Komentarze (2)
Przyznaję, że czasami mi odbija. Nie dalej jak wczoraj wieczorem, czyli w sobotę, zamiast zachowywać się jak każdy szanujący się człowiek w moim wieku, czyli szaleć, tańczyć i uganiać się za niezbyt mądrymi, ale ładnie wyglądającymi kobietami, przegadałem całą noc z kolegą o polityce. Nie wiem co mi do głowy strzeliło. Jakieś innego rodzaju hormony się najwyraźniej odezwały we mnie. Przy czym należy zaznaczyć, że rozmawianie ze mną na tego typu tematy nie jest proste. Przede wszystkim, nie jestem w stanie sobie przypomnieć nazwy żadnej partii politycznej ani nazwiska żadnego polityka. Nie pamiętam, kiedy ostatnio oglądałem wiadomości w telewizji i nie mam pojęcia kto wygrał ostatnie wybory. Nie znam się na stopach procentowych, polityce monetarnej ani giełdzie papierów wartościowych. Chociaż skończyłem studia ekonomiczne nie mam pojęcia, dlaczego kurs euro idzie w górę, a benzyna tanieje. Zabijcie mnie, ale nie jestem w stanie zrozumieć jakiegokolwiek artykułu wydrukowanego w „The Economist” czy „Business Week”. A zdarza mi się bardzo często, że ktoś się mnie pyta o to. Prosi o radę, wyjaśnienie jakiegoś ekonomicznego terminu, a czasem nawet żąda, bym mu doradził w co zainwestować. Tymczasem dosłownie nie ma nikogo, kto byłby w tej sferze większym ignorantem ode mnie. Nie ma też nikogo, kogo nudziłoby to bardziej. Wystarczy że słyszę słowa takie jak „nieruchomość” albo „pieniądz”, od razu wpadam w irytację. Wolałbym rozmawiać o szydełkowaniu niż o tym. Naprawdę nie wiem czy trzeba kupować mieszkania czy je sprzedawać. A wizja zarobienia na czymś takim, w perspektywie 5-10-letniej, nie wywołuje u mnie najmniejszej nawet ekscytacji. Ludzie często się mnie pytają, w co inwestuję. Z reguły ja nie rozumiem pytania, a oni – moich odpowiedzi. Nie mogą uwierzyć, gdy im mówię, że nie mam co inwestować, bo jak mam jakieś pieniądze, to od razu je wydaję. Moja rozrzutność finansowa nie ma sobie równych. Widok banknotów drażni mnie. Z miejsca muszę znaleźć jakąś możliwość ich wydania. Na cokolwiek. Byle je wymienić na coś użytecznego. Coś co można zjeść, albo przynajmniej obejrzeć. Nie ma we mnie jakiejkolwiek żyłki do oszczędzania, inwestowania i liczenia zysków. Nie ważne ile miałbym pieniędzy, wydałbym je wszystkie od razu. Nie ważne ile zarabiałbym, i tak żyłbym ponad stan. Dajcie mi milion dolarów, a wydam je w tydzień. I jeszcze zostanę z długami. Dlatego jestem osobą, której w ogóle nie powinno się dawać do ręki jakiekolwiek pieniądze. Chyba że drobne na ciastko. Gdybym miał rodzinę, to żona musiałaby trzymać kasę. W przeciwnym razie wydałbym wszystko i pod koniec miesiąca zaczęlibyśmy głodować.
