Archiwum październik 2009


paź 29 2009 Pieniądze
Komentarze (5)

Pieniądze bardzo źle wpływają na związki.  Najlepsze relacje z kobietami miałem wtedy, kiedy nie miałem grosza przy duszy. Gdy tylko zacząłem dobrze zarabiać wszystko od razu się psuło. Zdaję sobie sprawę z tego, że obecnie powodzi mi się wyłącznie dzięki temu, że jest kryzys. I jak tylko gospodarka światowa znów ruszy z kopyta moje życie osobiste ponownie legnie w gruzach. Bogaci faceci są znacznie częściej zdradzani i sami częściej zdradzają. Tylko oni są wykorzystywani finansowo przez rozmaite wredne, pozbawione serca kobiety, podczas gdy ci biedni mają pod tym względem całkowity luz psychiczny. Chodzą sobie uśmiechnięci i zrelaksowani, ich życie seksualne rozkwita, gdy tymczasem ci bogaci stale się czymś przejmują. Stwierdzam też, wbrew temu co się zwykle sądzi, że gdy się nie ma pieniędzy człowiek żyje w sposób bardziej intensywny. Jak mi się dobrze powodziło to siedziałem w domu, ewentualnie łaziłem po sklepach. Teraz nie mam ani grosza, a jeżdżę sobie gdzie tylko mi się podoba. Żadna wyprawa nie jest dla mnie zbyt daleka, żadna góra za wysoka, żadna restauracja zbytnio ekskluzywna. Można powiedzieć, że musiałem pójść z torbami by wreszcie poczuć, że naprawdę żyję.

 

Duże zarobki źle wpływają na wychowywanie dzieci. Jak dobrze zarabiasz to tracisz kontakt z rodziną, bo musisz dużo pracować i sądzisz, że pieniądze wszystko załatwią. W rezultacie twoje dzieci wyrastają na rozpuszczonych egostów, którzy nienawidzą cię do końca swojego życia. Ludzie, którzy mało zarabiają są też znacznie milsi niż ci, którzy zarabiają dużo. Wystarczy popatrzeć na stolice państw. W Warszawie zarobki są dwa razy wyższe niż w reszcie kraju, a mimo to poziom kultury jest tam trzy razy niższy. Tak samo jest w Londynie, Paryżu czy Rzymie. Ale pojedź sobie tylko gdzieś wgłąb danego kraju, gdzie tylko ludzie mają mniej pieniędzy i gdzie jest wyższe bezrobocie, to od razu robi się miło. Sobie pogadasz, ludzie są chętni do bezinteresownej pomocy i mają mnóstwo wolnego czasu. Mój szef był w czasach największej prosperity nieprawdopodobną świnią. Wprost podejść się do niego nie dało. Nie wynikało to jednak z wad jego charakteru, ale z ilości pieniędzy, jakie zarabiał. Każdy zarabiający tyle co on byłby świnią. Na szczęście przyszedł kryzys i nagle facet tak się zmienił, że wprost poznać go nie sposób. Zaczął się uśmiechać do wszystkich, mówić „przepraszam” i „dziękuję”. Można sobie tylko wyobrazić jakim byłby wspaniałym człowiekiem gdyby tylko kiedyś wylądował na bezrobociu. I to najlepiej bez prawa do zasiłku.

leppus_28   
paź 29 2009 Przeciętność i chłam
Komentarze (0)

