Zadziwiające jest jak pewne zjawiska i
opinie powracają okresowo, z reguły nie wywołując głębszej refleksji nad swą
powtarzalnością i myślową wtórnością. Ostatnio, gdy coraz bardziej realnym
staje się możliwość ingerencji genetyków bezpośrednio w ludzki chromosom, jak
grzyby po deszczu zaczęły się pojawiać ponure wizje przyszłości
zdehumanizowanej, człowieka ubezwłasnowolnionego, czyli poddanego władzy
drugiego człowieka (a więc totalitaryzmu), a co gorsza „bezdusznej techniki”.
Sygnał do ataku dał guru współczesnych naukowych i pseudonaukowych wróżbitów,
Francis Fukuyama, który po tym jak jeszcze niedawno ogłaszał entuzjastyczne
poglądy na temat końca epoki wojen i rewolucji (co bynajmniej nie sprawdziło
się, patrz: międzynarodowy terroryzm), ostatnio z niewiadomych powodów zmienił
front o 180 stopni. Wszystko to, co do tej pory jawiło mu się jako
dobrodziejstwo i przejaw ludzkiego geniuszu nagle ukazało swoje drugie,
przerażające dno. Fukuyama już nie popiera zmian, które następują w
cywilizowanej części świata. Jego zdaniem nauka wiedzie nas nie do powszechnego
dobrobytu, lecz powszechnego zniewolenia, wręcz jakiejś niewyobrażalnej, acz
subtelnej zagłady, której być może nawet nie będziemy w stanie zauważyć.
Podobnych opinii spotkać można więcej. Znów wraca moda na literackie
anty-utopie, wraca sprawa tez stawianych przez Huxley’a w „Nowym Wspaniałym
Świecie” i wielu tego podobnych dzieł, które opierają się na jednej zasadniczej
sugestii: człowiek już niedługo straci swoją wolność, nauka obróci się
przeciwko nam.
Muszę przyznać, że dziwnie
schizofreniczne wydają mi się tego typu obawy, bo nie jestem pewien czy należy
je traktować w kategoriach udokumentowanych naukowych hipotez, czy raczej
pierwotnych lęków przed czymś nowym, groźnym i nie do końca zrozumiałym. I
wszystkie one w jednakowy sposób wywołują we mnie opór wobec swojej naiwnej
a-historyczności (jeżeli tego terminu można użyć w przypadku oceny nie wydarzeń
minionych, ale tych które bynajmniej nie miały jeszcze miejsca: przyszłych). Wobec
zadziwiającego braku refleksji nad faktem, że lęk ten pojawiał się ilekroć
następowała jakaś naukowa rewolucja, ilekroć człowiek zyskiwał nagle możliwości
radykalnej zmiany środowiska, w jakim żył, a być może nawet jeszcze częściej.
Dzisiejsza anty-genetyczna histeria ma się zresztą nijak do pewnej histerii z
zamierzchłej przeszłości, kiedy w czasach starożytnych człowiek wymyślił pismo.
Dziś z reguły nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak dramatyczny był to wynalazek
i ile oporu społecznego wstecznictwa wywołał. Echa tego konfliktu przetrwały do
dzisiejszego czasu w paru dialogach Platona, gdzie jeden z mędrców daje wyraz
zrozumiałemu oburzeniu z powodu tego „diabelskiego wynalazku”, który z całą
pewnością spowoduje upadek ludzkości. Trudno nie zgodzić się z przedstawionym
wywodem logicznym udowadniającym, że wywoła on same negatywne skutki, jak
chociażby taki, że ludzie zamiast ćwiczyć pamięć (co jest umiejętnością dla
myślącego człowieka podstawową), przestaną przyswajać potrzebną wiedzę w
związku z tym, że wszystko, co będzie im potrzebne, będą mieli zapisane na
pergaminie czy innym papirusie. Ten lęk, artykułowany przez zatroskanego
niekorzystnymi tendencjami w rozwoju człowieka mędrca, był w istocie zrozumiałą
reakcją na fakt, iż cała kultura, w jakiej się wychował, tj. kultura słowa
mówionego, została w wyniku wprowadzenia wynalazku słowa pisanego w jakimś
sposób zakwestionowanego. Mędrzec walczył w obronie nie tyle dobra publicznego
ile dobra własnego i sobie podobnych, odbierających „nowe” jako zagrożenie.
Oczywiście z naszego punktu widzenia sprawa wygląda zupełnie inaczej. Wynalazek
pisma nie tylko nie zachwiał fundamentami ludzkiej cywilizacji, ale wręcz
przeciwnie, przeniósł ją na wyższy etap rozwoju, tak samo jak kilka tysięcy lat
później wynalazek druku, wprowadzony przez Guttenberga. Pewnie i w tym
przypadku różnego rodzaju kopiści, spędzający życie na mozolnym przepisywaniu
starych ksiąg byli skłonni wysuwać litanię świętych argumentów przeciwko
kolejnemu udziwnieniu, które z pewnością obróci się przeciwko człowiekowi.
