Archiwum marzec 2009, strona 5


mar 08 2009 Polityka
Komentarze (2)

Przyznaję, że czasami mi odbija. Nie dalej jak wczoraj wieczorem, czyli w sobotę, zamiast zachowywać się jak każdy szanujący się człowiek w moim wieku, czyli szaleć, tańczyć i uganiać się za niezbyt mądrymi, ale ładnie wyglądającymi kobietami, przegadałem całą noc z kolegą o polityce. Nie wiem co mi do głowy strzeliło. Jakieś innego rodzaju hormony się najwyraźniej odezwały we mnie. Przy czym należy zaznaczyć, że rozmawianie ze mną na tego typu tematy nie jest proste. Przede wszystkim, nie jestem w stanie sobie przypomnieć nazwy żadnej partii politycznej ani nazwiska żadnego polityka. Nie pamiętam, kiedy ostatnio oglądałem wiadomości w telewizji i nie mam pojęcia kto wygrał ostatnie wybory. Nie znam się na stopach procentowych, polityce monetarnej ani giełdzie papierów wartościowych. Chociaż skończyłem studia ekonomiczne nie mam pojęcia, dlaczego kurs euro idzie w górę, a benzyna tanieje. Zabijcie mnie, ale nie jestem w stanie zrozumieć jakiegokolwiek artykułu wydrukowanego w „The Economist” czy „Business Week”. A zdarza mi się bardzo często, że ktoś się mnie pyta o to. Prosi o radę, wyjaśnienie jakiegoś ekonomicznego terminu, a czasem nawet żąda, bym mu doradził w co zainwestować. Tymczasem dosłownie nie ma nikogo, kto byłby w tej sferze większym ignorantem ode mnie. Nie ma też nikogo, kogo nudziłoby to bardziej. Wystarczy że słyszę słowa takie jak „nieruchomość” albo „pieniądz”, od razu wpadam w irytację. Wolałbym rozmawiać o szydełkowaniu niż o tym. Naprawdę nie wiem czy trzeba kupować mieszkania czy je sprzedawać. A wizja zarobienia na czymś takim, w perspektywie 5-10-letniej, nie wywołuje u mnie najmniejszej nawet ekscytacji. Ludzie często się mnie pytają, w co inwestuję. Z reguły ja nie rozumiem pytania, a oni – moich odpowiedzi. Nie mogą uwierzyć, gdy im mówię, że nie mam co inwestować, bo jak mam jakieś pieniądze, to od razu je wydaję. Moja rozrzutność finansowa nie ma sobie równych. Widok banknotów drażni mnie. Z miejsca muszę znaleźć jakąś możliwość ich wydania. Na cokolwiek. Byle je wymienić na coś użytecznego. Coś co można zjeść, albo przynajmniej obejrzeć. Nie ma we mnie jakiejkolwiek żyłki do oszczędzania, inwestowania i liczenia zysków. Nie ważne ile miałbym pieniędzy, wydałbym je wszystkie od razu. Nie ważne ile zarabiałbym, i tak żyłbym ponad stan. Dajcie mi milion dolarów, a wydam je w tydzień. I jeszcze zostanę z długami. Dlatego jestem osobą, której w ogóle nie powinno się dawać do ręki jakiekolwiek pieniądze. Chyba że drobne na ciastko. Gdybym miał rodzinę, to żona musiałaby trzymać kasę. W przeciwnym razie wydałbym wszystko i pod koniec miesiąca zaczęlibyśmy głodować.

