Archiwum lipiec 2009


lip 27 2009 Techniki zwiedzania
Komentarze (1)

Istnieją dwie podstawowe techniki zwiedzania i podróżowania po obcych krajach: polski i irlandzki.

 

Irlandzki polega na tym, że jedziemy gdzieś kompletnie nieprzygotowani.  Czyli inaczej „na żywioł”. Na zasadzie: co ma być to będzie. Nie wiemy dokładnie gdzie się dany kraj, do którego jedziemy, znajduje i nie znamy ani jednego słowa w języku, którym się tam posługują, ale wcale nas to nie zraża. Od razu po lądowaniu bierzemy taksówkę i każemy się wieść do hotelu. Wieczorem wychodzimy, łapiemy kolejną taksówkę i jedziemy do najbliższego Irish Pubu. Tam praktycznie spędzamy kolejne trzy dni, pijąc Guinessa i dziwiąc się, że tak wielu mieszkańców kraju, do którego przyjechaliśmy, ma rude włosy i mówi po angielsku. Z pubu wychodzimy tylko na chwilę, po to, by się nieco przespać  oraz by zjeść coś, tzn. frytki i hamburgera, najlepiej w McDonaldsie. Pierwszy dzień jest jedynym, w którym udaje nam się jeszcze przypomnieć sobie gdzie jesteśmy. Począwszy od drugiego dnia tracimy rozeznanie i myślimy, że jesteśmy w Dublinie. Po trzech dniach pakujemy się do taksówki i jedziemy z powrotem na lotnisko. W samolocie wypijamy jeszcze cały zapas alkoholu, bo w końcu jak pić to pić i jak się bawić to się bawić. Trochę też rozrabiamy. Żądamy np. natychmiastowego zatrzymania samolotu, oddajemy mocz nie tam gdzie trzeba, czyli ogólnie jest wesoło. Następnego dnia budzimy się we własnym domu, skacowani, ale zadowoleni, bo wybawieni za wszystkie czasy. Jedynym zgrzytem jest moment, kiedy przeglądamy później wyciąg ze swojego konta. Za nic w świecie nie możemy wtedy zrozumieć, jakim cudem udało nam się wydać tysiąc euro w przeciągu zaledwie trzech dni.

 

Sposób polski jest zupełnie inny. Można nawet powiedzieć, że jest odwrotnością pierwszego. Do wyprawy jesteśmy przygotowani pod każdym względem. Mamy cztery różne przewodniki i jesteśmy obwieszeni sprzętem na wypadek każdej możliwej pogody, włącznie z gradobiciem i tsunami. Mamy buty, które kosztowały nas dwie miesięczne pensje, aparat fotograficzny z trzema obiektywami i kurtkę, za którą chodziliśmy pół roku, zanim udało się nam ją kupić. Przez cały poprzedni tydzień wbijaliśmy sobie do głowy zawiłości gramatyki języka kraju, do którego jedziemy. Poza tym całą wycieczkę mamy drobiazgowo zaplanowaną minuta po minucie. Nic nie pozostawiamy przypadkowi. Jakby nam zginęła kartka, na której zapisaliśmy kolejność zwiedzania, umarlibyśmy z przerażenia. Gdy dojeżdżamy na miejsce jesteśmy spięci, bo na wycieczkę poszły oszczędności całego ostatniego roku. W takiej sytuacji trudno nam się wyluzować. Usiłujemy też wykorzystać czas do maksimum. Przycupnięcie na ławce na dwie minuty w celu odsapnięcia nie wchodzi w rachubę. Plan wyjazdu jest napięty do granic możliwości. Jak tylko coś idzie nie po naszej myśli i pomimo godzin przygotowań ucieka nam autobus, na który nie mieliśmy prawa nie zdążyć, stajemy na środku ulicy i nawzajem oskarżamy się o to, co się stało. Na koniec spoceni i zdenerwowani w ostatniej chwili docieramy na lotnisko. Dopiero gdy samolot odrywa się od ziemi czujemy, że powoli zaczynamy się uspokajać. I dziękujemy losowi, że nie jeździmy na wycieczki zbyt często.