Naiwnością jest sądzić, że w ramach gospodarki rynkowej produkty wyższej jakości wypierają produkty niższej jakości. Istnieje wiele przykładów, że jest akurat odwrotnie. Zwycięża raczej to, za czym stała w jakimś momencie bardziej uparta kampania reklamowa. Np. Coca Cola nie posiada żadnych walorów odżywczych i jest tak niedobra w smaku, że można ją pić jedynie gdy jest mocno schłodzona. Jedynym powodem, że ją ktoś pije jest to, że jako produkt kokaino-pochodny jest uzależniająca oraz że jest wiele takich miejsc, gdzie podaje się wyłącznie ją. Chociażby w kinie. Gdyby można było przyjść do kina ze szklanką własnego mleka sprzedaż Coca Coli poleciałaby zapewne na łeb na szyję. Generalnie najlepiej na rynku mają się te produkty, których sukces wynika z lenistwa klienta. Najgorzej zaś te, w których liczono na jego zdrowy rozsądek. Firma Microsoft od lat produkuje systemy operacyjne, które zawieszają się i programy, które nie działają. Ilekroć wypuszcza ona kolejny swój produkt możemy być pewni, że będzie on gorszy od poprzedniego. W firmie tego typu zatrudnionych jest cała masa specjalistów, którzy zarabiają krocie, by tylko popsuć te rozwiązania, które jeszcze wcześniej działały bez zarzutu. Microsoftowi udaje się sprzedawać swoje produkty tylko dzięki temu, że kupując nowy komputer dostajemy od razu ich system i nie chce nam się go zmieniać na coś innego. Wszyscy wiedzą, że Windows to dziadostwo, podobnie jak Word i wszystko inne co pochodzi od tych panów, ale nasze lenistwo powoduje, że nie wykopujemy tego na śmietnik.

 

Tak samo działa firma McDonalds. Wiadomo, że sprzedaje śmieci, ale są to śmieci, które wszyscy znamy. Gdziekolwiek będziemy na świecie, czy to w Nairobi czy na wyspach Bahama, jesteśmy pewni, że gdy wejdziemy do McDonaldsa dostaniemy mniej więcej to samo. Odpada nam tym samym element niepewności, związany z koniecznością wyboru. Zjadając hamburgera jesteśmy pewni, że będzie niedobry, ale też niedobry w znany nam już sposób. Podobnie ma się sprawa z rynkiem muzycznym. Istnieją wykonawcy, których płyty zawsze możemy kupić, choć z góry wiadomo, że jest to chłam. Ale jest to chłam dobrze nam już znany. Np. Madonna od 25 lat uchodzi za najlepszą piosenkarkę na świecie i nikt nie wie dlaczego. To znaczy nie ma ona dobrego głosu, nie jest specjalnie ładna, nie pisze dobrych piosenek, a jej interpretacje piosenek innych wykonawców są przeciętne. Mimo to bilety na jej koncerty są najdroższe na świecie. Być może mamy tu do czynienia z pewnego rodzaju kwadraturą koła. To znaczy: bilety na jej koncerty są najdroższe, gdyż jest ona wielką gwiazdą, a wielką gwiazdą jest dlatego, że bilety na jej koncerty są najdroższe. Jest też rodzajem doskonałej przeciętności. Takiej, która dobrze się sprzedaje, gdyż właśnie eliminuje element zaskoczenia. Wiadomo, że nigdy nie nagra ona niczego naprawdę dobrego czy wartego uwagi. I wiadomo, że każda kolejna płyta będzie odpowiednio rozreklamowana.

 

Na takiej samej zasadzie działa zespół The Rolling Stones. I to już od 40 lat. Jest to zespół, który zawsze miał większą reklamę od talentu. Mieli oni sporo przebojów w latach 60-tych, ale rozgłos zdobywali głównie tym, że byli brzydcy, hałaśliwi, niegrzeczni i nie umieli za dobrze ani grać ani śpiewać. Od jakiegoś 1973 roku ich dokonania czysto artystyczne są żadne, mimo to koncerty przyciągają niezmiennie ogromne ilości fanów, a bilety są droższe niż na Robbiego Williamsa. Mick Jagger nie przejmuje się, że głos go zawodzi, bo zawsze zawodził i już się do tego przyzwyczailiśmy. Keith Richards gra najprostsze zagrywki gitarowe, jakie tylko można wymyślić i też nikomu to nie przeszkadza. Koncert Rolling Stonesów to chłam w stanie czystym, ale zawsze zrobiony z rozmachem i pewnością siebie. To dowód na to, że w tym biznesie liczy się upór, a nie to, czy ktoś jest dobry czy też zły. Liczy się nazwisko, rozpoznawalność. Na polskiej scenie muzycznej od lat istnieją i mają się świetnie ci wykonawcy, których do rangi gwiazd wywindowały kolorowe magazyny. Dopóki mówi się o nich ludzie kupują ich płyty i przychodzą na ich koncerty. Nawet jeżeli jest to kompletne dno. Z kolei ci, którzy dobrze śpiewają i piszą ciekawe piosenki, nie mają specjalnych szans, jeżeli tylko nie pchają się na pierwsze strony kolumn towarzyskich. Chłam i tak ich pokona, bo jest bardzo zdecydowany by zrobić karierę.

