Ars de Mortem (Sztuka Umierania)
Komentarze: 0
Dziś rano, o godzinie 9.35 umarłem. Dopadło mnie to gdy akurat spałem, śmierć przyszła we śnie. Nie cierpiałem zbytnio, można nawet rzec, że zakończyłem mój żywot spokojnie i gładko, bez niepotrzebnych awantur i dyskusji, czyli akurat przeciwnie do tego, czego można by się spodziewać po powierzchownej choćby analizie mego życia. Nie było żadnych wyładowań atmosferycznych, złorzeczeń ani natchnionych szekspirowskich monologów, wartych choćby pobieżnego wzmiankowania. Umarłem jakby chodziło o zjedzenie jabłka. Albo powiedzmy dwóch jabłek. Tak czy owak nie żyję już dobrą chwilę, moje ciało zdążyło obniżyć swą temperaturę do poziomu przysłowiowego gruntu, krew dawno przestała krążyć, rozpoczyna się tym samym długotrwały i ogólnie niezbyt przyjemny proces fizycznego rozkładu, a ja... no cóż, ja nic nie mogę zrobić, bo przecież już mnie nie ma. Przynajmniej teoretycznie. Jestem więc w kropce, bo o czymże tu pisać skoro już umarłem. Zdecydowanie źle wybrałem moment rozpoczęcia, jak na początek zupełnie się to nie nadaje, co najwyżej na zakończenie, a i owszem, ale na początek w żadnym wypadku. Musicie mi jednak wybaczyć, bo jest to moja pierwsza powieść (i pewnie ostatnia, skoro już nie żyję) i brak mi odpowiedniego doświadczenia. Jeszcze raz usiłuję coś zrobić, choćby dźwignąć delikatnie małym palcem u nogi, chociażby na milimetr, ale widzę, że nic z tego. Natury nie oszukam. Leżę więc dosłownie i co gorsza w przenośni. Na szczęście pozostał mi jeszcze sprawny, nad wyraz sprawny, zaskakująco sprawny, zaskakująco biorąc pod uwagę okoliczności, umysł, którym wciąż mogę posługiwać się bez specjalnych ograniczeń. Z jego pomocą mogę rozprostować nogi, jak tylko mi się podoba, podrapać się po głowie, a nawet skoczyć w wzwyż ponad szóstym piętrem. Mogę to zrobić, a i owszem, ponieważ robię to wyłącznie w mojej wyobraźni. Nie ma co się jednak wygłupiać. Trzeba zaczął całą historię, która przecież czekać nie będzie i którą to zacząć trzeba koniecznie. Co prawda wyniknęły określone trudności, całkowicie niezamierzone, w postaci mojej nagłej i niczym nie usprawiedliwionej śmierci, ale są to tłumaczenia, sami przyznacie, dość naiwne. Tylko z tego powodu, że autor zmarł miałoby nie dojść do napisania dzieła epokowego, albo przynajmniej średniego, albo nawet kiepskiego, ale zawsze? Cóż to za głupie usprawiedliwienie!
Postanowiłem więc negować, a nawet bagatelizować moją śmierć. Zapędziłem ją tym w kozi róg. Zupełnie z tego powodu zgłupiała. Nie spodziewała się podobnego uporu. Nie tylko ją bagatelizuję, ale nawet abstrahuję od niej. Spycham ją na margines, wyganiam za drzwi, odsyłam do rezerwy, idę w zaparte. Puszczam ją mimo uszu. Moja konsekwencja, połączona z całkowitą irracjonalnością stanowi kombinację całkowicie nie do pokonania, nawet dla niej. By udowodnić, jak dalece mam ją gdzieś wybrałem się na miasto. Zanim się zorientowała byłem już w połowie drogi i nie dało się mnie zawrócić. Głupota sytuacji stała się faktem, fakt przeistoczył się w głupotę, prawda straciła rację bytu, czas ruszył szybkim rytmem w przeciwną stronę. Powstał bałagan. A w zasadzie nawet nie tyle bałagan co nagałab. Gigantyczny nagałab i to puchnący i pęczniejący całkowicie ignorujący wszelkie zasady przedarł się przez interpunkcję i poleciał nie bardzo wiadomo gdzie zresztą może to i lepiej bo mamy go tym samym z głowy.
