Archiwum 10 września 2008


wrz 10 2008 Koniec Świata wg. Francisa Fukuyamy
Komentarze (1)

Zadziwiające jest jak pewne zjawiska i opinie powracają okresowo, z reguły nie wywołując głębszej refleksji nad swą powtarzalnością i myślową wtórnością. Ostatnio, gdy coraz bardziej realnym staje się możliwość ingerencji genetyków bezpośrednio w ludzki chromosom, jak grzyby po deszczu zaczęły się pojawiać ponure wizje przyszłości zdehumanizowanej, człowieka ubezwłasnowolnionego, czyli poddanego władzy drugiego człowieka (a więc totalitaryzmu), a co gorsza „bezdusznej techniki”. Sygnał do ataku dał guru współczesnych naukowych i pseudonaukowych wróżbitów, Francis Fukuyama, który po tym jak jeszcze niedawno ogłaszał entuzjastyczne poglądy na temat końca epoki wojen i rewolucji (co bynajmniej nie sprawdziło się, patrz: międzynarodowy terroryzm), ostatnio z niewiadomych powodów zmienił front o 180 stopni. Wszystko to, co do tej pory jawiło mu się jako dobrodziejstwo i przejaw ludzkiego geniuszu nagle ukazało swoje drugie, przerażające dno. Fukuyama już nie popiera zmian, które następują w cywilizowanej części świata. Jego zdaniem nauka wiedzie nas nie do powszechnego dobrobytu, lecz powszechnego zniewolenia, wręcz jakiejś niewyobrażalnej, acz subtelnej zagłady, której być może nawet nie będziemy w stanie zauważyć. Podobnych opinii spotkać można więcej. Znów wraca moda na literackie anty-utopie, wraca sprawa tez stawianych przez Huxley’a w „Nowym Wspaniałym Świecie” i wielu tego podobnych dzieł, które opierają się na jednej zasadniczej sugestii: człowiek już niedługo straci swoją wolność, nauka obróci się przeciwko nam.

 

Muszę przyznać, że dziwnie schizofreniczne wydają mi się tego typu obawy, bo nie jestem pewien czy należy je traktować w kategoriach udokumentowanych naukowych hipotez, czy raczej pierwotnych lęków przed czymś nowym, groźnym i nie do końca zrozumiałym. I wszystkie one w jednakowy sposób wywołują we mnie opór wobec swojej naiwnej a-historyczności (jeżeli tego terminu można użyć w przypadku oceny nie wydarzeń minionych, ale tych które bynajmniej nie miały jeszcze miejsca: przyszłych). Wobec zadziwiającego braku refleksji nad faktem, że lęk ten pojawiał się ilekroć następowała jakaś naukowa rewolucja, ilekroć człowiek zyskiwał nagle możliwości radykalnej zmiany środowiska, w jakim żył, a być może nawet jeszcze częściej. Dzisiejsza anty-genetyczna histeria ma się zresztą nijak do pewnej histerii z zamierzchłej przeszłości, kiedy w czasach starożytnych człowiek wymyślił pismo. Dziś z reguły nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak dramatyczny był to wynalazek i ile oporu społecznego wstecznictwa wywołał. Echa tego konfliktu przetrwały do dzisiejszego czasu w paru dialogach Platona, gdzie jeden z mędrców daje wyraz zrozumiałemu oburzeniu z powodu tego „diabelskiego wynalazku”, który z całą pewnością spowoduje upadek ludzkości. Trudno nie zgodzić się z przedstawionym wywodem logicznym udowadniającym, że wywoła on same negatywne skutki, jak chociażby taki, że ludzie zamiast ćwiczyć pamięć (co jest umiejętnością dla myślącego człowieka podstawową), przestaną przyswajać potrzebną wiedzę w związku z tym, że wszystko, co będzie im potrzebne, będą mieli zapisane na pergaminie czy innym papirusie. Ten lęk, artykułowany przez zatroskanego niekorzystnymi tendencjami w rozwoju człowieka mędrca, był w istocie zrozumiałą reakcją na fakt, iż cała kultura, w jakiej się wychował, tj. kultura słowa mówionego, została w wyniku wprowadzenia wynalazku słowa pisanego w jakimś sposób zakwestionowanego. Mędrzec walczył w obronie nie tyle dobra publicznego ile dobra własnego i sobie podobnych, odbierających „nowe” jako zagrożenie. Oczywiście z naszego punktu widzenia sprawa wygląda zupełnie inaczej. Wynalazek pisma nie tylko nie zachwiał fundamentami ludzkiej cywilizacji, ale wręcz przeciwnie, przeniósł ją na wyższy etap rozwoju, tak samo jak kilka tysięcy lat później wynalazek druku, wprowadzony przez Guttenberga. Pewnie i w tym przypadku różnego rodzaju kopiści, spędzający życie na mozolnym przepisywaniu starych ksiąg byli skłonni wysuwać litanię świętych argumentów przeciwko kolejnemu udziwnieniu, które z pewnością obróci się przeciwko człowiekowi. Tymczasem to udziwnienie okazało się konieczne, gdyż ilość gromadzonej przez człowieka wiedzy stawała się z czasem zbyt wielka, by ją można było zapamiętać, a potem własnoręcznie przepisać. Tego samego typu rewolucja odbyła się na naszych oczach, dzięki komputerom, kiedy książka, czyli zasób wiedzy, zmieniła się z drukowanej na cyfrową. Nikt nie wątpi że Internet i telewizja to wynalazki, które niosą za sobą ogromną ilość niebezpieczeństw. Można nawet stwierdzić, że niewątpliwie odciągają one człowieka od lektury dobrej książki i kontaktu z drugim człowiekiem i jako takie są zdecydowanie szkodliwe. Mają jednak jedną podstawową zaletę, która z nawiązką rekompensuje te zagrożenia: są epokową koniecznością, wynikającą z tego, że ilość potrzebnej nam do opisania świata informacji rośnie w zbyt szybkim tempie, byśmy mogli poradzić sobie z nią używając dawnych metod jej gromadzenia. I z tego powodu należy się spodziewać, że podobną koniecznością stanie się już niedługo kolejny groźny wynalazek, w postaci książek, które czytają się same, a być może takich, które uzyskawszy bezpośrednie połączenie z naszym mózgiem będą w stanie włożyć nam zawartą w sobie wiedzę w nasze mózgi bez pośrednictwa takich, bynajmniej niepotrzebnych w tym procesie zmysłów, jak oczy. Czy wtedy nastąpi koniec świata? Czy ludzie, którzy zostaną wychowani bez umiejętności czytania będą automatycznie intelektualnymi debilami? Nie sądzę.