 

Tak było zawsze i wszędzie. Kultura niższa zawsze pokonywała kulturę wyższą, prymitywizm wypierał dobre obyczaje, a cywilizacje głupsze wygrywały wojny z tymi mądrzejszymi. Rzym pokonał Grecję, a sam upadł od inwazji plemion barbarzyńskich. Chińczycy podbili Tybet, a Mongołowie, którzy byli głupsi od nich wszystkich podbili i jednych i drugich. Muzyka rockowa wyparła muzykę poważną, by samemu przegrać w starciu z hip-hopem. Ktoś mądrzejszy i bardziej wyrafinowany nigdy nie wygra pojedynku z kimś głupszym. Jedyną pociechą jest to, że barbarzyńcy, po splądrowaniu już wszystkiego, co się tylko dało, zawsze wcześniej czy później, mordują się sami, a na gruzach ich cywilizacji powstaje czasem znów coś oświeconego. Możemy mieć więc nadzieję, że któregoś dnia wszystkie gwiazdy rapu powystrzelają się nawzajem, ewentualnie przedawkują środki halucynogenne i będziemy mieli spokój.

leppus_28   
paź 28 2009 Studia
Komentarze (0)

Polacy to naród, w którym występuje najwyższa bodaj w świecie dysproporcja pomiędzy poziomem wykształcenia i dochodami. Pod względem tytułów naukowych, które posiadamy nie może z nami rywalizować żaden inny kraj europejski. Anglicy, Francuzi czy Niemcy mogą tylko pomarzyć, by mieć taki odsetek inżynierów i magistrów. Z drugiej strony przeciętny Polak za granicą zazwyczaj pracuje na zmywaku, w sklepie spożywczym, ewentualnie jako au-pair. Znam magistrów, którzy zamiatali w Irlandii ulicę. Słyszałem o inżynierach, którzy przerzucali cegły na budowie. Biorąc to pod uwagę należy wreszcie powiedzieć sobie szczerze: mamy najgorsze szkolnictwo wyższe na świecie. Większość absolwentów, którzy opuszczają nasze uczelnie, nie potrafi się porozumieć płynnie w żadnym obcym języku. Większość nie ma pojęcia o zawodzie, który ma wykonywać. Polscy studenci z reguły nie pracują, nie odbywają sensownych praktyk, nie wyjeżdżają zagranicę. Do tego ilość specjalistów i teoretyków, jakich produkujemy jest zazwyczaj znacznie wyższa niż zapotrzebowanie na nich ze strony naszej gospodarki. W rezultacie nikt nie ma tak dobrze wykształconych bezrobotnych jak my.

 

