Najnowsze wpisy


lip 11 2010 Drogi do Nikąd
Komentarze (1)

W ostatnich latach prawdziwą plagą w Polsce stały się osoby, które podają się za kogoś, kim nie są i twierdzą, że posiadają kwalifikacje, których w istocie nie posiadają. Modne jest zwłaszcza podawanie się za wykładowców akademickich. Józef W. np. przez całe 2 lata podszywał się pod profesora matematyki na Uniwersytecie Warszawskim i nikt się nie zorientował. Mało tego. Jego wykłady, zwłaszcza te dotyczące rachunku całkowego, przyciągały spore tłumy. Opublikował też szereg rozpraw naukowych na temat teorii prawdopodobieństwa. Jak się potem okazało wszystkie bez wyjątku pozbawione ładu i składu. Gdy afera wyszła na jaw i ujawnono, że szanowny profesor ukończył w życiu zaledwie szkołę podstawową, a i to z trudem, nikt nie mógł w to uwierzyć. Grono pedagogiczne uczelni poszło w zaparte, a najbardziej zaciekle Józefa W. bronił rektor uniwersytetu, który jak się potem okazało też był oszustem.

Na Politechnice Krakowskiej pracował niejaki Wojciech F., który nie tylko wykładał tam zasady mechaniki statycznej, nie mając o tym zielonego pojęcia, ale na dodatek robił to po angielsku, mimo że, jak potem ustalono nie znał ani jednego słowa w tym języku. Zajmował się tym skutecznie przez całe 3 semestry i nikt nie nabrał żadnych podejrzeń. Jeszcze dalej poszła Krystyna L. z Gdańska. Nie tylko podawała się za nauczyciela języka francuskiego, pracując na kilku różnych uczelniach językowych, ale jeszcze opublikowała kilka świetnie sprzedających się tłumaczeń. Jedno zostało nawet uznane za najlepsze tłumaczenie roku i zajęło wysokie miejsce pośród bestsellerów sieci wydawniczej Empik. Ta sama Krystyna L., zanim została wreszcie zatrzymana przez organy ścigania, była kilkakrotnie zatrudniana w charakterze tłumacza przez czołowych polskich polityków. Tłumaczyła m.in. wystąpienia prezydenta Kaczyńskiego w Brukseli, na forum parlamentu Unii Europejskiej, chociaż jak stwierdzono później jej znajomość francuskiego obejmowała tylko kilka podstawowych zwrotów.

Wiele osób podaje się też za zwykłych nauczycieli szkolnych. Według raportu tygodnika „Wprost” skala zjawiska może być większa niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Ilość ludzi, którzy udają nauczycieli może sięgać 30, albo nawet 40%. Mój własny nauczyciel języka polskiego, który uczył mnie przez 5 lat, jak się okazało posiadał dyplom, ale z dziedziny ogrodnictwa. W województwie świętokrzyskim odkryto szkołę, w której jedyną osobą, która naprawdę posiadała kwalifikacje do robienia tego, co robiła, był nocny stróż. Co ciekawe trudno zrozumieć co stoi za pomysłem, by udawać kogoś innego i co popycha tych wszystkich ludzi do udawania. Żmudne przesłuchania licznych zatrzymanych nie przyniosły rozstrzygających wniosków. Kryminologom nie udało się sporządzić wiarygodnych portretów psychologicznych sprawców. Jak się wydaje jedynym źródłem tego procederu jest zwyczajna, ludzka skłonność do zrobienia czegoś głupiego. Do taniej, niczym nie uzasadnionej zgrywy.

Niektóre żarty bywają niebezpieczne. Ostatnio popularne jest np. podszywanie się pod lekarzy, w tym także chirurgów. Zatrzymany w Lublinie dowcipniś przez 22 lata praktyki lekarskiej wydał 6,832 ekspertyzy medyczne i żadne z nich nie było prawidłowe. Żartowniś spod Opola przez 4 lata wmawiał wszystkim pacjentom, którzy do niego trafiali, że zarazili się rzadką tropikalną chorobą o nazwie Bori-Bori. Doprowadziło to do całkowitego paraliżu miasta, a także kilku bójek w miejscowych aptekach, kiedy to zdenerwowani klienci bezskutecznie usiłowali zamówić lek na chorobę która nie istnieje. W szpitalu w Koluszkach, jak się okazało, ani jeden zatrudniony tam chirurg nie posiadał elementarnego nawet rozeznania w ludzkiej anatomii, a mimo to, zanim zdołano ich powstrzymać, dokonali oni szeregu skomplikowanych operacji, w tym kilku na otwartym sercu.

Wszystko to byłoby bardzo śmieszne, gdyby nie miliardowe straty, jakie żarty te powodują w naszym i tak wątłym majątku narodowym. Na nadzwyczajnym posiedzeniu polskiego sejmu próbowano uchwalić daleko posunięte działania zaradcze, które miały opanować coraz groźniejszą sytuację. Po godzinie ożywionego posiedzenia musiano zacząć od nowa, gdyż jak się okazało osoba prowadząca obrady jedynie podszywała się pod marszałka sejmu. W istocie nikt jej tam wcześniej nie widział. Na prędce przeprowadzone dochodzenie ujawniło, że ponad połowa ludzi, obecnych na sali tylko udaje posłów. Większość zresztą robi to od lat, wydając masę idiotycznych oświadczeń prasowych i wnosząc dziesiątki wniosków, które nie dość że niczemu nie służą, to jeszcze kompromitują partie, z których rzekomo pochodzą. Wśród zatrzymanych było kilka osób podejrzanych wcześniej o rozmaite przestępstwa, oraz poszukiwany listem gończym, wspomniany wcześniej Józef W.

Aresztowanych usiłowano przetrasportować do okolicznego aresztu, ale nie udało się to, gdyż policjanci, którzy mieli to zrobić okazali się grupą żartownisiów i przy pierwszej nadażającej się okazji sami wzięli nogi za pas. Natychmiast wysłano za nimi pościg, ale ten ugrzązł w okolicach Sieradza, gdyż firma, budująca wcześniej w tamtych rejonach autostradę jedynie udawała, że umie to robić, w istocie nie mając o tym pojęcia. W toku dalszych wyjaśnień okazało się, że nie jest to odosobniony przypadek. Np. odcinek autostrady Radom-Kielce został, z niewiadomych powodów, prawdopodobnie w wyniku żartu, zbudowany pomiędzy Turowem i Myślenicami. Do wielu miast w ogóle nie można dojechać. Dla przykładu nie da się przejechać z Bielska Białej do Zakopanego. Droga wije się szalonymi kaskadami przez całe kilometry, by urwać się niespodziewanie w okolicach Górnego Wiśnicza. A do miejscowości Rudno na Powiślu w ogóle nie ma drogi. Nie da się tam dojechać z żadnej strony, nawet rowerem.