 

Po drodze nie mamy też za dużo czasu na samo zwiedzanie. Dominuje tutaj metoda japońska. Tzn. trzaskamy zdjęcia na lewo i prawo, wiedząc, że jak wrócimy będziemy mogli wszystko w spokoju obejrzeć w domowym zaciszu. Dzięki temu robimy dwa tysiące zdjęć w ciągu jednego dnia, w tym m.in.: 124 zdjęcia nieba, 32 chodnika i 44 fast fooda, który wsunęliśmy po drodze. Każdą ciekawą rzecz, która pojawiła się po drodze, mamy sfotografowaną przynajmniej 30 razy i to w trzech wersjach. Raz samą, raz z nami na pierwszym planie, i raz z dziewczyną, z którą jesteśmy. Ogółem zdjęć jest tyle, że i tak nie będzie się chciało ich oglądać ani nam, ani nikomu innemu, ale ta świadomość nie przeszkadza nam w niczym. Bo jak wiadomo ilość zrobionych zdjęć świadczy o jakości wycieczki na której byliśmy. Wprawnemu wycieczkowiczowi daje to możliwość dokonania pewnego rodzaju manipulacji. I z jednodniowej wycieczki do Rzeszowa (873 zrobione zdjęcia) przywozi więcej fotek niż z tygodniowych wczasów na Malediwach (738). Zapalonemu fotografikowi wcale nie potrzeba niczego interesującego, by robił zdjęcie za zdjęciem. Ze swoim aparatem, ważącym 3 kg i wyposażonym w półmetrowej długości obiektyw nie rozstaje się nawet gdy idzie do ubikacji. Robi zdjęcia zawsze i wszędzie, wszystkiemu co się tylko rusza. Z kolei same umiejętności robienia zdjęć nie są konieczne. Przeciętny Polak ma kosztującą majątek profesjonalną lustrzankę Nikona lub Canona, których obsługa jest tak skomplikowana, że praktycznie nie ma szans zrobienia przy ich pomocy dobrego zdjęcia. Chyba że się ma 20 lat doświadczenia, statyw i cierpliwość, by za każdym razem ustawiać wszystko przez 30 minut. Pod tym względem zdjęcia robione najtańszym aparacikiem po słońcem wychodzą pięć razy lepiej. Ale to nieważne. Ważne, że aparat jest duży i od razu rzuca się w oczy. I każdy mając coś takiego w ręku od razu wygląda jak Richard Avedon.

 

leppus_28   
lip 21 2009 Rozmowa mailowa
Komentarze (3)

Dzisiaj w pracy zdażyła mi się bardzo dziwna historia. Miałem wysłać maila z rysunkami do pewnej firmy. Jej adres mailowy wydał mi się co prawda wysoce podejrzany, ale postanowiłem nie zwracać na to uwagi. Po 10 minutach od wysłania dostaję odpowiedź. Czytam w niej co następuje: „The message you sent requires that you verify that you are a real live human being and not a spam source”. Zdziwiło mnie to. Bo niby jak mam udowodnić, że jestem człowiekiem. Wysłałem więc maila z grzecznym zapytaniem: „How the hell can I proove that I am a real live human being?” i byłem wyjątkowo ciekawy odpowiedzi. Przyszła ona natychmiast i brzmiała: „What?”. Nie wyjaśniła ona niczego, toteż niedługo potem wysłałem maila o treści: „I am real live human being. I give you my word”. Ku mojemu zdumieniu odpowiedź ze strony firmy brzmiała: „That’s a typical kind of message you can expect from a spam source”. To już mnie lekko zirytowało. Ale postanowiłem podjąć rzuconą rękawicę. Nie chciałem pozwolić, żeby mi ktoś imputował, że mnie nie ma. Do tego ktoś zupełnie obcy. Mój następny mail zawierał tekst: „I think that YOU are a spam source pal”. Po tej wiadomości rozmowa urwała się. Nie wiedziałem, czy rysunki które wysłałem dotarły do właściwej osoby, więc zadzwoniłem tam, ale zgłosiła się automatyczna sekretarka i nie mogłem się z nią dogadać. Prosiła bym wybierał kolejne numery, ale cokolwiek wybierałem trafiałem na kolejną automatyczną sekretarkę. Gdy po raz trzeci wróciłem do punktu wyjścia wkurzyłem się i rzuciłem słuchawką.