W Irlandii mamy sytuację odwrotną. Studia kończy stosunkowo niedużo osób, a magisterskie prawie nikt. W Polsce żeby robić cokolwiek potrzebujesz skończyć 4.5-letnią uczelnię. Żeby być księgowym musisz skończyć ekonomię. Przerabiasz historię gospodarczą świata, poznajesz teorie gier, ekonomikę i socjologię, chodzisz na wykłady z filozofii. Wszystko by robić coś, do czego wystarczyłoby ci 2-miesięczne, fachowe przeszkolenie. Gdy kończysz studia masz w głowie olbrzymią ilość informacji, prócz tych, które mogą ci się do czegoś w praktyce przydać. Jesteś tak zmęczony wałkowaniem teorii, że masz dość wszystkiego, co jest związane z pieniędzmi. Jeżeli sądziłeś, że coś wiesz i że ekonomia to zbiór prostych zasad, to po drodze w wyniku skoordynowanego wysiłku rozmaitych docentów i profesorów straciłeś to przekonanie. Teraz nie wiesz już nic i trawi cię chroniczna migrena. Nasze studia produkują 25-letnich ludzi, którzy nikomu nie są potrzebni. Którzy zamiast zarabiać i robić coś sensownego stracili najlepsze lata swojego życia na ślęczenie na salach wykładowych, słuchając rzeczy całkowicie zbędnych. Po drodze nie ucząc się niczego poza umiejętnością picia, palenia trawki i kombinowania. Do tego wszedł im już w krew pasożytniczy tryb życia i zapewne nigdy się go nie pozbędą.

 

Kiedyś, gdy człowiek kończył wyższą uczelnię wiązało się to z określonym poziomem kultury, z czymś, co nazywano klasycznym wykształceniem. Znał łacinę, czasem grekę, czytał Szekspira i potrafił odróżnić Chopina od Rachmaninowa. Dzisiaj można przejść przez studia i pozostać kompletnym idiotą. Dla przykładu uczelnia, którą miałem osobiście pecha ukończyć, to znaczy Akademia Ekonomiczna w Krakowie od lat wypuszcza ludzi, którzy nie mają pojęcia o czym mówią. Wydaje mi się, że stało się to już swego rodzaju wizytówką tej szkoły. Znam wielu magistrów ekonomii, którzy swą wiedzę o świecie czerpią z ultra-prawicowego „Najwyższego Czasu”. Gazety reprezentującej intelektualnie poziom ostatniego brukowca. Jest w tej grupie całe mnóstwo oszołomów,  faszyzujących homofobów i ksenofobów. Przedstawicieli radykalnych młodzieżówek znanych partii politycznych, którym żaden szanujący się człowiek ręki nie chciałby podać. Można się tylko domyślać, jaki poziom reprezentuje grono pedagogiczne, które kształciło tych wszystkich półgłówków. Jak to się stało, że po 4 i pół roku studiowania uczelnię może opuścić ktoś, kto nie ma elementarnej wiedzy na temat tego, co się dzieje wokół niego. I poruszający się po świecie tak samo po omacku jak wszyscy pozostali.

leppus_28   
paź 23 2009 Mała Moskwa
Komentarze (2)

Ja bardzo chciałbym móc napisać, że obejrzałem jakiś dobry polski film. I przestać wreszcie narzekać na wszystko wokoło. Ale niestety nie mogę. Po każdej projekcji kolejnego, nagrodzonego i wychwalonego przez krytykę, dzieła jestem coraz bardziej zdruzgotany. Po obejrzeniu „Małej Moskwy” stwierdzam już z całą pewnością: polska kinematografia sięgnęła dna. Najpierw był koszmar „Katynia” Andrzeja Wajdy. Film, który mógłby kandydować do nagrody za zrobienie z maksymalnie wielkiego tematu maksymalnego dziadostwa. Nie potrafię zrozumieć jak można było coś takiego popsuć. Taki materiał, poparty własnymi przeżyciami reżysera i jego 50-letnim doświadczeniem w robieniu podobnych filmów. Do tego plejada teoretycznie najlepszych polskich aktorów. A co z tego wychodzi? Nuda, kompletny brak rozmachu i jedna ulica odgrywająca wszystkie sceny w filmie, na której tylko wymieniano flagi z polskiej na hitlerowską i sowiecką. Tak nisko nie upadły wcześniej krytykowane superprodukcje. Ani „Quo Vadis” ani nawet „Przedwiośnie”. Którego też się nie dało oglądać, ale to można było jeszcze zrozumieć, bo kto chciałby dziś oglądać Żeromskiego?