 

Mimo to wczoraj mnie poniosło i rozgadałem się na tematy polityczne, czego nie robiłem już bardzo dawno. Polityka jest jak religia. To coś stworzonego, żeby się móc kłócić i denerwować. Na szczęście na mnie ludzie rzadko się złoszczą, gdyż cokolwiek powiem na ten temat, wszyscy zawsze myślą że żartuję. Tymczasem słowo daję, że moje prawdziwe sympatie polityczne mieszczą się na lewo od partii trockistowskich. Nie sympatyzuję z żadną partią, bo żadna nie jest dla mnie wystarczająca radykalna. Nawet anarchiści są dla mnie za mało anarchistyczni. Likwidacja państwa i związanych z nim instytucji jest moim zdaniem zaledwie wstępem do tego, co naprawdę powinno się zrobić. Jestem przeciwny pieniądzom, prawu, moralności i temu, że muszę chodzić do pracy w poniedziałek. Poza tym jestem za zniesieniem dni tygodnia jako takich. To, że raz jest wtorek, a raz środa i to ma wpływ na moje życie, osobiście mnie obraża. Moim zdaniem zawsze powinien być ten sam dzień. I ta sama godzina. Jestem też przeciwny demokracji. Nigdy w życiu nie wziąłem udziału w żadnym głosowaniu i nie mam zamiaru. Nawet w podstawówce, gdy były wybory skarbnika, to ostentacyjnie wychodziłem z sali. Nie ma takiej siły, która by mnie zmusiła do podniesienia ręki w jakiejkolwiek sprawie. Nie podpisuję żadnych petycji. Nie przeznaczam pieniędzy na cele charytatywne. Nie wysyłam paczek dla głodujących w Afryce. Nie chcę, by wypuszczono więźniów politycznych przetrzymywanych w Chinach. Nie popieram ekologów i jestem przeciwny wegetarianizmowi. Sama myśl o tym, że mój oddany głos miałby mieć wpływ na życie jakiegoś obcego mi człowieka, jest dla mnie niemiła. Bo nie chciałbym, żeby ktoś inny miał podobny wpływ na moje życie. Możecie mnie zabić albo zanudzić na śmierć. Mogę zamarznąć, albo może mnie przejechać tramwaj. Ale nie zmuszajcie mnie do zabierania głosu w sprawach publicznych. Nie zmuszajcie do tego, bym oceniał, co jest dobre dla innych i jak powinni żyć. Nie każcie się wypowiadać, czy Tybet powinien być chiński czy tybetański. A Kuba amerykańska czy komunistyczna. Nie wiem czy powinno się wprowadzić wojska do Iraku czy je wyprowadzić. Skąd mam to wiedzieć? Nie potrafię się postawić na miejscu jakiegoś polityka ani wojskowego. Wizja mnie wjeżdżającego na czołgu do jakiejś irackiej wioski to dla mnie zupełny surrealizm. Bardziej się utożsamiam z dżdżownicą niż z kimś podejmującym tego typu decyzje.

 

Dlatego dziwi mnie, że siedziałem wczoraj całą noc ględząc coś o Solidarności i Okrągłym Stole. Ale ostatnio w ogóle nieco dziwnie się zachowuję. Może jestem chory? Może gdzieś tam we mnie rozwija się jakaś śmiertelna choroba, która podstępnie atakuje mój centralny ośrodek mózgowy? Np. w piątek miałem dzień wolny i spędziłem go na chodzeniu po sklepach. Wszedłem do wszystkich sklepów odzieżowych jakie są w okolicy, w poszukiwaniu koszuli pewnego koloru, który mi się podoba. Nie jestem w stanie powiedzieć jaki to kolor, bo co prawda wiem dużo na temat mody męskiej, ale w dziedzinie kolorów jestem kompletnym daltonistą. Znaczy się rozpoznaję tylko z sześć podstawowych. Jeżeli coś nie jest ani czerwone, ani zielone, ani niebieskie, to nie potrafię tego nazwać. Nigdy nie pamiętam co znaczy bordowy albo beżowy. Tym trudniej mi znaleźć coś w kolorze, który mi się podoba. Także nałaziłem się, ale jak zwykle nic nie kupiłem. Z kolei w nocy z piątku na sobotę przesiedziałem do rana grając w szachy na Internecie. Rozegrałem jakieś 30 partii i słowo daję, że wszystkie przegrałem. Najbliżej wygranej, albo przynajmniej remisu, byłem za pierwszym razem. Potem grałem coraz gorzej, jako że byłem coraz bardziej śpiący i coraz gorzej mi się myślało. A nad ranem to niewiele już widziałem. Mimo to zaparłem się, że nie pójdę spać dopóki czegoś nie wygram. Nie pomagało, że wybierałem sobie coraz słabszych przeciwników. Nawet najsłabsi pokonywali mnie z zadziwiającą łatwością. Ograli mnie ludzie z całego niemal świata. Z tego przynajmniej dwóch z Argentyny, jeden Brazylijczyk, jeden Rumun, dwóch Bułgarów, trzech Francuzów, jeden Chińczyk, Włoch, jakaś kobieta z RPA, a nawet gość z Izraela. Nie wiem czy ktokolwiek grał kiedyś tak źle jak ja tej nocy. Myślę że nawet jeżeli, to powinienem być w ścisłej czołówce. Powiedzmy wśród trzech-czterech najgorszych w historii. Popełniałem takie błędy, że aż moi rywale zaczęli sądzić, że się wygłupiam. Ale ja grałem całkowicie na poważnie. Robiłem co mogłem. Dawałem z siebie wszystko. Mimo to tego dnia nic nie mogło mnie uratować. Dopiero gdzieś po trzydziestym kolejnym macie stwierdziłem, że miarka się przebrała. Chyba nigdy nie usnąłem tak wkurzony jak tego dnia. Ale spokojnie. Jeszcze się odkuję. Te porażki tylko podrażniły moją sportową ambicję...