Tymczasem to udziwnienie okazało się konieczne, gdyż ilość gromadzonej przez
człowieka wiedzy stawała się z czasem zbyt wielka, by ją można było zapamiętać,
a potem własnoręcznie przepisać. Tego samego typu rewolucja odbyła się na
naszych oczach, dzięki komputerom, kiedy książka, czyli zasób wiedzy, zmieniła
się z drukowanej na cyfrową. Nikt nie wątpi że Internet i telewizja to
wynalazki, które niosą za sobą ogromną ilość niebezpieczeństw. Można nawet
stwierdzić, że niewątpliwie odciągają one człowieka od lektury dobrej książki i
kontaktu z drugim człowiekiem i jako takie są zdecydowanie szkodliwe. Mają
jednak jedną podstawową zaletę, która z nawiązką rekompensuje te zagrożenia: są
epokową koniecznością, wynikającą z tego, że ilość potrzebnej nam do opisania
świata informacji rośnie w zbyt szybkim tempie, byśmy mogli poradzić sobie z
nią używając dawnych metod jej gromadzenia. I z tego powodu należy się
spodziewać, że podobną koniecznością stanie się już niedługo kolejny groźny
wynalazek, w postaci książek, które czytają się same, a być może takich, które
uzyskawszy bezpośrednie połączenie z naszym mózgiem będą w stanie włożyć nam
zawartą w sobie wiedzę w nasze mózgi bez pośrednictwa takich, bynajmniej
niepotrzebnych w tym procesie zmysłów, jak oczy. Czy wtedy nastąpi koniec
świata? Czy ludzie, którzy zostaną wychowani bez umiejętności czytania będą
automatycznie intelektualnymi debilami? Nie sądzę.
Ktoś kiedyś powiedział, że nasze czasy
to okres przejściowy między dawnymi dobrymi czasami a świetlaną przyszłością.
Patrząc w przeszłość zazwyczaj dostrzegamy albo same pozytywy, co owocuje
moralizatorstwem i konserwatyzmem, który zazwyczaj stosowany jest do obrony
przed nowością, albo przeraża nas okrucieństwo owych „dawnych dobrych czasów”,
które w żaden sposób nie jesteśmy w stanie zrozumieć czy usprawiedliwić. W obu
wypadkach jest to przejaw tzw. myślenia a-historycznego, które samo w sobie
dowodzi intelektualnego dyletanctwa na podobnej zasadzie jak wiara w tzw.
spiskową teorię dziejów, acz dyletanctwa w tym wypadku niejako powszechnego,
gdyż wynikającego z pewnej konkretnej i ściśle użytecznej funkcji naszego
mózgu. Nie wdając się w szczegóły natury neurologiczno-psychologicznej
stwierdzić można w pewnym uproszczeniu, że w związku z tym, że biologia w wielu
miejscach nie nadąża za rozwojem naszej cywilizacji, nasz mózg ma trudności z
zaakceptowaniem faktu, że „dawne dobre czasy”, o których słyszy, rządziły się
tak dalece innymi prawami, że nie należy przykładać do nich dzisiejszego
probierza moralnego. Z tego powodu nie jesteśmy w stanie zaakceptować brutalności
dawnych wojen, nietolerancji, braku demokracji, braku praw człowieka i tym
podobnych zjawisk. Wraz z rozwojem cywilizacji stajemy się bowiem, może nie
tyle lepsi w sensie moralnym, co niewątpliwie bardziej uwrażliwieni na coraz to
szerszy zakres zła i niesprawiedliwości. Okazuje się, że jeszcze jakieś 2 i pół
tysiąca lat temu za normę uchodziło nabicie na pal dziesiątków tysięcy ludzi i
nikt, na czele z najbardziej oświeconymi umysłami swoich czasów, nie
artykułował odpowiedniej porcji oburzenia wobec podobnego bestialstwa. Na
takiej samej zasadzie 60 lat temu w krajach Europy zachodniej szalała wojna
światowa, w której jeden naród usiłował wymordować wszystkie pozostałe. Dziś
trudno w to uwierzyć i trudno to zrozumieć. Trudno zrozumieć, że kobiety zostały
uznane za istoty myślące i zdolne do podejmowania samodzielnych decyzji
wyborczych dopiero kilkadziesiąt lat temu, trudno uwierzyć, że dopiero w latach
60-tych amerykańscy Murzyni przekonali białych o tym, że nie są wcale od nich
gorsi i że przysługują im te same prawa. Niewątpliwie nasze wyobrażenie o tym,
co jest złem i bestialstwem przesuwa się stopniowo w stronę coraz większego
wyczulenia na krzywdę tych, których jeszcze niedawno nie dostrzegaliśmy. W