 

Potem mieliśmy nonsensy „33 Scen z Życia” Szumowskiej, które też musieliśmy przełknąć. Teraz z kolei mamy „Małą Moskwę”, teoretycznie najlepszy polski film roku 2008. Zastanawiam się jak złe muszą być pozostałe filmy, skoro ten jest pośród nich najlepszy. Jest to przede wszystkim film przestarzały i to pod każdym względem. Żeby coś sensownego napisać to trzeba dysponować jakąś wiedzą na temat życia. Żeby pisać o kobietach to trzeba te kobiety w jakimś stopniu znać. Mam wrażenie, że reżyser nie ma pojęcia ani o jednym, ani o drugim. Może zna je z książki, którą kiedyś przeczytał, ale na pewno nie z własnych doświadczeń. Oglądamy dramat kobiety, Rosjanki, która doprowadza do rozpadu życie wszystkich dokoła: swoje, swojego męża oraz córki, która dopiero ma się urodzić, gdyż idzie za nagłym porywem serca, które odczuwa w stosunku do pewnego Polaka. Choć szczęśliwa (jak się wydaje) w małżeństwie nie potrafi się powstrzymać, gdy ten zaczyna szeptać jej do ucha najbardziej odgrzewane teksty prowincjonalnego podrywacza.

 

Ta historia mogłaby mieć jakiś sens gdyby tchnąć w nią odrobinę choćby psychologii. Ale nie dostajemy niczego. Nie wiemy czy małżeństwo Rosjanki było tak złe, że musiała się przespać z kimś innym. Nie otrzymujemy jakichkolwiek tropów w tej sprawie (poza tym że mąż jest bezpłodny, ale co ma wspólnego jedno z drugim?). Nie wiemy dlaczego Polak uwodzi bez cienia skrupułów mężatkę, do tego żonę rosyjskiego oficera wyższego od niego stopniem. Nie wiemy dlaczego ten oficer widząc co się dzieje nie wybija mu zębów (chociaż jest od niego wyższy), nie wysyła go na Syberię przy pomocy jednego sprytnie napisanego donosu, czy chociażby nie separuje oboje od siebie. Nie wiemy wreszcie dlaczego córka kobiety po latach nienawidzi go, chociaż przecież to matka puściła się z niewiadomych powodów z jakimś przygodnie poznanym Polakiem. Wszystko to jest dramat na poziomie pisma dla kucharek. W każdej gazecie dla mniej wykształconych kobiet przeczytać można podobne, nawet bardziej poruszające i bardziej wiarygodne historie szalonych i niszczących namiętności. Bo niby jaki morał ma z tego wynikać? Nie puszczaj żony na lekcje śpiewu, bo nie wiadomo co się tam wyprawia?

leppus_28   
paź 21 2009 Dwa światy
Komentarze (1)

Kraje takie jak Hiszpania czy Włochy mogą wzbudzać w nas, ludziach wychowanych na nieco wyższych szerokościach geograficznych, uczucie zazdrości. Pozornie trafił im się znacznie smakowitszy kawałek ciasta, podczas gdy my dostaliśmy głównie zakalec. Nic dziwnego że po jednym dniu spędzonym tam czujemy się wspaniale. Jak ptak, który dotąd trzymany był w zamknięciu i pierwszy raz wyfrunął w otwartą przestrzeń. Dziwimy się, że tak długo przyjmowaliśmy za normę tę nędzną egzystencję, którą dotychczas prowadziliśmy. Nagle mamy ochotę wszystko zmienić. Przewartościować całe nasze życie. Rzucić to, co mamy i kupić mały domek, gdzieś w Andaluzji czy innej La Manchy. Albo jeszcze lepiej zbudować go samemu. Z liści, plasteliny i kawałka sznurka. Zerwać z cywilizacją i resztę dni przeżyć w zgodzie z naturą. Malować obrazy i rzeźbić w glinie. I w ten sposób nadrobić cały bezproduktywnie stracony czas. Chwytać dzień, cieszyć się życiem. Jednym słowem zostać wysokim, śniadym Hiszpanem, o płomiennym temperamencie i nieodpartej seksualności. Z odsłoniętym torsem i pięknymi, rozwianymi, kruczo-czarnymi włosami. A jeżeli to nie możliwe to przynajmniej nauczyć się kilku słów po hiszpańsku.