 

leppus_28   
mar 07 2009 Wojna balonowa
Komentarze (5)

Nikt dokładnie nie wie, od czego się to wszystko zaczęło. Nie sposób dopatrzyć się pierwszych symptomów, zdradzających rozwój owego dziwacznego i niebezpiecznego zjawiska. Jak się wydaje zaczęło się z niczego i, jak się to mówi, gruchnęło niby piorun z jasnego nieba, ni z gruszki ni z pietruszki, bez specjalnych powodów i uzasadnień. Od razu ukazując się wszystkim w stanie swego pełnego rozkwitu. Istnieje teoria, że zostało przywleczone z zamorskich krajów lub z Dalekiego Wschodu, ale nie ma na to jednoznacznych dowodów. Z kolei według innych źródeł, tak samo niepotwierdzonych, bałamutnych i krótko mówiąc całkowicie niepoważnych, wirus całej epidemii, jak zwykło się określać, to co nastąpiło, wytworzony został w tajnych amerykańskich laboratoriach, dla celów wojny biologicznej i potajemnie puszczony w świat, za żelazną kurtynę. Jeżeli jest to prawda (w co osobiście wątpię) oznacza to, że sami twórcy owego śmiercionośnego bakcyla nie docenili jego przebiegłości i niebezpieczeństwa, jakie rodzi, bowiem choroba błyskawicznie opanowała prawie cały cywilizowany świat, z wyjątkiem paru mniejszych krajów Ameryki Łacińskiej. Nie pomogła ścisła kwarantanna, wojskowe operacje zmierzające do powstrzymania epidemii okazały się nieskuteczne, naukowcy wszystkich kontynentów bez powodzenia poszukiwali szczepionki. Dalsze losy całej ludzkości stanęły pod wielkim znakiem zapytania.

 

?

 