 

Ktoś kiedyś powiedział, że nasze czasy to okres przejściowy między dawnymi dobrymi czasami a świetlaną przyszłością. Patrząc w przeszłość zazwyczaj dostrzegamy albo same pozytywy, co owocuje moralizatorstwem i konserwatyzmem, który zazwyczaj stosowany jest do obrony przed nowością, albo przeraża nas okrucieństwo owych „dawnych dobrych czasów”, które w żaden sposób nie jesteśmy w stanie zrozumieć czy usprawiedliwić. W obu wypadkach jest to przejaw tzw. myślenia a-historycznego, które samo w sobie dowodzi intelektualnego dyletanctwa na podobnej zasadzie jak wiara w tzw. spiskową teorię dziejów, acz dyletanctwa w tym wypadku niejako powszechnego, gdyż wynikającego z pewnej konkretnej i ściśle użytecznej funkcji naszego mózgu. Nie wdając się w szczegóły natury neurologiczno-psychologicznej stwierdzić można w pewnym uproszczeniu, że w związku z tym, że biologia w wielu miejscach nie nadąża za rozwojem naszej cywilizacji, nasz mózg ma trudności z zaakceptowaniem faktu, że „dawne dobre czasy”, o których słyszy, rządziły się tak dalece innymi prawami, że nie należy przykładać do nich dzisiejszego probierza moralnego. Z tego powodu nie jesteśmy w stanie zaakceptować brutalności dawnych wojen, nietolerancji, braku demokracji, braku praw człowieka i tym podobnych zjawisk. Wraz z rozwojem cywilizacji stajemy się bowiem, może nie tyle lepsi w sensie moralnym, co niewątpliwie bardziej uwrażliwieni na coraz to szerszy zakres zła i niesprawiedliwości. Okazuje się, że jeszcze jakieś 2 i pół tysiąca lat temu za normę uchodziło nabicie na pal dziesiątków tysięcy ludzi i nikt, na czele z najbardziej oświeconymi umysłami swoich czasów, nie artykułował odpowiedniej porcji oburzenia wobec podobnego bestialstwa. Na takiej samej zasadzie 60 lat temu w krajach Europy zachodniej szalała wojna światowa, w której jeden naród usiłował wymordować wszystkie pozostałe. Dziś trudno w to uwierzyć i trudno to zrozumieć. Trudno zrozumieć, że kobiety zostały uznane za istoty myślące i zdolne do podejmowania samodzielnych decyzji wyborczych dopiero kilkadziesiąt lat temu, trudno uwierzyć, że dopiero w latach 60-tych amerykańscy Murzyni przekonali białych o tym, że nie są wcale od nich gorsi i że przysługują im te same prawa. Niewątpliwie nasze wyobrażenie o tym, co jest złem i bestialstwem przesuwa się stopniowo w stronę coraz większego wyczulenia na krzywdę tych, których jeszcze niedawno nie dostrzegaliśmy. W obecnych czasach takie przemiany dokonały się w odniesieniu do zwierząt i mniejszości seksualnych (choć nie wiem czy takie zestawienie jest „politycznie poprawne”). Oczywiście za każdym razem pewna nader liczna i wpływowa grupa osób była tym zmianom w obyczajach, prawie i mentalności przeciwna, ten sam typ ludzi głosował przeciwko demokracji, przeciwko zniesieniu publicznej chłosty i przeciwko prawom dla małżeństwom homoseksualnym. A inna, również z punktu widzenia mijających stuleci jednolita grupa, wszystkie te zmiany popierała jako ze wszech miar korzystny i chwalebny postęp, naprawę stanu istniejącego, który jest nie do zaakceptowania. W obydwu przypadkach obie grupy prezentowały podobne podejście do świata. Pierwsza ten świat akceptowała, druga uważała, że warto podjąć ryzyko rewolucji, by próbować go zmienić. Czy jednak można jednoznacznie stwierdzić, czy ryzyko to należało podjąć? Czy można stwierdzić, że w danym momencie stan świata był zadowalający i należało się zatrzymać na takim poziomie, a w innym przypadku koniecznie należało coś zmienić? Nie sądzę.