obecnych czasach takie przemiany dokonały się w odniesieniu do zwierząt i
mniejszości seksualnych (choć nie wiem czy takie zestawienie jest „politycznie
poprawne”). Oczywiście za każdym razem pewna nader liczna i wpływowa grupa osób
była tym zmianom w obyczajach, prawie i mentalności przeciwna, ten sam typ
ludzi głosował przeciwko demokracji, przeciwko zniesieniu publicznej chłosty i
przeciwko prawom dla małżeństwom homoseksualnym. A inna, również z punktu
widzenia mijających stuleci jednolita grupa, wszystkie te zmiany popierała jako
ze wszech miar korzystny i chwalebny postęp, naprawę stanu istniejącego, który
jest nie do zaakceptowania. W obydwu przypadkach obie grupy prezentowały
podobne podejście do świata. Pierwsza ten świat akceptowała, druga uważała, że
warto podjąć ryzyko rewolucji, by próbować go zmienić. Czy jednak można
jednoznacznie stwierdzić, czy ryzyko to należało podjąć? Czy można stwierdzić,
że w danym momencie stan świata był zadowalający i należało się zatrzymać na
takim poziomie, a w innym przypadku koniecznie należało coś zmienić? Nie sądzę.
W istocie wszelka taka ocena bowiem
wynikałaby właśnie z tego, o czym wspomniałem wcześniej, tzn. z pewnego typu
myślenia, które nazwaliśmy a-historycznym, to znaczy takim, w którym świadomość
pochodzącą z jednego czasu historycznego odnosimy do innego czasu. Z punktu
widzenia dzisiejszej moralności niewolnictwo, albo feudalizm jest chory, ale z
punktu widzenia czasów, w którym funkcjonował, bynajmniej, chociażby z tego
powodu, że nie miał jakiejkolwiek alternatywy. W krajach starożytnych potęga militarna
danego kraju i jego dobrobyt wynikał z reguły w znacznej mierze z ilości
posiadanych niewolników, zdobywanych w wojnach. Mało tego. To właśnie istnienie
niewolnictwa w starożytnej Grecji umożliwiło to, co nazywamy dziś grecką
rewolucją kulturalną. Umożliwiło to, że pewna część dobrze urodzonych
obywateli, dysponując pewną ilością pieniędzy i wolnego czasu, oddała się
nieskrępowanym medytacjom filozoficznym, zaczęła interesować się tak
nieistotnymi i pozbawionymi praktycznego sensu dziedzinami jak historia czy
literatura. To moralnie naganne niewolnictwo w cesarstwie rzymskim umożliwiało
klasie uprzywilejowanej twórcze próżniactwo, które stworzyło podstawy
prawodawstwa, a moralnie naganny dobrobyt, w który opływał wyniesiony do
boskiego statusu cesarz, dał możliwość stworzenia epokowych dzieł
architektonicznych. Gdy w średniowieczu niewolnictwo zostało stopniowo
zniesione gospodarka popadła w zacofanie, z którego nie mogła się wydobyć przez
prawie tysiąc lat. Czy to znaczy, że niewolnictwo było cywilizacyjnie
pożyteczne? I jak to się ma do moralności? Otóż w praktyce ma się nijak. To
znaczy w danym czasie istnieje pewna dziejowa konieczność, istnieją zasady,
które z naszego punktu widzenia wydać się muszą niesprawiedliwe, a nawet
zwyrodniałe. W tamtym jednak czasie nie były one ani moralne ani nie moralne,
tak samo jak nie sposób w kategoriach moralnych ocenić fakt zabicia jednego
zwierzęcia przez drugiego. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że poniekąd rzeczy o
których w tej chwili piszę, są oczywiste. Okazuje się jednak że nie tak do
końca. To znaczy, niby zdajemy sobie z nich sprawę, ale gdy przechodzimy do
zagadnień bardziej skomplikowanych przestajemy o nich pamiętać. W efekcie nader
często przychodzi nam ferowanie wyroków na temat słuszności tej czy innej
wojny, wydawanych z perspektywy dziesiątków albo setek lat, zastanawiamy się o
słuszności tej czy innej rewolucji, tudzież tego czy innego wydarzenia. W
rezultacie nader często następuje w nas pewna intelektualna blokada, która jak
sądzę ma miejsce również w przypadku prognoz tego, co dopiero ma się wydarzyć.
Pamiętajmy o tym gdy kolejny Fukuyama wmawiać nam zacznie bliskość końca
świata.