By nie utrzymywać na siłę nieznośnego uczucia niepewności spieszę z wyjaśnieniem, czym przejawiała się owa „choroba”, czy też „epidemia”, jak ją nazwałem, zresztą niezbyt precyzyjnie, powtarzając jedynie obiegowe określenia, jakie pojawiały się w prasie. Chodzi o balony, a konkretnie o słynną, wielokrotnie opisywaną w prasie fachowej, epidemię balonową. Balony zagrożeniem dla ludzkości? Już widzę te lekceważące machnięcia ręką, te wzruszenia ramionami i ironiczne uśmieszki. Jakże bowiem owe małe, z pozoru zupełnie nieszkodliwe gumowe zabawki mogłyby stać się śmiertelnym niebezpieczeństwem? Nieporozumienie wynika z błędnego, utrwalonego przez pokolenia wyobrażenia o balonach. Istotnie bowiem jeden, osamotniony, odizolowany od innych, balonik nie może nikomu wyrządzić jakiejkolwiek krzywdy, chyba że ktoś usiłowałby go połknąć. Wyobraźmy sobie jednak tysiąc balonów, skoncentrowanych w jednym miejscu, zorganizowanych i podporządkowanych jednej, wspólnej, krwiożerczej idei, a szybko zniknie nam z ust uśmiech pobłażania. O, tak. Jeden balon jest niegroźny, ale ich armia, tysiące, a nawet miliony balonów stanowią już siłę, której lekceważyć nie sposób. Prawdą jest bowiem to, co zwykło się przed opinią publiczną skrzętnie ukrywać, a mianowicie, że znana wszystkim dobrotliwość tych przebiegłych stworzeń jest jedynie powierzchowna, służy maskowaniu prawdziwych celów ich egzystencji. A cele te sprowadzają się do jednego: by wreszcie odkuć się na nas za wszystkie doznane z naszych rąk upokorzenia i położyć wstrętne, gumowa łapska na naszym cywilizacyjnym dorobku.

 

Gdy pojawiła się moda na balony i pierwsze symptomy tego, co lekarze nazywali chętnie „szałem balonowym”, również przeważały opinie lekceważące cały problem. Gdy do szpitala zaczęły masowo trafiać osoby opętane niekontrolowaną chęcią posiadania i dmuchania balonów, to lekarze pierwsi poczęli roztaczać apokaliptyczne wizje zabalonowanego świata, pogrążonego w otchłaniach balonowego szaleństwa. Niestety nikt nie chciał ich słuchać. Nie uratowały sytuacji apele znanych osobistości życia publicznego, a nawet dramatyczne kazanie Ojca Świętego, który uznał balony za dzieło Szatana. Ludzie okazali się nieczuli na wszelkie racjonalne środki perswazji. Gdy w jednym z miast południowej Francji zakazano ich sprzedaży, protesty ludności przerodziły się w regularne zamieszki. Sytuacji nie opanowało nawet wezwanie na pomoc wojska. Sprawy zaszły zbyt daleko, by ktokolwiek mógł je powstrzymać. Ludzie zgłupieli na punkcie balonów i wszelkie próby ingerencji państwa w rynek balonowy odbierali jako zamach na swą osobistą wolność i niezależność. Wielu żądało wprowadzenia zapisu o balonach do konstytucji, jak również ustawową ochronę balonów, praktycznie gwarantującą im całkowitą nietykalność. Balonowe partie polityczne notowały gwałtowny wzrost swej popularności.

 

Balony były wszędzie. Można powiedzieć, że chcąc nie chcąc stały się nieodłączną częścią naszego życia. Już nie tylko dzieci miały balony, ale również dorośli, kobiety, mężczyźni, starcy, wszyscy mieli balony. Tylko wyszło się na ulicę widać było nieprzebrane morze balonów. Balony były na każdym kroku. Potykano się o nie, spadały ludziom na głowy, walały się po ulicach, a nade wszystko uparcie unosiły się w powietrzu. Tradycyjny okrzyk „Mamusiu! Ja chcę balona!” zastąpiono oficjalnym i gromkim: „Balon dla każdego”. Nic dziwnego, że ilość owych gumowych szkaradztw rosła zastraszająco. Każdy chciał ich mieć jak najwięcej. Coraz większa liczba ludzi myślała już tylko o nich, skupiając na nich wszystkie swoje wysiłki, wielu prześladowały nawet podczas snu. Niejeden nieszczęśnik, opętany przemożną i niekontrolowaną chęcią posiadania i dmuchania balonów zastawiał dom, samochód, a nawet zwyczajnie szedł z torbami. Złodzieje, włamujący się do domów, wynosili wyłącznie balony, nie dotykając nawet telewizorów, biżuterii i wież stereo. Nic dziwnego, że szybko, jak grzyby po deszczu, powstawać zaczęły ligi i stowarzyszenia walki z balonami. Anty-balonowi bojówkarze, uzbrojeni w szpilki i pineski grasowali po ulicach.