 

Najwyraźniej jedyny sposób dotarcia do tej firmy był poprzez rozmowę z kimś lub czymś co uważało, że jestem źródłem internetowego spamu. Przemyślałem wszystko raz jeszcze i wysłałem kolejnego maila, tym razem o bardziej ugodowym charakterze. Przeprosiłem w nim za moje wcześniejsze zachowanie i ponowiłem prośbę o przesłanie rysunków do wskazanej osoby. Nic to jednak nie dało. Dowiedziałem się, że marnuję czyjś cenny czas i żebym więcej nie zawracał głowy, bo moje konto mailowe zostanie zablokowane. Wszedłem wtedy na stronę internetową firmy, wyjątkowo niedopracowanej zresztą, gdzie znalazłem jej adres (prawdziwy, nie mailowy). Okazało się, że mieści się ona w tym samym mieście, zaledwie trzy przecznice od mojej biura. Poszedłem tam, żeby osobiście wytłumaczyć całą sytuację, ale mimo że obszedłem budynek trzy razy nie udało mi się znaleźć drzwi prowadzących do środka. Były co prawda przyciski i głośnik, które przypominały domofon, ale nie działały. W tym momencie zaczynało mi już brakować pomysłów. Widać było wyraźnie, że w budynku ktoś pracuje. Dostrzec było można rząd boksów i skulonych przy pracy urzędników na drugim piętrze. Zacząłem krzyczeć i machać rękami w ich kierunku, ale przez dźwiękoszczelne okna najwyraźniej zupełnie nie było mnie słychać. Wreszcie wymyśliłem, co powinienem zrobić. Podniosłem z ziemi dużej wielkości kamień, który ważył z dobre 3 kilogramy i owinąłem go dokładnie rysunkami, które miałem przekazać. Następnie wziąłem rozbieg i z całej siły rzuciłem tym wszystkim w najbliższe okno na drugim piętrze. Gdy usłyszałem brzęk tłuczonego szkła uciekałem już stamtąd najszybciej jak tylko umiałem, z wyrazem tryumfu na twarzy.

 

P.S.         Kiedy wróciłem do biura otrzymałem maila z podziękowaniem za dostarczenie rysunków. Odpowiedziałem, że proszę bardzo. Skoro już wiem jak mam to robić - nie ma problemu.

 

leppus_28   
lip 20 2009 Katastrofa a stan polskiej literatury
Komentarze (4)

Niestety. Nostradamus miał rację. Wszystko zmierza ku chaosowi i niechybnie skończy się jedną wielką katastrofą. Pochłonie ona wszystkich i wszystko, prócz Es Vedry w archipelagu Balearów. Wystarczy włączyć telewizor albo kupić gazetę by się przekonać, że nie ma już ratunku. Gdziekolwiek się odwrócić wszędzie tragedie i klęski żywiołowe. W Afryce głód i masakry. W Ameryce kryzys. W Polsce ekranizacja prozy Doroty Masłowskiej. Jeżeli była dotąd jeszcze jakaś nadzieja, to już jej nie ma. Samoloty pasażerskie spadają do morza bez jakiejkolwiek przyczyny. Korea Północna zdobyła broń atomową i właśnie szuka kogoś, na kim możnaby ją wypróbować. Żeby tego było mało padają jak muchy ostatni ludzie, którzy mieli coś do powiedzenia. Przed kilkoma dniami Kołakowski. Nie żebym go lubił jakoś szczególnie. Mój stosunek do niego był raczej umiarkowany. Już zanim umarł wyraziłem pogląd, że polska literatura skończyła się na Lemie i Kapuścińskim i nie ma co czytać. Wszyscy wielcy polscy pisarze albo nie żyją, albo mają już tyle lat, że nie są w stanie o własnych siłach przejść 100 metrów. Przy życiu zostali tylko rozmaici Pilchowie i Głowaccy. Kuczoki i Tokarczuki. Czyli wszyscy ci, którzy podostawali rozmaite nagrody literackie, a potem bierzemy ich książkę do ręki i usypiamy przy trzecim zdaniu.

