Komentarze (1)
Istnieją dwie podstawowe techniki zwiedzania i podróżowania po obcych krajach: polski i irlandzki.
Irlandzki polega na tym, że jedziemy gdzieś kompletnie nieprzygotowani. Czyli inaczej „na żywioł”. Na zasadzie: co ma być to będzie. Nie wiemy dokładnie gdzie się dany kraj, do którego jedziemy, znajduje i nie znamy ani jednego słowa w języku, którym się tam posługują, ale wcale nas to nie zraża. Od razu po lądowaniu bierzemy taksówkę i każemy się wieść do hotelu. Wieczorem wychodzimy, łapiemy kolejną taksówkę i jedziemy do najbliższego Irish Pubu. Tam praktycznie spędzamy kolejne trzy dni, pijąc Guinessa i dziwiąc się, że tak wielu mieszkańców kraju, do którego przyjechaliśmy, ma rude włosy i mówi po angielsku. Z pubu wychodzimy tylko na chwilę, po to, by się nieco przespać oraz by zjeść coś, tzn. frytki i hamburgera, najlepiej w McDonaldsie. Pierwszy dzień jest jedynym, w którym udaje nam się jeszcze przypomnieć sobie gdzie jesteśmy. Począwszy od drugiego dnia tracimy rozeznanie i myślimy, że jesteśmy w Dublinie. Po trzech dniach pakujemy się do taksówki i jedziemy z powrotem na lotnisko. W samolocie wypijamy jeszcze cały zapas alkoholu, bo w końcu jak pić to pić i jak się bawić to się bawić. Trochę też rozrabiamy. Żądamy np. natychmiastowego zatrzymania samolotu, oddajemy mocz nie tam gdzie trzeba, czyli ogólnie jest wesoło. Następnego dnia budzimy się we własnym domu, skacowani, ale zadowoleni, bo wybawieni za wszystkie czasy. Jedynym zgrzytem jest moment, kiedy przeglądamy później wyciąg ze swojego konta. Za nic w świecie nie możemy wtedy zrozumieć, jakim cudem udało nam się wydać tysiąc euro w przeciągu zaledwie trzech dni.
Sposób polski jest zupełnie inny. Można nawet powiedzieć, że jest odwrotnością pierwszego. Do wyprawy jesteśmy przygotowani pod każdym względem. Mamy cztery różne przewodniki i jesteśmy obwieszeni sprzętem na wypadek każdej możliwej pogody, włącznie z gradobiciem i tsunami. Mamy buty, które kosztowały nas dwie miesięczne pensje, aparat fotograficzny z trzema obiektywami i kurtkę, za którą chodziliśmy pół roku, zanim udało się nam ją kupić. Przez cały poprzedni tydzień wbijaliśmy sobie do głowy zawiłości gramatyki języka kraju, do którego jedziemy. Poza tym całą wycieczkę mamy drobiazgowo zaplanowaną minuta po minucie. Nic nie pozostawiamy przypadkowi. Jakby nam zginęła kartka, na której zapisaliśmy kolejność zwiedzania, umarlibyśmy z przerażenia. Gdy dojeżdżamy na miejsce jesteśmy spięci, bo na wycieczkę poszły oszczędności całego ostatniego roku. W takiej sytuacji trudno nam się wyluzować. Usiłujemy też wykorzystać czas do maksimum. Przycupnięcie na ławce na dwie minuty w celu odsapnięcia nie wchodzi w rachubę. Plan wyjazdu jest napięty do granic możliwości. Jak tylko coś idzie nie po naszej myśli i pomimo godzin przygotowań ucieka nam autobus, na który nie mieliśmy prawa nie zdążyć, stajemy na środku ulicy i nawzajem oskarżamy się o to, co się stało. Na koniec spoceni i zdenerwowani w ostatniej chwili docieramy na lotnisko. Dopiero gdy samolot odrywa się od ziemi czujemy, że powoli zaczynamy się uspokajać. I dziękujemy losowi, że nie jeździmy na wycieczki zbyt często.
Po drodze nie mamy też za dużo czasu na samo zwiedzanie. Dominuje tutaj metoda japońska. Tzn. trzaskamy zdjęcia na lewo i prawo, wiedząc, że jak wrócimy będziemy mogli wszystko w spokoju obejrzeć w domowym zaciszu. Dzięki temu robimy dwa tysiące zdjęć w ciągu jednego dnia, w tym m.in.: 124 zdjęcia nieba, 32 chodnika i 44 fast fooda, który wsunęliśmy po drodze. Każdą ciekawą rzecz, która pojawiła się po drodze, mamy sfotografowaną przynajmniej 30 razy i to w trzech wersjach. Raz samą, raz z nami na pierwszym planie, i raz z dziewczyną, z którą jesteśmy. Ogółem zdjęć jest tyle, że i tak nie będzie się chciało ich oglądać ani nam, ani nikomu innemu, ale ta świadomość nie przeszkadza nam w niczym. Bo jak wiadomo ilość zrobionych zdjęć świadczy o jakości wycieczki na której byliśmy. Wprawnemu wycieczkowiczowi daje to możliwość dokonania pewnego rodzaju manipulacji. I z jednodniowej wycieczki do Rzeszowa (873 zrobione zdjęcia) przywozi więcej fotek niż z tygodniowych wczasów na Malediwach (738). Zapalonemu fotografikowi wcale nie potrzeba niczego interesującego, by robił zdjęcie za zdjęciem. Ze swoim aparatem, ważącym 3 kg i wyposażonym w półmetrowej długości obiektyw nie rozstaje się nawet gdy idzie do ubikacji. Robi zdjęcia zawsze i wszędzie, wszystkiemu co się tylko rusza. Z kolei same umiejętności robienia zdjęć nie są konieczne. Przeciętny Polak ma kosztującą majątek profesjonalną lustrzankę Nikona lub Canona, których obsługa jest tak skomplikowana, że praktycznie nie ma szans zrobienia przy ich pomocy dobrego zdjęcia. Chyba że się ma 20 lat doświadczenia, statyw i cierpliwość, by za każdym razem ustawiać wszystko przez 30 minut. Pod tym względem zdjęcia robione najtańszym aparacikiem po słońcem wychodzą pięć razy lepiej. Ale to nieważne. Ważne, że aparat jest duży i od razu rzuca się w oczy. I każdy mając coś takiego w ręku od razu wygląda jak Richard Avedon.