 

Doszło do pierwszych starć. W centrum Madrytu starły się ze sobą dwie wrogo nastawione demonstracje, przeciwników i zwolenników balonów. Użyto armatek wodnych, aresztowano przeszło setkę najbardziej krewkich bojówkarzy. Trudno oprzeć się wrażeniu, że ludzie przelewali krew, balony zaś rosły w siłę. Nic nie mogło powstrzymać epidemii. Przypadki zachorowań przekroczyły dawno poziom bezpieczny z punktu widzenia elementarnych zasad ekonomii i zdrowego rozsądku. Ilość posiadanych balonów stała się wyznacznikiem społecznego statusu. Najwięksi krezusi mieli w swej kolekcji kilka tysięcy okazów, małych i dużych. By je wszystkie zmieścić musieli nierzadko przerabiać cały dom, albo rozbudowywać go lub cały przemieniać na wielką balonownię. Niektórzy próbowali pójść na skróty, trzymając na co dzień większość balonów w szafach, wypuściwszy z nich uprzednio powietrze. Gdy jednak przychodzili znajomi zaczynał się problem, bo trzeba było w krótkim czasie je wszystkie nadmuchać. Zdarzały się oszustwa. Jedna z firm wypuściła automat do dmuchania z helem zamiast powietrza. Kilka osób rwało włosy z głowy, a jedna nawet odeszła od zmysłów, kiedy to z przerażeniem obserwowała, jak jej piękne, bezcenne balony ulatują w przestworza.

 

Tymczasem w Brukseli rozegrano pierwsze mistrzostwa świata w balonach. 21 konkurencji przeznaczonych było wyłącznie dla fanów balonów. Były wśród nich bieg z balonem na głowie, pojedynek na balony oraz cieszący się niezwykłą popularnością skok przez balon. Niewątpliwie przemysł balonowy święcił tryumfy. Produkcja balonów notowała niesamowite stopy wzrostu. Tak, że cały zastęp podstarzałych sprzedawców balonów, którzy przez całe życie przymierali głodem, przeskoczył błyskawicznie przez wszystkie szczeble finansowej kariery. Na liście 100 najbogatszych 94 zajmowało się produkcją balonów. Wytwarzanie balonów stało się bardziej dochodowe niż handel narkotykami. Byli bowiem ludzie gotowi zapłacić każdą cenę za rzadki, albo wyjątkowo piękny okaz. Toteż o rynek balonowy rozgorzała prawdziwa wojna. Były ofiary śmiertelne. Szok spowodował wielki napływ balonów z zagranicy, jak się później okazało po cenach dumpingowych. Tak czy owak balony zawładnęły światem. Nie dało się już bez nich żyć. Były wszędzie. Spektakularnym sukcesem zakończyła się wielka ekspansja balonów w Chinach. Chińczycy oszaleli na ich punkcie. Balony sprzedawały się jak świeże bułeczki, zamówienia szły w miliardy. Nie pomogła nawet ustawa przerażonego rządu chińskiego, zakazującego posiadania balonów pod karą 10 lat więzienia. Balony zeszły do podziemia i miały się całkiem nieźle.

 