Można sobie wyobrazić dramatyczne historie, które stoją za tymi pomyłkami. 52-letni ojciec trójki dzieci, który nieopatrznie utknął w Elblągu, od 3 lat bezskutecznie usiłuje się dostać do leżącego nieopodal Andrychowa, gdzie utknęła jego zrozpaczona rodzina. Zbudowana ostatnio autostrada z niemieckiego Drezna, prowadząca przez Lubiąż do Poznania, została tak zaprojektowana, że wykonuje ona pętlę w okolicach Ciechanowa i jakby nigdy nic wraca z powrotem do Drezna. Dodatkowo po drodze jakiś dowcipniś postawił kilka dodatkowych bramek, pobierających opłaty, co dodatkowo doprowadza do szału podróżujących tamtędy kierowców. Podobne niespodzianki czekają na kogoś, kto nieopatrznie wybierze nowo wybudowaną obwodnicę Tarnowa. Można na nią wjechać, ale nie sposób z niej wyjechać. Grupy szybkiego reagowania każdego dnia ściągają stamtąd pasażerów, nierzadko znajdujących się u progu wyczerpania.

Niebezpieczne jest też korzystanie z polskich lini lotniczych oraz biur turystycznych. Podczas niedawnego lotu z Berlina do Poznania, tuż po starcie, pilot przyznał się, że pierwszy raz siedzi za sterami. Udało mu się co prawda wystartować, ale nie ma najmniejszego pojęcia co zrobić, żeby gdzieś wylądować. Jedno biuro podróży z Wrocławia od kilku lat pobierało od klientów spore pieniądze, po czym wysyłało ich w zupełnie inne miejsce, niż to, do którego owi klienci chcieli polecieć. Mniejsza o sytuacje, w której wybierający się na Taithi trafiają na Mauritius, albo inne Seszele. W takim wypadku mało kto jest w stanie się rozeznać, że zaszła pomyłka. Gorzej jednak kiedy wycieczka, ubrana jedynie w kąpielówki, wyposażona w olejek do opalania i leżak dociera do znajdującego się pod kołem podbiegunowym fińskiego Ljotljeni, gdzie tempertura w nocy spada poniżej -40 stopni. W takiej sytuacji przekonanie wczasowiczów, że znajdują się w strefie podzwrotnikowej wymaga naprawdę sporego tupetu.

leppus_28   
lip 09 2010 My i Czas
Komentarze (0)

Jeszcze wczoraj zdawałem się wypełniać sobą,

Całą Ciebie i wszystko co związane z Tobą.

To moje słowa szeptałaś w noc ciemną,

Mną okrywałaś się jak kocem w bezsenność.

 

Mnie przysięgałaś i wierność i podziw,

Dziś ktoś inny wierszami Cię uwodzi.

A ja jak jeden z wielu kamyków na plaży,

Co prawie nic nie wart, prawie nic nie waży.

 

Ale nie sądź, że to wina jest czyjaś czy też Twoja.

To czas jest winny, że nie jesteś już moja.

leppus_28   
lip 03 2010 Utylizacja Odpadków
Komentarze (0)

Zaczęło się od tego, że dostałem list z Urzędu Miasta, w którym napisane było, że mam się stawić dnia 26 czerwca, w budynku Użyteczności Publicznej, przy ulicy kwiatowej w celu „utylizacji”. Pomyślałem, że źle przeczytałem, więc przeczytałem ponownie. A następnie jeszcze raz. Za każdym jednak razem słowo brzmiało tak samo. „Utylizacja”. Zastanowiłem się, czy może nie miesza mi się coś w głowie. Czasem zdaża mi się, że mylę ze sobą dwa podobnie brzmiące słowa. Np. aktywacja i akwizycja. Możliwe też, że słowo „utylizacja” ma jakieś inne znaczenie od tego, które mi przychodzi do głowy.

W każdym razie list stwierdzał, że mam się zgłosić osobiście (nie wiem jak można się gdzieś zgłosić nie osobiście), z ważnym dowodem osobistym lub innym dowodem tożsamości. Wtedy pomyślałem, że być może padam ofiarą żartu. Obejrzałem list dokładnie. Sprawdziłem datę, podpis i pieczęć Urzędu Miasta. Wyglądały na autentyczne. Chociaż wciąż nie wiedziałem jak mam na to zareagować.

Następnego dnia zwolniłem się z pracy i poszedłem, by całą sprawę jak najprędzej wyjaśnić. Na recepcji pokazałem list i zostałem skierowany do Działu Reklamacji. Tam powiedziano mi, że muszę iść do Działu Korespondencji, skąd przekierowano mnie do Działu Pomyłek. W Dziale Pomyłek nasłuchałem się kilku nieprzyjemnych rzeczy na swój temat, aczkolwiek zupełnie nie związanych ze sprawą, po czym kazano mi przejść do Działu Zażaleń. Było ono jednak nieczynne, więc wszedłem do znajdującego się obok Działu Planowania.

Tam ucieszyłem się, bo nikogo nie było, a we wszystkich poprzednich działach petenci wylewali się aż na korytarz i za każdym razem stać musiałem w kilometrowych kolejkach. Postanowiłem więc wykorzystać sytuację. Gdy dorwałem się do urzędnika wyłożyłem całą swoją sprawę, skutecznie uniemożliwiając mu dojście do głosu. Urzędnik był bardzo miły. Od razu powiedział, że mój problem pozostaje całkowicie poza zakresem jego obowiązków, że pracuje tu już od roku i nie udało mu się jak dotąd załatwić skutecznie żadnej rzeczy, oraz że ma akurat przerwę obiadową, a w czasie przerwy obiadowej przyjmowanie petentów jest zabronione, ale zobaczy, co da się zrobić.