 

I z taką oto kulturą wkroczyliśmy w XXI wiek. Takich duchowych liderów ma 40-milionowy naród z rzekomymi aspiracjami, a w istocie przeżarty przez korupcję i pieniactwo. Z jednej strony stetryczałe, oderwane od rzeczywistości elity, z drugiej telewizyjna sieczka. Sepleniąca nastolatka, która w języku polskim nie potrafi sklecić dwóch sensownych zdań, ale mimo to postawiona na piedestale i uznana za głos pokolenia. To mnie przekonuje, że temu krajowi już dawno urwano głowę. Ostatni ludzie, którzy coś tu znaczyli to byli ci, których ukształtowała jeszcze przedwojenna polska kultura. Po niej, by ją zastąpić, nie przyszło już nic. Raptem kilka małych talentów, które szybko się skończyły. Kilku filmowców nieżyjących już lub dobiegających 80-tki. Kilku muzyków, którzy albo zaćpali się, albo rozmienili na drobne. Albo wolą nie ścigać się z młodymi, bo widzą, że nie ma z kim. Twierdzę, że od kilkuset lat polska kultura nie prezentowała tak rozpaczliwego poziomu. Zawsze coś tam było, w tym czy innym obiegu, nawet za czasów najgorszego stalinizmu. Ani okupacja ani komunizm nie wytrzebiły nas tak dokumentnie jak to zrobił wolny rynek w ostatnich 20 latach. Bezimienny tłum otrzymał prawo wyboru dokonanego przy pomocy pilota telewizyjnego i wybrał kompletne dno i beztalencie. Dzięki temu teraz zamiast muzyki mamy Idola, zamiast kultury – talk show i Taniec z Gwiazdami. Banda niepiśmiennych chamów dorwała się do mikrofonu i nie zapowiada się, by go komuś oddała. Jeżeli są jeszcze w tym kraju jacyś rozsądni i twórczy ludzie to pochowali uszy po sobie i boją się wychylić.

 

W tej sytuacji niestety jedyną nadzieją jaką mamy jestem ja. I wcale w tym miejscu nie żartuję. Sądzę, że jeżeli ja nic wielkiego nie napiszę, to nikt nie napisze. Jak ja się za to nie wezmę to nowemu pokoleniu zostanie do wyboru tylko ojciec Rydzyk i Gazeta Wyborcza. Dlatego muszę się skupić i jeszcze intensywniej rzucić w wir pracy. Pisać dzień i noc, bez wytchnienia. Brać się za najtrudniejsze tematy, rozstrząsać najbardziej skomplikowane zagadnienia. Z tego powodu dzisiejszy dzień cały poświęciłem staniu przed lustrzem, napinaniu mięśni i strojeniu groźnych min. Opracowałem już kilka tak nokautujących, że gdyby mnie zobaczyła komisja noblowska to by z miejsca zabrała nagrodę Le Clezio i przyznała ją mnie. Z całą pewnością bardziej na nią zasługuję. Zresztą każdy bardziej zasługuje. Jakbym pisał tak jak Le Clezio to bym się wstydził to nawet na blog wstawić. To samo dotyczy pozostałych noblistów. Przynajmniej od czasów Kertesza w 2002, no, może jeszcze Coetzeego, jakby nie patrzeć - same słabizny. Nie mam wątpliwości, że mógłbym ich wszystkich pokonać jednym palcem, nawet bez wstawania z fotela. Biję ich pod każdym względem i to z zamkniętymi oczami. Na kacu mam więcej inwencji. Po dwunastu piwach posługuję się lepszym stylem. Jako dziesięciolatek miałem bardziej wywrotowe pomysły fabularne...

