Mała Moskwa
Komentarze: 2
Ja bardzo chciałbym móc napisać, że obejrzałem jakiś dobry polski film. I przestać wreszcie narzekać na wszystko wokoło. Ale niestety nie mogę. Po każdej projekcji kolejnego, nagrodzonego i wychwalonego przez krytykę, dzieła jestem coraz bardziej zdruzgotany. Po obejrzeniu „Małej Moskwy” stwierdzam już z całą pewnością: polska kinematografia sięgnęła dna. Najpierw był koszmar „Katynia” Andrzeja Wajdy. Film, który mógłby kandydować do nagrody za zrobienie z maksymalnie wielkiego tematu maksymalnego dziadostwa. Nie potrafię zrozumieć jak można było coś takiego popsuć. Taki materiał, poparty własnymi przeżyciami reżysera i jego 50-letnim doświadczeniem w robieniu podobnych filmów. Do tego plejada teoretycznie najlepszych polskich aktorów. A co z tego wychodzi? Nuda, kompletny brak rozmachu i jedna ulica odgrywająca wszystkie sceny w filmie, na której tylko wymieniano flagi z polskiej na hitlerowską i sowiecką. Tak nisko nie upadły wcześniej krytykowane superprodukcje. Ani „Quo Vadis” ani nawet „Przedwiośnie”. Którego też się nie dało oglądać, ale to można było jeszcze zrozumieć, bo kto chciałby dziś oglądać Żeromskiego?
Potem mieliśmy nonsensy „33 Scen z Życia” Szumowskiej, które też musieliśmy przełknąć. Teraz z kolei mamy „Małą Moskwę”, teoretycznie najlepszy polski film roku 2008. Zastanawiam się jak złe muszą być pozostałe filmy, skoro ten jest pośród nich najlepszy. Jest to przede wszystkim film przestarzały i to pod każdym względem. Żeby coś sensownego napisać to trzeba dysponować jakąś wiedzą na temat życia. Żeby pisać o kobietach to trzeba te kobiety w jakimś stopniu znać. Mam wrażenie, że reżyser nie ma pojęcia ani o jednym, ani o drugim. Może zna je z książki, którą kiedyś przeczytał, ale na pewno nie z własnych doświadczeń. Oglądamy dramat kobiety, Rosjanki, która doprowadza do rozpadu życie wszystkich dokoła: swoje, swojego męża oraz córki, która dopiero ma się urodzić, gdyż idzie za nagłym porywem serca, które odczuwa w stosunku do pewnego Polaka. Choć szczęśliwa (jak się wydaje) w małżeństwie nie potrafi się powstrzymać, gdy ten zaczyna szeptać jej do ucha najbardziej odgrzewane teksty prowincjonalnego podrywacza.
Ta historia mogłaby mieć jakiś sens gdyby tchnąć w nią odrobinę choćby psychologii. Ale nie dostajemy niczego. Nie wiemy czy małżeństwo Rosjanki było tak złe, że musiała się przespać z kimś innym. Nie otrzymujemy jakichkolwiek tropów w tej sprawie (poza tym że mąż jest bezpłodny, ale co ma wspólnego jedno z drugim?). Nie wiemy dlaczego Polak uwodzi bez cienia skrupułów mężatkę, do tego żonę rosyjskiego oficera wyższego od niego stopniem. Nie wiemy dlaczego ten oficer widząc co się dzieje nie wybija mu zębów (chociaż jest od niego wyższy), nie wysyła go na Syberię przy pomocy jednego sprytnie napisanego donosu, czy chociażby nie separuje oboje od siebie. Nie wiemy wreszcie dlaczego córka kobiety po latach nienawidzi go, chociaż przecież to matka puściła się z niewiadomych powodów z jakimś przygodnie poznanym Polakiem. Wszystko to jest dramat na poziomie pisma dla kucharek. W każdej gazecie dla mniej wykształconych kobiet przeczytać można podobne, nawet bardziej poruszające i bardziej wiarygodne historie szalonych i niszczących namiętności. Bo niby jaki morał ma z tego wynikać? Nie puszczaj żony na lekcje śpiewu, bo nie wiadomo co się tam wyprawia?
Dodaj komentarz