Uspokojony tym wróciłem do domu i szybko zapomniałem o całej sprawie. Jak się jednak okazało sprawa bynajmniej nie zapomniała o mnie. Tydzień później przyszła kara za niestawienie się w celu dokonania utylizacji. Zasądzili mi 100 złotych i zagrozili, że jeżeli dalej uchylał się będę od pojawienia się w wyznaczonym miejscu, skierują sprawę na kolegium. Następnego dnia poszedłem jeszcze raz do Urzędu Miasta, tym razem zupełnie wyprowadzony z równowagi.

Poprosiłem o widzenie z tą samą osobą, z którą rozmawiałem poprzednio i która obiecała mi, że załatwi moją sprawę. Okazało się to jednak niemożliwe. Została zwolniona za przyjmowanie petentów w czasie przerwy obiadowej. Bezradny podreptałem do Działu Zażaleń, które tym razem było czynne, i opowiedziałem całą historię jeszcze raz komuś innemu. Była to kobieta w wieku nieokreślonym, która nie spuszczała ze mnie wzroku i nie zmieniała swego wyrazu twarzy, który zdefiniowałbym jako: „człowieku, o co ci chodzi do jasnej cholery”.

Kobieta ta wysłała mnie do Działu Utylizacji, którego nie mogłem jednak znaleźć, gdyż jak się okazało został akurat przeniesiony do Urzędu Wojewódzkiego. Nie byłem jednak w stanie ustalić którego. Na wszelkie pytania z mojej strony, czy jest to urząd naszego województwa recepcjonistka zachowywała niewzruszony spokój i niezmiennie odpowiadała: „prawdopodobnie”. Wtedy zarządałem widzenia się z kierownikiem całego urzędu, ale zostałem wyśmiany. Następnie przyszedł ochroniarz, który grzecznie, acz stanowczo wyprowadził mnie na zewnątrz.

                *

Pomyślałem wtedy, że zabieram się za całą sprawę od złej strony. Sięgnąłem po telefon i zacząłem dzwonić. Najpierw do recepcji, która przekierowała mnie do jednego działu, ci do następnego i tak dalej. Po 15 minutach byłem z powrotem w punkcie wyjścia, to znaczny na recepcji, ale bynajmniej nie zniechęcało mnie to. Dzwoniłem dalej i miałem zamiar to robić aż do skutecznego załatwienia sprawy. Powiedziałem sobie, że nikt ani nic nie zdoła mnie zniechęcić.

Rozmawiałem więc z kolejnymi osobami i pomału zacząłem się wyznawać z grubsza w strukturze urzędu, w połączeniach pomiędzy kolejnymi jego komórkami. Dowiedziałem się np., że Dział Telefoniczny jest zawsze zajęty, a do Działu Relacji z Klientami lepiej nie dzwonić, bo conajwyżej cię opierniczą. Odkryłem też jak szybko wracać do recepcji, ilekroć zabłądziłem i że „wysłać kogoś do pokoju 307” to znany dowcip, bo nie ma żadnego pokoju 307.

Urząd był gigantycznym, zdawać być się mogło z pozoru nieskończonym labiryntem, pełnym telefonów i pokoi, które nie bardzo wiadomo było do czego służą. Z początku nie dało się w nim zauważyć żadnej logiki czy prawidłowości. Z czasem jednak odkryłem rozmaite reguły, którymi się rządził. Nie mogąc wszystkiego spamiętać rozrysowywałem sobie schemat urzędu kredą na ulicy. Potem jednak zrezygnowałem, bo brakło mi ulicy.

Pomimo jednak włożonego w to wszystko czasu i wysiłku żadnych wymiernych sukcesów nie osiągnąłem. Nie udało mi się ustalić skąd wyszły listy, które do mnie wysłano i nie dotarłem do nikogo, kto wytłumaczyłby mi, o co tak w ogóle chodzi. Przy czym czasem wydawało się, że jestem już tuż tuż. Że od rozwiązania zagadki dzieli mnie dosłownie jeden krok. Jedna ściana i jedne drzwi. Za każdym jednak razem pokonanie owej ostatniej przeszkody okazywało się niemożliwe.

Wreszcie zrozumiałem. Nie dało się przejść labiryntu. System telefoniczny był tak pomyślany, by nigdzie nie można było się dodzwonić. Pracownicy byli doskonale przeszkoleni na okoliczność pojawienia się takiej sytuacji i trudno było liczyć na ich potknięcie. Wiedzieli, co mają robić, by zawsze bez pudła wysłać mnie na manowce. By z uśmiechem na ustach odesłać wgłąb korytarza, który nigdzie nie prowadził.

Wreszcie straciłem cierpliwość. Po dwóch dniach nieprzerwanego gadania przez telefon i słuchania muzyczek lecących w celu umilenia mi czasu czekania, dostałem zapalenia ucha. Słyszałem szum w bębenkach i lekarz zabronił mi używania komórki przynajmniej przez tydzień.

                *

Po tej porażce długo zastanawiałem się, co mam zrobić. Wreszcie przyszło mi do głowy rozwiązanie genialne w swojej prostocie. Tak znakomite, że aż się zdziwiłem dlaczego wcześniej na to nie wpadłem. Postanowiłem, że zaatakuje ich z innej strony. Pobiję ich własną bronią. Korespondencyjnie.

Napisałem list, w którym wytłumaczyłem, że jest mi szalenie przykro, ale nie mogę poddać się proponowanej utylizacji, z powodów zdrowotnych, a także dlatego, że zakazuje mi to wyznawana przeze mnie religia. Rzecz jasna nie wymieniłem jaka. Niech kombinują sami, skoro są tacy sprytni.

List wysłałem i nie czekałem nawet tygodnia, jak przyszła odpowiedź. Podpisana przez tę samą osobę i z tą samą pieczątką urzędu na kopercie. Napisali, że niestety proces utylizacji jest już w toku, nabrał mocy urzędowej i nie można go powstrzymać, jako że dwa dni wcześniej upłynął czas na odwołanie z mojej strony.

Nie dałem się zbić z tropu i napisałem, że skoro nie mogą go odwołać, to w takim razie wnoszę o kasację. Odpisali, że kasacja i utylizacja to synonimy, więc proszę o to samo co sami mi oferują, a to pozbawione jet sensu. Napisałem, że nie chodzi mi o kasację mnie tylko o kasację procesu utylizacji. Odpisali, że kasacja kasacji jest niemożliwa, gdyż nie ma umocowania w obowiązującym prawie. Zapytałem, czy nie można byłoby ją umocować, dla ogólnego dobra rzecz jasna. Odpowiedzieli, że mogą postarać się o to, ale dopiero po zakończeniu procesu utylizacji.