 

Przepraszam. Podnieciłem się za bardzo. Muszę wyjść na powietrze i uspokoić się. I zaraz potem wracam do pisania...

leppus_28   
lip 20 2009 Głośne kobiety
Komentarze (0)

W życiu często spotykamy się z problemami, do których rozwiązania nikt nas wcześniej nie przygotował. Nie istnieje żadna fachowa literatura, która mogłaby być nam pomocna, a próba wtajemniczenia w sytuację najbliższych przyjaciół owocuje pełnymi lekceważenia uśmiechami. Jeden z takich problemów polega na tym, że nieopatrznie związaliśmy się z kobietą, która jest wyjątkowo głośna. Przy czym wcale nie chodzi mi tutaj o gadatliwość. Z pewnością każdy z was chociaż raz przeżył w życiu następującą historię. Albo przynajmniej zna ją z opowieści. Wynajmujemy niewielki pokoik w cichym hoteliku, w jakimś sennym miasteczku, gdzieś na granicy czesko-bawarskiej. Obsługa jest bardzo miła. Wszędzie na ścianach wiszą malutkie krzyżyki i obrazki namalowane przez bliżej nieznanego artystę-prymitywistę. Jednym słowem panuje atmosfera całkowitej błogości. Idealne miejsce na wypoczynek dla spracowanych mieszczuchów i ich dzieci, cierpiących na ADHD. Myślimy, że wreszcie sobie odeśpimy i nikt nie będzie nam przeszkadzał. Tymczasem w samym środku nocy zaczynają nas dobiegać zza ściany odgłosy, które wywołują w nas na przemian irytację, gniew i zazdrość. Niezależnie od tego czy ciągną się one przez pół godziny czy przez godzinę czas ten wydaje się wiecznością. Najtrudniejsze jest oczywiście wytłumaczenie ich dzieciom. Tutaj nawet największy mózg by sobie nie poradził.

 

Następnego dnia przechodząc przez hotelowy korytarz co i rusz rzucamy okiem w stronę drzwi sąsiadów, w nadziei zobaczenia osoby, która była odpowiedzialna za to wszystko. Przy czym w swej naiwności oczekujemy, że zobaczymy coś wyjątkowego. Spodziewamy się ujrzeć przynajmniej Enrique Iglesiasa lub kogoś jeszcze piękniejszego oraz kobietę o wyglądzie Angeliny Jolie. Jakież jest nasze zdziwienie, kiedy w drzwiach ukazuje się para zupełnie przeciętna. On – zwyczajny i ona zwyczajna. On chudy, w okularach, o wyglądzie chłopczyka, który całe życie przesiedział w bibliotece. Ona nieduża, nieco pulchna, o nóżkach nie za długich, bynajmniej nie do samej ziemi. Zastanawiamy się wtedy skąd się bierze coś takiego. Gdzie tkwi sekret, zwłaszcza że sytuacja niezmienne powtarza się każdej następnej nocy, aż do końca naszego urlopu. Odgłosy dobywające się zza ściany niechybnie świadczą o tym, że mamy do czynienia z jakąś niebywałą namiętnością, przy której rzeczy pokazane w najbardziej nawet wymyślnych filmach pornograficznych wydają się niewinną igraszką.