Spokojnie, tylko spokojnie. Trzeba jednak ustalić pewne reguły, póki nie będzie za późno. Muszę się czegoś złapać. Nie wiedząc czego się złapać, złapałem się gruntu. I to mnie uratowało, przynajmniej częściowo, bo grunt w szybkim tempie począł przestawać być gruntem, lub też tylko gruntem, przeistaczając się w coś całkowicie dla mnie niezrozumiałego. Przestał być stabilny. Poleciał do góry i tyle go widzieli. Góra poszła na dół, dół poszedł do góry, środek wyszedł, a ja gwizdnąłem o beton. Niewtajemniczonym pragnę wyjaśnić, że beton, w odróżnieniu do tego, co wcześniej o nim słyszeliście, to zbiór luźno unoszących się w wodzie drobinek pomarańczowego planktonu. Ja planktonu nie jadam, wolę mole. Są mole są jakie są, ale moje...
Rzeczywistość wyraźnie zgłupiała. Może to i byłoby rzecz naturalna, rzec można by, naturalny proces atawizowania i prymitywnienia, upraszczania, skracania i redukowania, ze szczególnym uwzględnieniem tego ostatniego, gdyby nie to, że proces ten nie zna umiaru, głupieje coraz bardziej, a na horyzoncie nie widać niczego, co mogłoby go powstrzymać. Zaraz, zaraz. Co ja tu właściwie robię?
Znudziło mi się to, prawdę mówiąc. Stoję tu chyba z godzinę, a może i dwie, zresztą kto by to mógł określić przy tym wszystkim co się wyprawia dookoła. I żeby to tylko dookoła. Nie ważne. Usiłuję przymknąć oko na niesprawność otaczającego mnie świata i całkowity brak jego umocowania we współczesnej fizyce. W tym celu biorę kurs na najbliższy kiosk z gazetami. Jest ode mnie oddalony o jakieś 2 metry, toteż nie jestem pewny ile mi zajmie dotarcie do niego. Może to potrwać całe lata, uprzedzam lojalnie. Małe ma to jednak znaczenie, i tak będę tam za chwilkę. Pytanie tylko jak długa będzie to chwilka. W obecnej sytuacji chwilki rozciągnęły się do monstrualnych wręcz rozmiarów. Niektóre są tak wielkie, że zakrywają sobą nawet najwyższe budynki. Życia mało na taką. Ich wielkość powoduje, że są niebezpieczne dla zdrowia. Nie tylko ludzi, także swojego. Stąd chwilki nie tylko się wydłużają i rozszerzają, ale jednocześnie, co ważne, stają się coraz bardziej chorowite, tracą witalność, stają się apatyczne i wyzutę z życiowej energii. Leżą jedna obok drugiej, tarasując wejścia i wyjścia, że nie sposób ani wyjść, ani wejść, ani przejść. W ogóle nic się nie da z nimi zrobić. Na szczęście nie wszystkie się tak rozrosły. Zdarzają się wciąż jeszcze normalne chwilki. I właśnie na taką akurat trafiłem, bez specjalnego powodu, jedynie przez własną nieuwagę. Dzięki temu jestem już przy kiosku z gazetami. Niestety moment wystarczył, by to, do czego szedłem nie było już tym samym do czego doszedłem. Niby bowiem doszedłem w to samo miejsce, gdzie szedłem, ale niestety miejsce to nie jest już tym samym miejscem co przed chwilą. By to zrozumieć należałoby wytłumaczyć, choćby w skrócie, jak w nowych, nienormalnych warunkach, które stały się od dzisiaj normą, zakrzywia się czasoprzestrzeń, ale by nie tracić czasu na podobne pierdoły mogę was zapewnić że nader osobliwie. Otóż czasoprzestrzeń, by użyć słów najbardziej obrazowych i najmniej naukowych z możliwych, zakrzywia się pod kątem 360 stopni i to we wszystkich pięciu wymiarach, nie bacząc na to, że jest ich tylko cztery. I właśnie owe zakrzywienie w piątym wymiarze jest owym zakrzywieniem fatalnym i decydującym o tym, że mamy to co mamy, to znaczy, że nie mamy nic. To znaczy, przepraszam, źle powiedziałem. Zresztą nie ważne. Ważne jest to, że zakrzywienie jest tak wielkie, że go w zasadzie w ogóle nie ma, to znaczy nie ma go, kiedy nań patrzymy, pojawiając się jednakże gdy tylko odwrócimy wzrok. Nie ma jednak co brać go pod włos. Próba patrzenia cały czas z nadzieją na to, że go wcale nie będzie, okazuje się ślepą uliczką. Zakrzywienie jest wtedy mimo wszystko, a nawet pojawia się ze zdwojoną siłą, tyle tylko że za naszymi plecami. Choćby nas, za przeproszeniem, szlak trafił, to drania za rękę nie złapiemy. Zresztą żadnej ręki nie ma. To znaczy była, ale uległa zakrzywieniu.