                *

Wtedy zarządałem dokładnego wyjaśnienia przyczyn mojej utylizacji. Ku mojemu zaskoczeniu otrzymałem 13 stron maszynopisu, gęsto zapisanego literami i cyframi. Była to w skrócie cała historia mojego życia, od czasów szkolnych, przez karierę zawodową, ze szczególnym uwzględnieniem życia osobistego. Wyszczególniono w niej wszystkie moje sukcesy i porażki. Dołączono raporty medyczne, a nawet opinię psychologa, u którego byłem gdy miałem 8 lat.

Na końcu napisane było, że jak wynika niezbicie z wyszczególnionych powyżej faktów moje istnienie jest całkowicie społecznie zbyteczne. Jako obywatel nie wnoszę do społeczeństwa niczego takiego, co byłoby konieczne dla istnienia tego społeczeństwa. Innymi słowy jestem nieproduktywny, a nawet szkodliwy. Rocznie produkuję 2 tony śmieci, nie dając w zamian niczego, co miałoby jakiekolwiek zastosowanie.

Moi znajomi nie cenią mnie i nie wynoszą zbyt wiele ze znajomości ze mną. Na jednego czy dwóch miałem nawet wpływ negatywny, bo przeze mnie wpadli w alkoholizm. Z kolei sąsiedzi określili mnie jako „uciążliwego”. Niektórzy wskazują na mnie jako powód bezsenności i złego samopoczucia, co jest poważnym problemem, gdyż jak się okazuje w odróżnieniu do mnie wykonują pracę społecznie istotną.

Moja była żona oceniła, że zmarnowałem 5 lat jej życia, a obecna dziewczyna, z którą się spotykam potrzebuje aż 10 sekund by sobie przypomnieć jak mam na imię. W ankiecie, którą wypełniła na mój temat, w rubryce „życie seksualne” wpisała „bardzo kiepsko”, a w miejscu, gdzie miała ocenić poziom „życia intelektualnego” jakie prowadzimy napisała „bez komentarza”.

Nie mam dzieci i nie rokuję szans na awans w pracy, którą wykonuje. Przez 10 ostatnich lat mojej kariery błędy, które zrobiłem pociągnęły za sobą stratę w majątku narodowym w wysokości 323 tysięcy złotych, podczas gdy korzyści, które wywołałem swoją pracą to zaledwie 262 tysiące. Jednym słowem państwa, w warunkach kryzysu, nie stać na to, żebym pracował. Nie było problemu, gdy był boom gospodarczy, ale obecnie konieczne jest  szukanie oszczędności. Nawet jeżeli wymaga to sporych poświęceń.

Możnaby oczywiście wysłać mnie na bezrobocie, ale wtedy też byłbym społecznie szkodliwy, pobierając zasiłek i nic nie wnosząc do systemu, na którym bym żerował. W tej sytuacji jedynym wyjściem jest całkowita eutanazja. Natychmiastowe i nieodwołalne zakończenie wszystkich procesów życiowych. A dalsze odwlekanie tej trudnej decyzji tylko powiększa ogólne koszty.

 

Po zapoznaniu się z całą tą argumentacją nie pozostało mi nic innego jak przyznać urzędowi rację. Na utylizację zgłaszam się jutro z samego rana. Z dowodem osobistym rzecz jasna i 100 złotymi zaległej kary. Mam nadzieję, że na sam koniec nie zasądzą mi żadnych odsetek...

leppus_28   
maj 24 2010 Jonathan
Komentarze (0)

Opiszę wam teraz jeden z najdziwniejszych, jak mniemam, przypadków, jakie wydarzyły się w dziejach światowej psychologii. W przypadku tym odegrałem rolę potrójną. Badanego, badacza i obserwatora zarazem. Teraz dodaję do nich jeszcze czwartą rolę: relacjonującego to, co się wydarzyło. A zaręczam wam, że wszystko o czym tutaj czytacie to najszczersza prawda. Nawet jedna litera nie została zmieniona w ramach dostępnej mi jako pisarzowi licencja poetica. Każdy przecinek postawiony jest w zgodzie z faktami.

Przeczytałem w życiu wszystko, co napisano mądrego na temat psychologii. Mam dość dużą wiedzę o tym, w jaki sposób działa ludzki mózg. Jestem zaznajomiony z rozmaitymi psychozami i idiosynkrazjami. Wiem o zjawisku wypierania niepożądanych wspomnień. I o tym, że nasz umysł może nas zwodzić, tworząc fikcję podobną do rzeczywistości jak dwie krople wody. Mimo to nie potrafię zrozumieć tego, co mnie spotkało. Jeżeli spisuję to teraz wszystko rzetelnie, to jedynie po to, że może ktoś, kto to kiedyś przeczyta, zdoła to poskładać do kupy. Ja bowiem nie jestem w stanie.

Zaczęło się już w dzieciństwie. Byłem chłopcem dość spokojnym i nieśmiałym. Nie miałem wielu przyjaciół. W szkole nie cieszyłem się zbytnim zainteresowaniem ze strony rówieśników. Nie można się więc dziwić, że jak każda osoba w tym wieku i postawiona w podobnej sytuacji, miałem wymyślonego kolegę. Mój nazywał się Jonathan i był mniej więcej w moim wieku. Miał kasztanowe włosy i głowę pełną najbardziej szalonych pomysłów.

Wymyśliłem go w czasie pewnych wakacji, gdy przebywałem u rodziny na wsi. Dni dłużyły się nieprawdopodobnie. Żar lał się z nieba i nie było kompletnie nic do roboty. Nieliczni chłopcy z sąsiedztwa, których znałem zajęci byli żniwami i nigdy nie mieli dla mnie czasu. Włóczyłem się więc samotnie po łąkach, wymyślając najrozmaitsze sposoby zabicia czasu. Z braku towarzystwa mówiłem do siebie, a z czasem do kogoś, kto powinien był stać obok i bawić się ze mną. Osoba ta z czasem przybrała jednolitą postać Jonathana.

Gdy miesiąc później wracałem do szkoły wiedzieliśmy o sobie już bardzo dużo. Opowiedziałem mu wszystko, co może tylko powiedzieć o sobie nadwrażliwy 8-latek, cierpiący na nadmiar energii, która nie może znaleźć swego ujścia. On też powiedział mi wiele o sobie. W końcu byliśmy najbliższymi przyjaciółmi. Takimi, którzy zawsze mają dla siebie czas, na których można polegać. Mieliśmy swoje tajemnice. I rozumieliśmy się bez słów.