 

Muszę powiedzieć wam, że od lat staram się na własną rękę rozwikłać tę zagadkę, ale choć poczyniłem po drodze wiele cennych spostrzeżeń, mam wrażenie że nie przybliżyły mnie one do jej rozwiązania nawet na milimetr. Kobiety najwyraźniej dzielą się na ciche i głośne i nie ma w tym względzie jakichkolwiek reguł. Ich poziom głośności nie wynika ani ze wzrostu, ani z wieku, ani tym bardziej z temperamentu. Możemy poznać dziewczynę, która na oko jest cichutka jak myszka i przekonać się, że z jej powodu nie tylko nie zaśnie nikt w hotelu, w którym się zatrzymaliśmy, ale także w kilku sąsiednich. Dziewczyna ta reaguje na wszystko, co staramy się jej robić tak, jakbyśmy byli połączeniem Rudolfa Valentino z Bruce’m Willisem. Zaczyna w miejscu, gdzie inne kończyły. Mdleje od samego pocałunku i szczytuje już w połowie gry wstępnej. Jest jak silnik samochodowy z rozregulowaną przepustnicą, który zbyt szybko wchodzi w maksymalne obroty. Tyle że w tym przypadku mamy przeczucie, że nie pomoże krótka wizyta u mechanika.

 

Cała ta sytuacja wprawia nas w zdumienie i długo nie wiemy jak na nią zareagować. Zaczynamy się zastanawiać, czy to z nią jest coś nie tak czy z nami. Czy jest możliwe, by w przeciągu ostatnich miesięcy nasza technika seksualna uległa tak zdecydowanej poprawie. Próbujemy sobie przypomnieć co ostatnio jedliśmy, spędzamy też długie godziny przypatrując się sobie w lustrze, usiłując zauważyć to, co wywołuje w dziewczynie aż tak wielką namiętność. Na jakimś etapie nabieramy jednak przekonania, że to wcale nie nasza zasługa, a wszystkie anomalie biorą się tylko i wyłącznie z niej. To ona reaguje na coś, co robiliśmy już wielu kobietom i bez większych skutków, w taki sposób, jakby ziemia rozstępowała się pod łóżkiem, na którym leżymy. I nie bardzo wiadomo jak sobie z tym radzić. Rzecz jest fajna do pewnego momentu, za pierwszym czy drugim razem, ale potem może zacząć irytować. Chcielibyśmy się jednak nieco namęczyć zanim dziewczyna wybuchnie, podczas gdy z nią wszystko jest zbyt proste. Wystarczy ją dotknąć i już jest podniecona. A gdy przejdziemy do czegoś bardziej zdecydowanego zachowuje się tak, jakbyśmy rozrywali ją na kawałki. Naprawdę bardzo trudno jest w takiej sytuacji skupić się na tym co robimy.

 

Oczywiście największe problemy to sąsiedzi. Mieszkanie z rodziną w takich warunkach rzecz jasna odpada. Nawet wizyty w domu rodziców skracać trzeba jak się tylko da. Zwłaszcza w domu rodzinnym dziewczyny. Jedna nieopatrzna noc i mamy krechę na całe życie. Choćbyśmy nie wiem jak się starali to szanowny tata już nam ręki nie poda. Nie da się też mieszkać z kimś obcym. Żaden, choćby najbardziej tolerancyjny współlokator nie wytrzyma czegoś takiego. Po dwóch nocach każe nam się wyprowadzić i to natychmiast. Jesteś więc skazany na wspólne mieszkanie z dziewczyną i to w miejscu gdzie koniecznie ściany są grube, a do najbliższych sąsiadów jest przynajmniej 30 metrów. Centrum miasta w tych warunkach odpada. Bloki również. Od razu zainteresuje się tobą administracja. Wynajdą paragrafy, które pozwolą cię od ręki eksmitować. Przede wszystkim za naruszanie ciszy nocnej, ale nie tylko. Staruszki zaczną cię szczuć swymi ratlerkami, a panowie patrzeć na ciebie z nienawiścią. I tylko sąsiadka z góry, ku twojemu całkowitemu zdziwieniu, przywita cię rano wyjątkowo szerokim uśmiechem. Ciekawe dlaczego?