 

Niestety po jakichś dwóch czy trzech dniach mija nam to. Zaczynamy mieć dość słońca i fruwania. Dostajemy zawrotów głowy i mdłości spowodowanych szybowaniem na zbyt dużej wysokości. Dopada nas choroba lokomocyjna. Nasz organizm, nieprzywykły do tego typu przeżyć odczuwa skutki zbyt szybkiej zmiany ciśnienia. Jesteśmy zmęczeni i najchętniej wrócilibyśmy do swojej ciasnej, ale znajomej klatki. Gdzie jest zimno i cały czas pada. Gdzie nie wszyscy przechodzący koło ciebie ludzie mają na sobie ciuchy od Armaniego, a kobiety nie wyglądają jak gwiazdy filmowe. Kiedy wreszcie pojawiasz się na lotnisku, stając w kolejce czekających na lot do Dublina, odczuwasz prawdziwą ulgę. Przez poprzednie kilka dni twoje kompleksy rosły niczym ciasto w piekarniku. Dopiero tutaj rozglądasz się i nieco uspokajasz. Z prawdziwą ulgą widzisz wreszcie znajome mordy. Każda krzywa, ruda i piegowata. Kobiety niskie i grubawe. Mężczyźni bez skrępowania obnoszący swe wystające spod niedopasowanych koszulek brzuchy. Patrzysz na to i nagle dostajesz olśnienia. Znów czujesz się przystojny. Ładnie opalony i dobrze ubrany. A dziewczyna z którą jesteś znowu wydaje ci się piękna, szczupła i wysoka.

 

Również miny ludzi, którzy cię otaczająca, wydają się jakieś bardziej swojskie. Uśmiechnięte, wyluzowane. Już się nie czuje tej presji, by wyglądać doskonale. Dzieci rozwydrzone, wycierają kolanami posadzki terminalu i nikomu to nie przeszkadza. Do tego wszystkie wyjątkowo brzydkie. O krzywych nóżkach, z mordkami wysmarowanymi kremem czekoladowym. Kobiety ubrane w sukienki, które moja babcia wstydziłaby się założyć, taszczą reklamówki wypełnione alkoholem i nikogo to nie dziwi. Faceci ze wzrokiem sugerującym, że przez ostatnie 3 dni nie robili nic poza upijaniem się do nieprzytomności. I wszyscy zadowoleni. Dlaczego? Bo są Irlandczykami i z tego powodu mają społeczne przyzwolenie na to żeby chlać, źle wyglądać i mieć wszystko gdzieś. Mają prawo się zapuścić tak dalece jak tylko mają na to ochotę i nikt nie ma prawa zwrócić im uwagi. Mogą się na niczym nie znać, zlecieć cały świat i nie widzieć niczego poza pubem znajdującym się najbliżej hotelu, w którym się zatrzymali i nikt im nie powie, że są pieprzonymi pasożytami. Bo nikt od nich niczego nie wymaga. Nie muszą być lepszymi od kogoś, żeby czuć się dobrze. Mieć jakąś pracę, jakiś samochód i odpowiednio wyglądającą dziewczynę. W ogóle nie muszą nic robić ze swoim życiem. Mogą być leniami i ignorantami i nie przejmować się tym.

 

A ja? Ja obserwuję to wszystko i z w pewnej chwili dociera do mnie, że to jest właśnie mój dom. Do tego świata przynależę. To są moi bracia i siostry. I nie dla mnie słońce Hiszpanii. Nie dla mnie smutne włoskie piękności z ciemnymi okularami i wyniosłym spojrzeniem. To do tej ziemi przynależę. To z tej gliny jestem ulepiony. I choćbym chciał to tego nie zmienię. Bo w moich żyłach nie płynie wytrawny Dom Perignon. Raczej jakaś niezbyt szlachetna mieszanka Żywca i Guinnessa.

 

leppus_28