Przez następny rok stopniowo zapomniałem o nim, ale gdy przyszły kolejne wakacje i ponownie znalazłem się w tym samym miejscu Jonathan czekał już na mnie. Nasza przyjaźń odżyła ponownie i czas, który spędziliśmy osobno najwyraźniej nie miał na nią najmniejszego wpływu. Opowiedziałem mu wszystko, co zdarzyło się w moim życiu przez ten rok. On też zwierzył mi się z tego, co robił. Znów byliśmy nierozłączni. Ciągnąca się aż po horyzont łąka była naszym królestwem, które codziennie przemierzaliśmy, poddając rutynowej inspekcji.

Ten schemat powtarzał się przez kilka następnych lat. Jonathan był tym, na kogo mogłem liczyć zawsze, w tym coraz dynamiczniej zmieniającym się i pełnym coraz to nowych niebezpieczeństw świecie. Gdy wracałem do szkolnej ławy pamięć o nim spychałem na margines. Choć nie mówię że nie odbywało się to bez pewnego rodzaju wyrzutów sumienia. Ale gdy chodziłem do szkoły, gdy przebywałem ze swoimi rodzicami, Jonathan nie był mi już potrzebny. Miałem niewielkie grono przyjaciół, z którymi spędzałem czas. Może nie tak bliskich mi i nie tak zwariowanych jak on, ale przynajmniej prawdziwych.

Gdy miałem 12 lat poszedłem do gimnazjum (poszedłem do szkoły rok wcześniej niż wszyscy). Moje życie uległo dość istotnej zmianie. Na twarzy pojawiły się pierwsze pryszcze, głos zaczął się zmieniać. Czułem, że pomału staję się mężczyzną, chociaż przeżywałem to podobnie jak miliony podobnych mnie gówniarzy, czyli źle. Wiedziałem jednak, że pewne rzeczy, które były normalne dla dziecka, teraz już mi nie przystoją. Postanowiłem też nie spędzać wakacji na wsi. Stwierdziłem, że i tak jest to strata czasu. Nie ma tam co robić, ani z kim rozmawiać. Zamiast tego spędziłem wakacje w warsztacie swojego wujka, który pokazywał mi jak rozebrać i złożyć motocykl, o którym zawsze marzyłem.

Podobnie było podczas następnych wakacji. Dopiero po dwóch latach zdecydowałem się wyjechać na tydzień na wieś. Nie tyle przekonany o płynących z tego korzyściach, ile z przymusu. Wymogli to na mnie dziadkowie, których tak dawno nie odwiedzałem.

Gdy przyjechałem na miejsce od razu pożałowałem tego, co zrobiłem. Pobieżne przyjrzenie się otoczeniu utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie jest to miejsce dla mnie. Stwierdziłem, że przez następny tydzień będę niechybnie umierał z nudów, pozbawiony dostępu do swego komputera i 120 kanałów telewizji satelitarnej.

Dni dłużyły mi się, a wszelkie próby nawiązania znajomości z towarzystwem z sąsiedztwa były nieudane. Czułem, że nie pasuję tu zupełnie. Wzbudzam zdziwienie tym co mówię i jak wyglądam. A już najbardziej faktem, że mam mnóstwo wolnego czasu i całkowity brak pomysłów na to co z nim robić.

Któregoś dnia siedziałem przy rzece, leniwie gapiąc się na przepływającą wodę. Było bardzo gorąco. Komary atakowały zewsząd. Gdy Jonathan podszedł i usiadł tuż koło mnie nie miałem nawet siły, by odwrócić głowę w jego kierunku.

- Bardzo nieładnie.- powiedział powoli.

- Co jest bardzo nieładne?

- Nie odwiedzać starych znajomych. Nie dawać znaków życia.

Dopiero teraz przyjrzałem mu się. Był nieco starszy niż poprzednio. Mniej więcej o tyle samo lat co ja. Tylko oczy nie zmieniły się zupełnie. Były tak samo żywe jak dawniej. Całą resztę dnia spędziliśmy siedząc nad rzeką i rozmawiając. Był zły, że tak długo mnie nie było, ale stopniowo wracał mu dobry humor. Miło było wyczuć, że chociaż minęło tyle czasu od naszego ostatniego spotkania, wciąż łączy nas ta sama, bliska więź i zrozumienie.

Do końca tygodnia odwiedzał mnie każdego dnia. Chwilami było tak samo jak dawniej, gdy byliśmy mali. Czasem wyczuwało się jednak, że pewne rzeczy nie są już takie same. Byliśmy starsi. Wyobraźnia nie działała tak, jak wcześniej. Brakowało nam tego nieskrępowanego szaleństwa, typowego dla rozpuszczonych dzieciaków z wielkiego miasta, na chwilę spuszczonych z oka. Był jakiś smutek między nami. Jakaś gra niedomówień.

Gdy spotkaliśmy się ostatniego dnia przed moim zaplanowanym wyjazdem Jonathan był bardzo milczący. Nie odzywał się prawie wcale przez dobrą godzinę. Wiedziałem, że trapi go to, że wyjeżdżam. Próbowałem go przekonać, że za rok wrócę w to samo miejsce i spotkamy się ponownie.

- Przysięgnij.- powiedział raptownie.

Zaskoczył mnie ten bardzo poważny ton.

- Jasne. Przysięgam.- powiedziałem, ale chyba nie zabrzmiało to wiarygodnie.

Jonathan podszedł do mnie szybkim krokiem i spojrzał mi prosto w oczy.

- Na co przysięgasz?- zapytał.

- Na co tylko chcesz.

Nie spuszczał mnie z oka.

- Wiesz co to jest przysięga krwi?

- Powiedzmy że wiem.- odpowiedziałem wymijająco.

- Jesteś gotowy ją złożyć?

- Nie wygłupiaj się.- powiedziałem, próbując odwrócić wzrok.

- Nie wygłupiam się. To dla mnie bardzo ważne.- przybliżył się jeszcze bliżej.

- OK.- rzekłem na odczepnego.

Wtedy on schwycił mnie mocno za rękę. Wyprostował mi prawą dłoń i zanim się zorientowałem wydobył z kieszeni kawałek szkła. Zadrżałem, ale nie byłem w stanie mu się wyrwać. Kierował nim w tym momencie jakiś wyższy imperatyw, któremu nie można się było przeciwstawić. Pomimo mojego szamotania przeciął mi kciuk na długości kilku centymetrów.