leppus_28   
lip 19 2009 Idiotki i kwestia godności
Komentarze (8)

Uważam, że jeżeli dziewczyna nie chce iść z nami do łóżka na pierwszej randce należy przestać się z nią spotykać. Trzeba się szanować. I szanować czas, który komuś poświęcamy. Jeżeli dziewczyna potrzebuje się zastanowić, czy chce z nami być czy też nie, to od razu dajmy sobie z nią spokój. Jeżeli trzeba się z nią spotykać przez miesiąc, bo musi nas dobrze poznać to jest to zwyczajna strata czasu. Jak mówi, że jest wrażliwa i nie chce opierać znajomości na seksie radzę wam, natychmiast wyrzućcie jej numer telefonu i nie dzwońcie do niej więcej. Bo brnięcie w coś takiego zawsze rodzi problemy, o jakich istnieniu nawet nie zdawaliście sobie sprawy. Wszystko, co dotąd wydawało się wam łatwe i oczywiste stanie się tak skomplikowane, że mechanika kwantowa to w porównaniu do tego bułka z masłem.

 

Tymczasem sprawa była prosta jak drut. Albo się komuś podobamy, albo nie. Albo dziewczynie miękną kolana na nasz widok, albo nie miękną. A jeżeli nie to trudno. Nic się z tym nie da zrobić i należy sobie pójść gdzie indziej. Poszukać innej kobiety i innych kolan. Nie można dać się sprowadzić do roli adoratora, który o coś zabiega. Bo od takiej sytuacji kobiety dostają małpiego rozumu. Zaczynają sądzić, że są skrzyżowaniem Grety Garbo i Marilyn Monroe. Dlatego należy sprawę uprościć. Jedno spotkanie, jedna randka, jedna propozycja. Jeżeli Ci się nie podoba to do widzenia. Łaski bez. Idź sobie i nie zawracaj więcej głowy. Mam ważniejsze sprawy do roboty niż zabiegać o przychylność kogoś, dla kogo jestem zaledwie taki sobie. W swoim notesie mam numery telefonów do dwóch tuzinów kobiet, które dałyby się pociąć za możliwość spędzenia ze mną choćby 15 minut. A co ważniejsze mam swoją godność. I nie mam zamiaru pchać się gdzieś, gdzie mnie nie chcą.

 

Z wszystkimi kobietami z którymi byłem i z którymi mi się układało, szedłem do łóżka natychmiast po tym jak je poznałem. Ja się podobałem jej, ona się podobała mnie. Wszystko było proste jak budowa cepa. Z kolei ilekroć sprawa zaczynała się przeciągać w czasie wychodziło z tego jedno wielkie nic. Bo świat jest pełen kobiet pełnych wątpliwości. Takich, które same nie wiedzą czego chcą i mają za sobą przykre doświadczenia życiowe. Faceci nie wiedzieć czemu stale je zdradzali i porzucali. I teraz wszystkich traktują jak potencjalne zagrożenie. Umówienie się z taką jest prawie niemożliwe. Próba pójścia z nią do kina traktowana jest jako akt agresji wymierzony w jej niewinną osobę. A żeby pozwoliła nam na coś więcej, musimy być cierpliwi i wyrozumiali. I wdzięczni za to, że w ogóle raczy nas rozmową. Nawet jeżeli nie ma nic do powiedzenia. Jednym słowem świat jest pełen idiotek, które sądzą, że są tak śliczne że uszczęśliwiają wszystkich samą swoją obecnością. Jeżeli mamy choć odrobinę oleju w głowie powinniśmy przy pierwszej sprzyjającej okazji posłać taką do diabła i skierować energię w zupełnie inną stronę.

 

I uważam że wiem co mówię. Jako jedyny Polak mieszkający w Irlandii, który posiada własny dywan...

leppus_28