Mimo to wczoraj mnie poniosło i rozgadałem się na tematy polityczne, czego nie robiłem już bardzo dawno. Polityka jest jak religia. To coś stworzonego, żeby się móc kłócić i denerwować. Na szczęście na mnie ludzie rzadko się złoszczą, gdyż cokolwiek powiem na ten temat, wszyscy zawsze myślą że żartuję. Tymczasem słowo daję, że moje prawdziwe sympatie polityczne mieszczą się na lewo od partii trockistowskich. Nie sympatyzuję z żadną partią, bo żadna nie jest dla mnie wystarczająca radykalna. Nawet anarchiści są dla mnie za mało anarchistyczni. Likwidacja państwa i związanych z nim instytucji jest moim zdaniem zaledwie wstępem do tego, co naprawdę powinno się zrobić. Jestem przeciwny pieniądzom, prawu, moralności i temu, że muszę chodzić do pracy w poniedziałek. Poza tym jestem za zniesieniem dni tygodnia jako takich. To, że raz jest wtorek, a raz środa i to ma wpływ na moje życie, osobiście mnie obraża. Moim zdaniem zawsze powinien być ten sam dzień. I ta sama godzina. Jestem też przeciwny demokracji. Nigdy w życiu nie wziąłem udziału w żadnym głosowaniu i nie mam zamiaru. Nawet w podstawówce, gdy były wybory skarbnika, to ostentacyjnie wychodziłem z sali. Nie ma takiej siły, która by mnie zmusiła do podniesienia ręki w jakiejkolwiek sprawie. Nie podpisuję żadnych petycji. Nie przeznaczam pieniędzy na cele charytatywne. Nie wysyłam paczek dla głodujących w Afryce. Nie chcę, by wypuszczono więźniów politycznych przetrzymywanych w Chinach. Nie popieram ekologów i jestem przeciwny wegetarianizmowi. Sama myśl o tym, że mój oddany głos miałby mieć wpływ na życie jakiegoś obcego mi człowieka, jest dla mnie niemiła. Bo nie chciałbym, żeby ktoś inny miał podobny wpływ na moje życie. Możecie mnie zabić albo zanudzić na śmierć. Mogę zamarznąć, albo może mnie przejechać tramwaj. Ale nie zmuszajcie mnie do zabierania głosu w sprawach publicznych. Nie zmuszajcie do tego, bym oceniał, co jest dobre dla innych i jak powinni żyć. Nie każcie się wypowiadać, czy Tybet powinien być chiński czy tybetański. A Kuba amerykańska czy komunistyczna. Nie wiem czy powinno się wprowadzić wojska do Iraku czy je wyprowadzić. Skąd mam to wiedzieć? Nie potrafię się postawić na miejscu jakiegoś polityka ani wojskowego. Wizja mnie wjeżdżającego na czołgu do jakiejś irackiej wioski to dla mnie zupełny surrealizm. Bardziej się utożsamiam z dżdżownicą niż z kimś podejmującym tego typu decyzje.
Dlatego dziwi mnie, że siedziałem wczoraj całą noc ględząc coś o Solidarności i Okrągłym Stole. Ale ostatnio w ogóle nieco dziwnie się zachowuję. Może jestem chory? Może gdzieś tam we mnie rozwija się jakaś śmiertelna choroba, która podstępnie atakuje mój centralny ośrodek mózgowy? Np. w piątek miałem dzień wolny i spędziłem go na chodzeniu po sklepach. Wszedłem do wszystkich sklepów odzieżowych jakie są w okolicy, w poszukiwaniu koszuli pewnego koloru, który mi się podoba. Nie jestem w stanie powiedzieć jaki to kolor, bo co prawda wiem dużo na temat mody męskiej, ale w dziedzinie kolorów jestem kompletnym daltonistą. Znaczy się rozpoznaję tylko z sześć podstawowych. Jeżeli coś nie jest ani czerwone, ani zielone, ani niebieskie, to nie potrafię tego nazwać. Nigdy nie pamiętam co znaczy bordowy albo beżowy. Tym trudniej mi znaleźć coś w kolorze, który mi się podoba. Także nałaziłem się, ale jak zwykle nic nie kupiłem. Z kolei w nocy z piątku na sobotę przesiedziałem do rana grając w szachy na Internecie. Rozegrałem jakieś 30 partii i słowo daję, że wszystkie przegrałem. Najbliżej wygranej, albo przynajmniej remisu, byłem za pierwszym razem. Potem grałem coraz gorzej, jako że byłem coraz bardziej śpiący i coraz gorzej mi się myślało. A nad ranem to niewiele już widziałem. Mimo to zaparłem się, że nie pójdę spać dopóki czegoś nie wygram. Nie pomagało, że wybierałem sobie coraz słabszych przeciwników. Nawet najsłabsi pokonywali mnie z zadziwiającą łatwością. Ograli mnie ludzie z całego niemal świata. Z tego przynajmniej dwóch z Argentyny, jeden Brazylijczyk, jeden Rumun, dwóch Bułgarów, trzech Francuzów, jeden Chińczyk, Włoch, jakaś kobieta z RPA, a nawet gość z Izraela. Nie wiem czy ktokolwiek grał kiedyś tak źle jak ja tej nocy. Myślę że nawet jeżeli, to powinienem być w ścisłej czołówce. Powiedzmy wśród trzech-czterech najgorszych w historii. Popełniałem takie błędy, że aż moi rywale zaczęli sądzić, że się wygłupiam. Ale ja grałem całkowicie na poważnie. Robiłem co mogłem. Dawałem z siebie wszystko. Mimo to tego dnia nic nie mogło mnie uratować. Dopiero gdzieś po trzydziestym kolejnym macie stwierdziłem, że miarka się przebrała. Chyba nigdy nie usnąłem tak wkurzony jak tego dnia. Ale spokojnie. Jeszcze się odkuję. Te porażki tylko podrażniły moją sportową ambicję...