Gdy wróciłem do domu musiano mnie odwieść do szpitala, gdzie lekarze założyli mi kilka szwów. Blizna na palcu prawej ręki została mi na zawsze. Jonathan dokładnie wiedział co robi. Jeżeli chodziło mu o to, bym miał coś, co zawsze przypominałoby mi o nim, to dopiął swego.

                *

Gdy przyszły następne wakacje długo zastanawiałem się, co powinienem robić. Większość argumentów przemawiało za tym, by trzymać się z daleka od domu moich dziadków. Z drugiej strony złożyłem przysięgę, a gdy ma się 15 lat do tego typu rzeczy podchodzi się z dużą powagą. Może to zabrzmi śmiesznie, ale bałem się również tego, co może się stać, gdybym nie przyjechał. Szrama na palcu przypominała mi, że Jonathan nie jest osobą, z którą należałoby zadzierać.

Pojechałem więc, tym razem nie planując dokładnie jak dużo czasu tam spędzę. Jonathan już czekał na mnie. Miał motorower i powiedział, że jeżeli chcę, może nauczyć mnie jeździć. Rzecz jasna nie trzeba mnie było długo namawiać. Spędziliśmy razem 2 tygodnie, chociaż nie mogę powiedzieć, bym był zachwycony tym, co się dzieje. Wyczuwałem, że Jonathan zmienił się. Że nie jest już taki, jaki był na początku naszej znajomości. Bywało, że był niemiły. Robiliśmy wyłącznie to, co on chciał. Moje zdanie liczyło się w coraz to mniejszym stopniu.

Czułem, że dogadujemy się gorzej niż kiedyś. Nasze rozmowy zaczęły przybierać postać jego niekończących się wywodów, którym ja jedynie przytakiwałem. Któregoś dnia zwróciłem mu na to uwagę, ale zareagował na to bardzo dziwnie.

- Słuchaj mięczaku.- powiedział. – Ja tu rządzę, bo jestem silniejszy. Jeżeli coś ci się nie podoba, to zaraz możesz dostać w dziób.

Wypowiedział te słowa na chłodno, bez cienia dystansu. Następnego dnia doszło między nami do sprzeczki. Popchnął mnie mocno i upadłem, rozdzierając sobie spodnie. Gdy wstałem zdenerwowany uderzył mnie prosto w nos. Był bardzo silny jak na 15-latka. Poczułem, że nie byłbym w stanie go pokonać. Przełknąłem wyzwiska, którymi mnie uraczył. Wytarłem chusteczką rozbity nos i przez resztę dnia udawałem, że nic się nie stało.

Ale to był dopiero początek. Usiłowałem go unikać, ale bez powodzenia. Gdy nie pojawiałem się na łące przychodził do mojego domu i rzucał kamieniami w okno pokoju, w którym spałem. Za którymś razem o mało nie wybił szyby.

- Co to był za hałas?- zapytał mnie mój dziadek, gdy przemykałem się przez kuchnię.

- Nic takiego.

- To ten twój kolega, prawda? Jak mu na imię?

- Jonathan.- powiedziałem z lekkim wahaniem w głosie.

- Lepiej się trzymaj od niego z daleka. Słyszałem o nim coś złego.

Parsknąłem śmiechem, gdy to usłyszałem. Chociaż wcale nie było mi do śmiechu. Gdy wychodziłem Jonathan był wkurzony i robił mi wymówki, że musi po mnie przychodzić.

- Dlaczego nie czekałeś na mnie tam, gdzie się umówiliśmy wczoraj?

- Przepraszam. Zapomniałem.

- Za karę będziesz musiał coś dla mnie zrobić.

Nie wiedziałem co ma na myśli, ale poszedłem za nim. Doszliśmy do gospodarstwa, które znajdowało się na samym końcu wsi. Jonathan wskazał mi na dom i powiedział:

- Tu mieszka ten idiota Terry, który wisi mi 50 dolarów. Mówiłem ci o tym wczoraj, o ile w ogóle mnie słuchałeś. Chcę, żebyś poszedł tam i odebrał moją działkę.

- Co?- nie mogłem uwierzyć własnym uszom.

- Skup się pacanie. Nie mam zamiaru powtarzać tego w nieskończoność. Terry i cała rodzina poszli do kościoła. W domu nie ma żywego ducha. Wystarczy wejść do środka i znaleźć jakieś pieniądze. Pewnie trzymają je w barku, albo w szafie, pod pościelą na zmianę.

- Chyba żartujesz.- wyjąkałem przestraszony.

Jonathan ścisnął moje ramię bardzo mocno.

- Jeżeli tego nie zrobisz to mnie popamiętasz. Wylądujesz w szpitalu i tym razem nie skończy się na kilku głupich szwach.

Nie wiedziałem co mam robić. Zacząłem się go bać. Jeszcze nigdy nikogo nie bałem się tak bardzo. Nie widziałem wyjścia z tej sytuacji.

- Dobrze. Pójdę.- powiedziałem w końcu.

Bo niby co innego miałem powiedzieć?

- To fajnie. Będę tu czekał. Tylko się pospiesz.

Serce biło mi w piersiach jak oszalałe. Otwarłem furtkę i niepewnie przeszedłem przez plac, kierując się w stronę drzwi wejściowych. Gdy byłem już przy drzwiach stanąłem jak wryty. Z budy, której wcześniej nie widziałem, powoli wyszedł pies. Był dość duży, o ciemnej sierści. Szczerzył na mnie zęby i niewątpliwie nie miał pokojowych zamiarów. Niewiele myśląc rzuciłem się do drzwi wejściowych, które na szczęście nie były zamknięte. Wpadłem do środka i zamknąłem je za sobą, dosłownie o ułamek sekundy zanim pies dopadł do mnie.

W tej chwili byłem już bliski paniki. Pies za drzwiami ujadał jak szalony i drapał łapami. Wiedziałem jednak, że byłem, przynajmniej na pewien czas bezpieczny. Musiałem też, pomimo wszystko, wziąć się w garść i zacząć działać. Przespacerowałem się po domu, najpierw badając kuchnię, a następnie wchodząc do znajdujących się głębiej pokoi. Otwierałem szafy i, tak jak radził mi Jonathan, sprawdzałem, czy nie ma tam ukrytych pieniędzy. Wreszcie znalazłem kilka wsuniętych banknotów. Wziąłem jeden 50-dolarowy, pozostałe odkładając na miejsce.