Rósł również wpływ balonów na światową politykę. Balony stopniowo pozapełniały swymi przedstawicielami co ważniejsze instytucje rządowe w większości krajów. Opanowane przez nie media zaczęły donosić prawie wyłącznie o problemach związanych z balonami. Chaos pogłębił się, gdy poszczególne, początkowo zintegrowane, frakcje baloniarskie poczęły bezpardonową walkę wewnątrz własnego obozu. Balony były wyjątkowo brutalne i nie znały litości. W Stanach Zjednoczonych przejęły kontrolę nad nocnymi klubami i prostytucją. Doszło do tego, że w Las Vegas, do największych kasyn przestano wpuszczać ludzi. Wstęp miały tylko balony. Co gorsza były one bardzo długo zwolnione z wszelkich podatków, co spowodowało jeszcze szybszą ich ekspansję. Na ulicach amerykańskich miast dochodziło codziennie do krwawych rozpraw pomiędzy poszczególnymi, balonowymi gangami, uzbrojonymi w broń maszynową. Sławą owiany był zwłaszcza szef chicagowskiego podziemia, budzący uzasadnioną trwogę, Al Balone. Policja bardzo długo nie mogła poradzić sobie z jego błyskawicznie rozrastającym się imperium brudnych interesów. Na szczęście w tym przypadku z pomocą przyszła natura. Nietykalny zdawać by się mogło i wszechmocny Balone, przechadzając się któregoś dnia w swym wielopokojowym hotelowym apartamencie (zajmował w nim całe piętro) nadepnął na pineskę i pomimo natychmiastowej pomocy lekarskiej i rzemieślniczej nie udało się go posklejać.

 

W innych krajach długo bagatelizowano kwestię balonów. Dopiero, gdy sytuacja stała się dramatyczna zrozumiano, jakie rodzi niebezpieczeństwa. Przypadków śmiertelnych spowodowanych przesadnie długim dmuchaniem nikt już nie liczył. Przekroczyły one bowiem ilość drogowych wypadków. Jakiś 80-letni dżentelmen zmarł gdy próbował sam napompować swą kolekcję 12,000 balonów. Rozdęło go tak, że nawet najbliższa rodzina nie mogła go poznać. W wielu miastach korki, spowodowane ogromną ilością przemieszczających się we wszystkich kierunkach balonów paraliżowały ruch miejski. W tej sytuacji rządy poszczególnych krajów wydały wojnę balonom. Rozpoczęto gigantyczną kampanię, mającą na celu powstrzymanie rozprzestrzeniania się balonów, a także wielkie manewry wojskowe i szkolenia armii, zdolnej zapanować nad rozszalałym morzem kolorowych zabawek. W miastach zaczęły pojawiać się zakazy wstępu dla balonów i ich właścicieli. Dochodziło do przepychanek i awantur, które wreszcie doprowadziły do szokującej dla wielu decyzji zdelegalizowania Stowarzyszenia Baloniarskiego. Nie muszę mówić, że nie spodobało się to balonom. One, tyle lat przecież kochane, podziwiane, miałyby teraz pójść w odstawkę? Nie można było liczyć, by siedziały z założonymi rękoma, gdy brutalnie usuwa się je na drugi plan. Napięcie rosło.

 

Wreszcie doszło do fizycznej konfrontacji. Polała się krew. Radio donosiło o dramatycznych walkach na północy kraju. Do akcji rzucono siły Gwardii Narodowej, a także lotnictwo. Niestety, pomimo heroicznej postawy żołnierzy, balony przedarły się i ruszyły na południe, w stronę stolicy. Cały świat wstrzymał oddech. Rozpoczęto gorączkowe przygotowania na długie i krwawe oblężenie. Do przerażonych ludzi dochodziły wieści, że balony są coraz bardziej wyprowadzone z równowagi, że idą złorzecząc i wygrażając pięściami. Rankiem 12 maja pierwsze balony zaobserwowano, jak powoli nadciągają od północy. Z godziny na godzinę było ich coraz więcej. Wreszcie cały horyzont pokrył się balonami. Był to zaiste porażający widok. Wszystkie te kolorowe, dziecięce baloniki, nierzadko z wymalowanymi buźkami, stały teraz szczerząc drapieżnie zęby. Wiadomo było, że wieczorem nastąpi bezpośredni atak. I nastąpił. Sytuację uratował zwykły przypadek. Gdy rozpętało się piekło, a przez pola ruszyły hordy rozszalałych balonów, by stratować wszystko co napotkają na swojej drodze, wyszedł im na przeciw mały Jasio, lat 5.5, który uciekł właśnie swej matce. Nie bacząc na pędzące na niego gumowe monstra uśmiechnął się i powiedział: „Mamusiu! Ja chce balonika. O! Takiego!” i wszystko nagle wróciło do normy. Z balonów spokojnie wypuszczono  powietrze i zapanował spokój.