 

W istocie wszelka taka ocena bowiem wynikałaby właśnie z tego, o czym wspomniałem wcześniej, tzn. z pewnego typu myślenia, które nazwaliśmy a-historycznym, to znaczy takim, w którym świadomość pochodzącą z jednego czasu historycznego odnosimy do innego czasu. Z punktu widzenia dzisiejszej moralności niewolnictwo, albo feudalizm jest chory, ale z punktu widzenia czasów, w którym funkcjonował, bynajmniej, chociażby z tego powodu, że nie miał jakiejkolwiek alternatywy. W krajach starożytnych potęga militarna danego kraju i jego dobrobyt wynikał z reguły w znacznej mierze z ilości posiadanych niewolników, zdobywanych w wojnach. Mało tego. To właśnie istnienie niewolnictwa w starożytnej Grecji umożliwiło to, co nazywamy dziś grecką rewolucją kulturalną. Umożliwiło to, że pewna część dobrze urodzonych obywateli, dysponując pewną ilością pieniędzy i wolnego czasu, oddała się nieskrępowanym medytacjom filozoficznym, zaczęła interesować się tak nieistotnymi i pozbawionymi praktycznego sensu dziedzinami jak historia czy literatura. To moralnie naganne niewolnictwo w cesarstwie rzymskim umożliwiało klasie uprzywilejowanej twórcze próżniactwo, które stworzyło podstawy prawodawstwa, a moralnie naganny dobrobyt, w który opływał wyniesiony do boskiego statusu cesarz, dał możliwość stworzenia epokowych dzieł architektonicznych. Gdy w średniowieczu niewolnictwo zostało stopniowo zniesione gospodarka popadła w zacofanie, z którego nie mogła się wydobyć przez prawie tysiąc lat. Czy to znaczy, że niewolnictwo było cywilizacyjnie pożyteczne? I jak to się ma do moralności? Otóż w praktyce ma się nijak. To znaczy w danym czasie istnieje pewna dziejowa konieczność, istnieją zasady, które z naszego punktu widzenia wydać się muszą niesprawiedliwe, a nawet zwyrodniałe. W tamtym jednak czasie nie były one ani moralne ani nie moralne, tak samo jak nie sposób w kategoriach moralnych ocenić fakt zabicia jednego zwierzęcia przez drugiego. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że poniekąd rzeczy o których w tej chwili piszę, są oczywiste. Okazuje się jednak że nie tak do końca. To znaczy, niby zdajemy sobie z nich sprawę, ale gdy przechodzimy do zagadnień bardziej skomplikowanych przestajemy o nich pamiętać. W efekcie nader często przychodzi nam ferowanie wyroków na temat słuszności tej czy innej wojny, wydawanych z perspektywy dziesiątków albo setek lat, zastanawiamy się o słuszności tej czy innej rewolucji, tudzież tego czy innego wydarzenia. W rezultacie nader często następuje w nas pewna intelektualna blokada, która jak sądzę ma miejsce również w przypadku prognoz tego, co dopiero ma się wydarzyć. Pamiętajmy o tym gdy kolejny Fukuyama wmawiać nam zacznie bliskość końca świata.

 

leppus_28