Pozostawało jednak zagadnienie, jak wydostać się na zewnątrz. Przez chwilę obserwowałem przez okno psa, który wciąż znajdował się przy drzwiach, gdy zobaczyłem, ku swojemu przerażeniu, że furtka otwiera się i przechodzą przez nią nieznani mi ludzie. Prawdopodobnie to Terry i jego rodzice, pomyślałem. Muszę jak najszybciej uciekać.

Ruszyłem do sypialni, którego okna wychodziły na sad. Udało mi się otworzyć jedno z nich i zanim usłyszałem jakikolwiek ruch za plecami wyskoczyłem. Dzielące mnie od płotu kilkadziesiąt metrów przebiegłem w rekordowym chyba czasie. Ani razu nie oglądałem się za siebie. Gdy dopadłem do płotu przesadziłem go i uciekłem.

Jonathan czekał na mnie pod lasem. Był opanowany. Tylko ja byłem kłębkiem nerwów.

- Bardzo dobrze. Dawaj szmal.

Podałem mu banknot bez słowa.

- Jutro spotykamy się o 10-tej rano w dokładnie tym samym miejscu. Mam kilka ekstra pomysłów. Tylko tym razem bądź.

Uśmiechnął się zimno i odszedł.

                *

W nocy nie mogłem spać. Głowiłem się nad tym co powinienem zrobić. Jak zareagować na tę całą sytuację. Jak przeciwstawić się Jonathanowi, który był ode mnie silniejszy i, jak się wydawało, zdolny do wszystkiego. Nie wiedziałem. Czułem się bezradny. Byłem tylko niedużym, zakompleksionym chłopcem, który nie umiał się bić. Co mogłem zrobić?

Podczas śniadania musiałem wyglądać na nieobecnego, bo mój dziadek aż zaniepokoił się o mnie.

- Co ci jest?- zapytał.

- Nic. Trochę źle się czuję.

Sprawdził czy aby nie mam gorączki.

- Ta znajomość ci nie służy. Powinieneś sobie poszukać jakiegoś innego kolegę.

Co racja to racja, pomyślałem.

- A gdzie dzisiaj idziecie?

- Nie wiem. To zależy od niego.

- Tylko nie idźcie nad piaski. Zawsze zapominam ci o tym powiedzieć. W tym roku utopiło się tam już dwoje dzieciaków. To bardzo niebezpieczne miejsce.

- Piaski? Co to takiego?- zainteresowałem się.

- To takie miejsce na rzece, gdzie kiedyś chodziło się kąpać. Są tam bardzo mocne wiry, a ostatnio na tyle przybrały na sile, że nawet policja ostrzegała, by tam nie chodzić.

- Więc dlaczego ktoś tam jeszcze chodzi?

- Tego nie wiem. Widocznie ludzie lubią ryzyko...

Zainteresowało mnie to.

- Gdzie są te piaski? Na wypadek, gdybym... przypadkiem tam kiedyś trafił.

- Za sadem Williamsa. Jakieś 200 metrów na lewo od lasu.

- OK. Będę pamiętał.

                *

- Piaski?

- Tak. Nie słyszałeś?- zdziwiłem się. – To świetne miejsce do nurkowania.

Jonathan przyjrzał mi się badawczo.

- Trochę za zimno na nurkowanie. I od kiedy z ciebie taki fan pływania? Myślałem, że nie lubisz wody.

- Nie lubię, ale jest też inna sprawa.

- Jaka?

- Kiedyś, jak jeszcze się nie znaliśmy, byłem tam z moim ojcem. Pływaliśmy przez cały dzień. Mój tata jest świetnym pływakiem.

- I co z tego?- zapytał znudzony.

- Dostałem wtedy od niego w prezencie 200 dolarów. Nie wiedziałem na co mam je wydać. Wymyśliłem więc, że ukryje je tam, w pewnym miejscu, który był znany tylko mnie. A kiedy znajdę zastosowanie dla tej forsy wrócę tam i je odnajdę.

- Trzeba być idiotą, żeby coś takiego wymyślić.- powiedział powoli.

Nic nie powiedziałem.

- I twierdzisz, że te 2 stówki dalej tam są?

- Pewnie. Nie sądzę, żeby je ktoś znalazł.

- A gdzie je schowałeś?

- Do dziupli na drzewie. I przykryłem ziemią, żeby ich nie było widać. Pieniądze są w skórzanym portfelu, więc nie powinno się im nic stać.

- I co w związku z tym?

- Możemy tam pójść i je odzyskać. A potem wydać na co nam się tylko podoba.

Jonathan popatrzył na mnie, a ja uśmiechnąłem się porozumiewawczo. Wyszło mi to całkiem nieźle. Tak się uśmiechaliśmy do siebie dawno temu. Zanim jeszcze nie okazał się draniem, od którego lepiej trzymać się z daleka. Miałem wrażenie, że on też przypomniał sobie tamte czasy.

- Można by kupić fajny kask do motoru. W końcu obaj na nim jeździmy.

- Pewnie.

Oczy Jonathana rozjaśniły się i już wiedziałem, że będzie chciał iść.

- Chodźmy więc.- rzucił i ruszyliśmy w drogę. Drogą, którą wskazał mi mój dziadek.

- Nie znasz tego miejsca? Nie pływałeś tam nigdy?- zapytałem gdy szliśmy.

- Nie. Nie lubię pływania.

                *

Gdy doszliśmy na miejsce Jonathan znów przestał być miły.

- Więc gdzie one są?- zapytał tonem nie uznającym sprzeciwu.

- Tam.- powiedziałem wskazując drugi brzeg. – Na tym drzewie.

- OK. Więc wskakuj i przynieś mi je.

- Ale ja nie umiem pływać.

- Co takiego?

- Normalnie. Nie umiem pływać.

- Przecież mówiłeś, że pływałeś z ojcem.

- Uczył mnie, ale zupełnie tego nie chwytam. Jak jestem w wodzie to od razu idę na dno. A tu jest dobre dwa metry głębokości.

Jonathan westchnął jak ktoś, kto musi wszystko robić samemu.

- Mówił ci już ktoś, że jesteś całkowicie do niczego?- mówiąc to rozebrał się do kąpielówek i zanim się zorientowałem zaczął wchodzić do wody.