Tak czy owak jestem przy kiosku z gazetami, to znaczy w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilką był kiosk z gazetami. Teraz natomiast są gazety, ale nie ma kiosku, choć w zasadzie można by się, na zdrowy chłopski rozum, spodziewać czegoś akurat przeciwnego. Tylko że gdzie taki rozum szukać? Z braku zdrowego chłopskiego musimy się zadowolić chorym miejskim, choć w końcu zawsze to coś, nawet jeżeli niezbyt wiele, jak by na to nie spojrzeć. Mimo jednak, iż są gazety nie bardzo da się je kupić, bo nie ma dla nich umocowania. Fruwają w powietrzu dość swobodnie. Powiedziałem „powietrzu”, choć będąc precyzyjnym powinienem uściślić, że chodzi raczej o lotny roztwór wytworu czyjejś niedoczynności, z przewagą azotu i całkowitym brakiem innych składników, nawet tych, których jeszcze nikt nie wymyślił, czy to z braku czasu czy wręcz odwrotnie. Nie wiem jak można oddychać czymś takim. Inni jednak jakoś oddychają, więc wybrzydzać nie będę.
Zamiast tego spostrzegam wreszcie ekspedientkę. Możliwe też że jest to ekspedient, bo dzieli mnie od niego jakieś dwieście metrów, do tego na przełaj. Skąd mi przyszło do głowy, że to akurat ekspedient, czy też ekspedientka, to nie wiem. Może to kobieca intuicja? Tak czy owak wlepiłem w niego pewny siebie wzrok usiłując wymóc na nim obsłużenie mnie. Facet, tudzież kobieta, tudzież jeszcze coś innego, w każdym razie to coś, o czym mówię, dało się nabrać i poczęło lecieć w moim kierunku na złamanie karku. Niech i tak będzie, byle złamało swój, a nie mój. Zresztą niech łamie czyj chce, byle wreszcie przyleciało. Jak nie będzie mocno zwalniać w przyszłym roku doleci. Nie dlatego nawet, że leci wolno, bynajmniej, wali na mnie z taką prędkością, że aż dziw że się zapali. Gorzej że przestrzeń między nami puchnie dwa razy szybciej niż ono się przemieszcza. Dodatkowo czym szybciej się przemieszcza, tym szybciej ona puchnie i tak w kółko. Może jakby stanęło, to by doszło?
-Słucham pana
Pomyliłem się. Prawdziwa ekspedientka stoi przede mną, tudzież siedzi, bo nie widzę dokładnie, i jak mówi słucha mnie. Co w takim razie leci? Nie wiadomo. Nie ma się co jednak martwić, i tak nie doleci. Nie w tym roku przynajmniej.
-Słucham pana.
A ta swoje. Zresztą muszę przyznać, kobitka niczego sobie, nie mam pytań, choć może co najwyżej kilka, wszystko na swoim miejscu, wszelkie możliwe krągłości i zagłębienia tu i ówdzie, to znaczy tam, gdzie się można tego spodziewać, wprost palce lizać...
-Słucham pana.