 

Nie na długo jednakże. Wkrótce świat ogarnęła nowa moda. Papierowe samolociki. To dopiero była frajda! Ale to już inna historia...

 

leppus_28   
mar 05 2009 Cena niezależności
Komentarze (6)

Sądzę, że za wszystko, co w życiu osiągamy musimy zapłacić określoną cenę. Poświęcić jedno, by zdobyć coś innego. Są ludzie, którzy poświęcają zdrowie, żeby osiągnąć sukces w sporcie. Są tacy, którzy poświęcają rodzinę, żeby zrobić karierę. Albo odwrotnie. Tracą karierę, ale za to stają się rodzicami. I czym cenniejsza jest ta rzecz, którą zyskujemy, tym więcej tracimy, by ją zdobyć. Sądzę też, że najwięcej płacimy za to, by być niezależnymi. By móc podążać za swoimi marzeniami. I realizować się. Ja najcenniejszą rzecz, którą miałem, poświęciłem dla tego, żeby wyjechać do Irlandii. Żeby znaleźć tutaj pracę i wypłynąć na szersze wody. Żeby coś przeżyć, odkryć jakieś pokłady siebie, których wcześniej nie znałem. I przeżyć wielką namiętność. Wszystko to zrobiłem za cenę utraty najbliższej mi w życiu osoby. Potem miałem podobną sytuację drugi raz. Kiedy czułem, że muszę zerwać związek z kimś, by móc być sobą. Bo uważałem, że duszę się w sytuacji w jakiej jestem. Że nie realizuję się tak, jak mógłbym. I co ciekawe, właśnie gdy rozstałem się z tą kobietą o której mówię, zacząłem znów pisać. Tak jakby możliwe było tylko jedno z dwóch: bycie z kimś albo pisanie. I tak się zastanawiam teraz... Co jeżeli musimy cierpieć i być samemu, żeby być artystami? Żeby móc iść własną drogą, robić to, co naprawdę chcemy. Poznawać nowych ludzi i siebie, przeżywać coś prawdziwego. Myślę, że to właśnie tak może wyglądać. Bo sztuka karmi się marzeniami i nadziejami. Niespełnieniem. A znalezienie kogoś odpowiedniego dla nas to sytuacja takiego pozornego spełnienia. Czyli coś w sensie artystycznym bezpłodnego.

 

Chociaż z drugiej strony związki kształtują nas i robią to głębiej niż powierzchowne znajomości. A z reguły i tak kończą się tragicznym rozejściem się. Czyli uszczęśliwiają nas tylko z początku, a ostatecznie pozwalają nam być jeszcze bardziej nieszczęśliwymi. Dzięki nim odczuwamy samotność jeszcze bardziej beznadziejną. Tym sposobem, pośrednio, mają pozytywny wpływ na naszą twórczość. I jasność w odbieraniu rzeczywistości. O ile oczywiście nie trwają zbyt długo. To, czego się należy wystrzegać, to z pewnością związków przesadnie uspokojonych. Sielankowych. Długotrwałych. Takich, w których nie ma gwałtownych kłótni, ani erotycznego napięcia pomiędzy ludźmi. Jest za to otwartość wobec drugiej osoby i zrozumienie. Bo wtedy trudniej doprowadzić takie związki do jakiejś dramatycznej i w ostatecznym rozrachunku błogosławionej ruiny. Takie rzeczy ciągną się wtedy jak guma do życia i do niczego nie prowadzą. Nie dają nam wystarczającej do życia i pisania energii, rozleniwiają, wprowadzając jednocześnie wrażenie złudnego bezpieczeństwa. Powodują, że zamiast poznawać otaczający nas świat, bezładnie obijając się od jednej jego ściany do drugiej, tkwimy bez ruchu w jednym miejscu, pozbawieni możliwości wykonania jakiegokolwiek ruchu. Taką ewentualność należy szybko przewidzieć i zareagować na nią błyskawicznie. Rozmówić się z kandydatką na naszego życiowego partnera i powiedzieć jej: „Dziewczyno, przykro mi, ale musimy się rozstać. Jest mi z tobą za dobrze. I ja to jeszcze jakoś przeżyję, ale moje pisanie w żadnym wypadku”.