- Jeżeli tam nie ma żadnych pieniędzy to natrzaskam ci tak, że cię rodzona matka nie pozna.- powiedział jeszcze ostrożnie postępując przed siebie.

Rzeka nie była duża, ale nawet z brzegu widać było, że jest głęboka. Widać było też wiry, które piętrzyły się na jej powierzchni. Może nie wyglądały bardzo groźnie, ale wiedziałem, że coś gorszego czai się głębiej. Gdybym nie wiedział, co to za miejsce, nie domyśliłbym się jak bardzo jest niebezpieczne. Tak samo jak Jonathan nie miał pojęcia, w co się pakuje. Zresztą w tym momencie za dużo myślał o pieniądzach, które czekały na niego po drugiej stronie.

- Tu jest naprawdę głęboko.- powiedział, gdy woda zaczęła już zakrywać mu piersi.

- Tylko trochę. Wystarczy przepłynąć kilka metrów i jesteś po drugiej stronie. A tam już jest płytko.- powiedziałem zupełnie spokojnym głosem.

W następnej chwili Jonathan zaczął płynąć. Był dość dobrym pływakiem i bardzo silnym fizycznie. Zastanawiałem się więc co się stanie, gdy wir zacznie go wciągać. Gdy był mniej więcej w połowie odległości wyglądało tak, jakby coś nagle złapało go od dołu. Stracił rytm i zaczął się szamotać. Przez chwilę walczył, ale widać było, że nie daje rady

- Ratunku...- krzyknął urywanym głosem. Nie odpowiedziałem nic.

- Ratunku.- powtórzył głośniej. Patrzyłem na niego, jak stopniowo traci siły. Nie ruszałem się z miejsca. Machał rękami, a woda zalewała mu usta. Popatrzył na mnie z rozpaczą i dostrzegłem, jakby zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Trwało to tylko kilka sekund. Zanurzył się pod wodę i zniknął mi z oczu.

Woda szybko uspokoiła się. Była dokładnie taka sama, jak wtedy, kiedy tu przyszliśmy. Nie było na niej najmniejszego śladu po tym, co się stało.

Zastanowiłem się przez chwilę, a potem podniosłem ubranie i buty Jonathana i z całych sił rzuciłem je do rzeki. Wpadły mniej więc w tym miejscu, w którym widziałem go po raz ostatni. I tak samo jak on szybko poszły na dno.

leppus_28   
maj 18 2010 Nie czytani blogierzy
Komentarze (2)

W Bostonie, w stanie Messachussetts, odbył się pierwszy międzynarodowy zlot autorów blogów, których nikt nie czyta. Nie czytane przez nikogo blogi stały się ostatnio prawdziwą epidemią oraz popularnym sposobem spędzania wolnego czasu. Piszą dziś prawie wszyscy, nawet jeżeli nie mają o czym i nie opanowali jeszcze najbardziej elementarnych zasad ortografii. Blogi z wycieczek, z imprez, pamiętniki z czasów dojrzewania, składające się z litanii nikomu nie potrzebnych przemyśleń, zapełniają już według badań 30% całej pojemności Internetu. Jeżeli tak dalej pójdzie około roku 2060 będą tam wyłącznie blogi. Oczywiście w przeważającej większości takie, których nikt nie czyta. Prócz ich autorów.

Nic dziwnego, że szybko rozwijająca się społeczność zaczęła się wkrótce organizować i zrzeszać. Nie czytani blogierzy założyli własną partię i wysunęli swojego kandydata na prezydenta. Wybranego spośród siebie, to znaczy autora bloga politycznego, którego nikt nie czyta. Konferencja w Bostonie stanowi apogeum tego zjawiska. Na zlot dotarły największe znakomitości w kategorii bycia nie czytanym z całego świata. Można powiedzieć: sama elita. Najwięcej przedstawicieli jest ze Stanów Zjednoczonych, kraju który tradycyjnie przewodzi w dziedzinie nieograniczonego dostępu do Internetu połączonego z całkowitym brakiem zainteresowania wszystkim poza samym sobą. Jest też jednak mocna reprezentacja z Chin, a nawet rodzynek z tak egzotycznego kraju jak Gujana Francuska. Nie może też zabraknąć, co cieszy, zawodników z Polski.

Konkurencja jest jednak duża i o przewidziane nagrody i wyróżnienia będzie niezwykle trudno. Zwłaszcza, że na konferencji pojawić się ma oficjalny rekordzista świata w dziedzinie nie czytanych blogów, niejaki Phillip D. Kid. Prowadzi on swego bloga od roku 1997 i pomimo umieszczenia w nim w tym czasie 16 tysięcy wpisów, jeżeli nikt nie skomentował tego, co pisze. Rekord ten wydaje się tak wyśrubowany, że aż nieosiągalny dla innych. Rok temu świat obiegła wiadomość, że ponoć gdzieś w zapomnianych częściach starej Lizbony mieszka człowiek, który może pochwalić się jeszcze lepszym rezultatem. Okazało się jednak, że jest oszustem. Udowodniono, że trzymał swego bloga w tajemnicy przed światem i adresował go do grup społecznych, które nie istnieją. Albo takich, które nie mają możliwości go przeczytać (np. analfabeci, osoby pozbawione dostępu do Internetu). Co jest sprzeczne z zasadami, na których opierać się powinien szanujący się nie czytany blogier.

Przede wszystkim osoba taka winna wykorzystać możliwie wszelkie drogi do tego, by zachęcać ludzi do czytania jego bloga. Linki do niego należy umieszczać w różnych miejscach, wysyłać znajomym, wstawiać na profil w facebooku. Następnie trzeba poświęcić pisaniu jak największą część swojego życia. Pisać, o ile to możliwe, każdego dnia. Wypowiadać się na wszelkie możliwe tematy. Próbować rozmaitych stylistyk, szukając ewentualnej grupy odbiorców. Jeżeli wykorzystawszy te wszystkie sposobności do zaistnienia, prowadzisz blog, którego od kilku lat nikt nie czyta, masz prawo do ubiegania się o członkowstwo w klubie nie czytanych blogierów. Nie jest ono łatwe do zdobycia. Jest wielu oczekujących, a benefity z tego wypływające – nie do pogardzenia. Dostajesz plakietkę z napisem „Nieudacznik roku”, a także masz możliwość szybszego dostania się do ekskluzywnego klubu osób, które pomimo wysiłków w ostatnim roku z nikim się nie przespały.

leppus_28