To nie ekspedientka, to papuga! Mimo to otwieram usta i zaczynam mówić. Idzie mi całkiem nieźle, mówię płynnie, mniejsza o to co, ważniejsze jak. Płynnie, dźwięcznie, dowcipnie. Mogę tak godzinami, tylko po co gadać z papugą? A pójdziesz tym, wredne ptaszysko! Ptak podfrunął i ugryzł mnie w rękę, po czym odfrunął. Ślady jego zębów (czy ptaki w ogóle mają jakieś zęby?) zostały mi na palcach i zewnętrznej części dłoni. Ręka krwawi, ale nie boli za bardzo. Cieszę się jednak, że nic nie stoi już na przeszkodzie bym wziął moją gazetę i poszedł sobie. Biorę ją więc i chcę już odejść, gdy uwagę moją przykuwa niewielka rzecz pozostawiona w miejscu, gdzie siedziała ekspedientka, to znaczy papuga. W każdym razie tam, gdzie wcześniej był kiosk (z gazetami). Mówię wam, w całym swoim życie nie widziałem rzeczy równie intrygującej i podejrzanej. Wystarczy że powiem, iż jest to szalik. Szalik damski (skąd tu damski, do diabła?), niezbyt długi, ale też nie krótki, kolorowy, to znaczy w dwóch kolorach, zielony oraz drugi, bliżej mi nie znany, nieokreślony i niezbyt miły dla oka, bodajże beżowy. Zwłaszcza ten beż wydał mi się podejrzany, może nawet nie tyle w sąsiedztwie tej zieleni, wtedy i owszem, byłby być może nawet na miejscu, nieszkodliwy i niegroźny, ale wyizolowany stawał się, można nawet rzec śmiercionośny. Zapaliwszy się jasnym płomieniem kolejnych, niejasnych podejrzeń i insynuacji na temat zagadkowego szalika, poczułem konieczność zgłębienia tej przedziwnej zagadki, a przynajmniej powiązania wszystkich końców, papugi, szalika, kiosku, który już dawno kioskiem być przestał, gazety, który była mi tak potrzebna jak małpie odkurzacz, wreszcie tego czegoś, co wziąłem omyłkowo za ekspedienta płci obojga, które leciało na mnie z szybkością pociągu pospiesznego, szybkością daleko niewystarczającą, by zrobić choćby krok w moją stronę, czy też w stronę czegokolwiek innego. Czego chciał? Czego chciał ode mnie? Dlaczego gnał tak jak opętaniec, dlaczego nie zwolnił? Czy chodziło mu o ten szalik właśnie? Ale też zaczął gnać zanim znalazłem szalik, tak mi się przynajmniej wydawało. Najpierw on, potem szalik. A może się mylę?
Może on antycypował szalik, albo szalik antycypował jego, może antycypował nas obydwu, jego przeze mnie, mnie w kontekście jego, poprzez siebie? Ale jakim prawem on mnie antycypował! Nie pozwolę nikomu mnie antycypować! Mam swoją dumę! Gdzie jest początek, a gdzie koniec? Czy w ogóle jest jakiś początek, a jeżeli jest, to po co i dlaczego nie ma go tam gdzie jest potrzebny? Dlaczego jest gdzie indziej i gdzie, do jasnej cholery, po co łazi gdzieś indziej i nie ma go tam gdzie być powinien. Ale może wcale nie chodzi mu o szalik? Może chodzi mu o coś zupełnie innego? Może po prostu się zdenerwował? A może wręcz przeciwnie. Właśnie się uspokoił i tak go napadło. Chce dobiec, choć nie może, ale uparł się, więc może mu się uda. Nie może mu się udać, ale właśnie dlatego jest to możliwe, a nawet wysoce prawdopodobne. W sytuacji bowiem gdy nic nie jest możliwe, rzecz całkowicie niemożliwa staje się potencjalnie prawdopodobna, a nawet na jakiś sposób konieczna i niezbędna, bo jedyna z możliwych. O co mu jednak chodzi? Co się stanie gdy się stanie to, co się stać nie może? Czy pobije, albo zabije, nie, zabić nie zabije, co najwyżej pobije. Być może mocno, może też umiarkowanie, leciutko, tak aby aby, symbolicznie. Wybije zęby, pogruchota kości, pytanie tylko czy moje czy swoje. Czy się będę bronił, czy zachowam się heroicznie, po męsku? A może nic nie zrobię, nie zareaguje? Niech bije, niech zabija, co mnie to w końcu obchodzi. Kimś innym to bym się jeszcze może przejął, choć wątpię, ale sobą? Jak tu się przejąć sobą? W końcu to moje zęby. Niech wybija. Czyimiś innymi to bym się nie rozporządzał, ale swoimi. Na cholerę mi zęby! Nie, nie. Tak mówić nie można. To znaczy można, ale po co? I po co on leci, ktoś mi może to wytłumaczyć? Poza tym, jeżeli to prawda, jeżeli hipoteza o wybijaniu zębów jest słuszna, a przecież niby dlaczego by miała nie być, to jaką rolę odgrywał w tym szalik? Czy szalik był w jakiejś zbieżności z pędzącym, czy gdyby go nie było nie byłoby i pędzącego? Albo gdyby nie było pędzącego nie byłoby jego? A co gdyby on był, ale nie pędził, czy wtedy szalik byłby? A może to szalik by wtedy pędził, żeby zrównoważyć brak pędu u pędzącego? Może szalika by nie było, a pędziłbym ja? Tylko dokąd i po co? Może po szalik? Tylko po co mi szalik? W końcu środek lata. Zimy nie będzie, nie ma mowy, nie w tym roku. Może za rok, albo dwa, a i to nie jest pewne.