leppus_28   
mar 05 2009 Nie hamujmy
Komentarze (3)

Pozwólmy ludziom kochać nas. Pozwólmy im wyznać co do nas czują. Niech nie duszą tego w sobie. Nawet jeżeli naszym zdaniem nic z tego nie będzie. Nawet jeżeli nic sami nie czujemy do nich. Bo miłość to radość. Miłość to ogień. To nie jest coś, co powinno się trzymać w ukryciu. Zamknięte w pudełku, na dnie naszych dusz. To trzeba wykrzyczeć i wytańczyć. A przede wszystkim wyrzucić z siebie. To jest euforia, którą musimy próbować kogoś porwać. Wiadomo, że nie zawsze się to udaje. Bo dusze czasem nie pasują do siebie. Ale ten jeden błysk, jeden wybuch, jest więcej wart niż życie spędzone na czekaniu i na ostrożności. Bo jeżeli kochać, to tylko od razu. Szaleńczo i bez sensu. Nie wierzmy tym, którzy mówią nam, że trzeba się hamować. Nie wierzmy tym, którzy przestrzegają, że należy ukrywać to, co się do kogoś czuje. Przeciwstawmy się owym związkom, które ewoluowały powoli i nieśmiało. Tym rozsądnym układom i układzikom. Niech poniesie nas namiętność. Róbmy to, na co mamy ochotę. Mówmy to, co nam przychodzi do głowy. I szukajmy ludzi, którzy potrafią tę szczerość i entuzjazm docenić. A unikajmy tych, którzy doradzają nam, byśmy zwolnili. Oni zwolnili i już ich nic na tym świecie nie przyspieszy. My potrafimy się czasem zachować rozsądnie, ale oni spontanicznie – już nie. Dlatego dalej popełniajmy błędy. Używajmy słów zbyt wielkich. Rozpędzajmy się w dwie sekundy do nieprawdopodobnych prędkości. I wcześniej czy później wpadniemy na drugą, podobną osobę, pędzącą dokładnie w przeciwną stronę, prosto na nas.

leppus_28   
mar 05 2009 Żałowanie
Komentarze (7)

Żałuję, że nie było mnie przy Tobie, gdy się rodziłaś. Że nie byłem tym, który objaśniał Ci świat, gdy po raz pierwszy go zobaczyłaś. Żałuję, że nie stałem obok, gdy pierwszy raz przechodziłaś przez ulicę. I że nie pomogłem Ci, gdy szłaś do szkoły i nie miał kto ponieść Ci tornistra. Żałuję, że nie zaopiekowałem się Tobą, gdy stłukłaś sobie kolano. I nie otarłem Ci łzy, gdy pierwszy chłopak, w którym się kochałaś, złamał Ci serce. Żałuję, że nie oddałem Ci swojego płaszcza, gdy było Ci zimno. I nie było mnie, gdy jakiejś bezsennej nocy nie miałaś do kogo mówić swoje wiersze. Żałuję, że nie trzymałem Cię za rękę, gdy płakałaś. I nie podsunąłem swego ramienia, byś się mogła na nim wesprzeć, ilekroć było Ci smutno. Żałuję, że pojawiam się w Twoim życiu dopiero teraz. Że pozwoliłem, by tyle minęło samotnych dni i nocy spędzonych na czekaniu. Żałuję, że tyle czasu straciłem szukając twych oczu w zachodach słońca. I głosu w ciszy niedzielnego poranka. Żałuję, że tyle słów wypowiedziałem i nie słyszałaś ich. I tyle razy dotykałem kogoś innego, myśląc o Tobie. Żałuję, bo kochać to znaczy przeżyć z kimś trudne chwile. Patrzeć w czyjeś oczy, gdy wydarza się coś złego. I podać mu dłoń w momencie, kiedy najbardziej tego potrzebuje.

leppus_28