Tak czy owak byłem ciekaw co się stanie, gdy coś się stanie. Bo co się stanie, gdy nic się nie stanie już wiedziałem, bo taką sytuację mieliśmy akurat teraz. Przyjrzałem się jej dokładnie i mogłem ją już opisać nawet bez patrzenia. Działo się. Facet pędził, szalik leżał, gazety się unosiły, ja stałem i rozmyślałem. Był w tym pewien pęd, ale też pewna wyraźna stagnacja. Facet niby pędził, ale nie było większych szans by coś z tego wynikało. Jednym słowem układ był doskonale zrównoważony. Tymczasem co by się stało, gdyby coś się stało? Coś nieprzewidzianego, psującego ogólny układ, kompromitującego go i zaprzeczającego jego podstawom merytorycznym, bez względu na to jakie by one nie było. Wiedziałem że klucz do całego zagadnienia miałem w ręku. Był nim szalik. Postanowiłem więc rzucić nim. Rzucam. Rzuciłem. Nic się nie stało. Facet dalej pędzi, gazety dalej się unoszą, ja dalej stoję. I czego ja się spodziewałem? Szalik okazał się fałszywy. Nie miał istotnego powiązania z pędzącym, ani z niczym innym. Był to szalik odrębny w swej odrębności, można powiedzieć, że był to zwyczajny szalik.
Muszę przyznać, że po nieudanej próbie z szalikiem straciłem ochotę na dalsze eksperymenty. Układ stał się zbyt stabilny. Facet pędził, choć coraz mniej go było widać, gazety fruwały, ja stałem, szalik leżał. Miało to pewną logikę, nawet jeżeli chwiejną. Postanowiłem wziąć się w garść i ruszyć wreszcie do domu. Do swojego domu, by być precyzyjnym. W końcu do kogoś obcego chodzić nie będę. Co jak co, ale trochę taktu trzeba mieć. Na szczęście mieszkałem niedaleko. Bałem się, że dom zmienił się od mojego ostatniego w nim pobytu. Że ściany znalazły się na suficie, sufit podreptał dajmy na to na balkon, a balkon udaje podłogę. Jednak okazało się, że nic takiego się nie stało. Klatka schodowa, i owszem, zachowywała się trochę dziwnie, podrygując do odległych rytmów smętnej murzyńskiej piosenki, mocno utrudniając mi dostanie się do drzwi. Na dodatek była, z niewiadomych mi powodów, niezwykle śliska. Parę razy z trudem utrzymałem równowagę, zwłaszcza gdy raptownie otworzyły się drzwi i sąsiadka z pierwszego piętra przywitała mnie tradycyjnym staropolskim spazmem, od którego o mało nie osiwiałem. Zresztą może i osiwiałem, nie wiem, bo nie mam lusterka. Kobiecina tylko co mnie ujrzała poczęła wrzeszczeć nie wiadomo z jakiego powodu i runęła na ziemię niczym rażona piorunem, po czym zamieniła się w psa rasy cocker spaniel i uciekła. Zresztą może i dobrze. W tych warunkach moje dotarcie do drzwi było czymś tak fartownym i nieprawdopodobnym, że aż sam w to nie uwierzyłem. W związku z tym wszedłem do mieszkania obwarowany takim mnóstwem mało prawdopodobnych okoliczności, które musiały po drodze zaistnieć, że trudno mi było zachować psychiczną równowagę. I temu należy głównie przypisać moją reakcję na to, co tam zobaczyłem. A zobaczyłem, ni mniej ni więcej, tylko leżące, martwe ciało. Może lepiej było wcale tego dnia nie wychodzić?
Dodaj komentarz