Jak wiadomo ludzie dzielą się na
głupców i dyletantów. Rozróżnienie to jest o tyle ważne, że ci pierwsi są
niebezpieczni i należy ich unikać. Właśnie do tej grupy zalicza się mój sąsiad
z dołu imieniem Romek. Romek ma jakieś 40 lat i jest głupi jak mało co, co
zresztą fascynuje mnie od lat. Poza tym prócz tego że jest idiotą ma jeszcze
jedną zauważalną cechę, a mianowicie jest namolny. To w zasadzie normalne dla
tego typu ludzi, ale jego namolność
osiąga poziom w przyrodzie nie często notowany. Romek ubzdurał sobie, że
jesteśmy przyjaciółmi i od jakichś 3 lat usiłuje mnie zgodnie z przyjętym
założeniem zaprosić na piwo. Z reguły sprawa wygląda tak, że prędzej dałbym się
namówić na oddanie nerki niż pić z Romkiem, czy w ogóle siedzieć z nim przy jednym
stole, ale jakiś miesiąc temu, dokładnie we wtorek, coś musiało mnie przyćmić
(ang. eclipsed) i przyjąłem atrakcyjnie zapowiadającą się propozycję
ostatecznego zapicia się u Romka. Nie wiem czemu, może w myśl zasady, że jak
upaść to nisko. W związku z tym przyszedłem do niego około 19-tej, po czym
przez jakieś 2 godziny chlaliśmy co się tylko dało, ja – żeby nie musieć z nim
rozmawiać, on – z niewiadomych mi powodów. Po rzeczonych dwóch godzinach lody
zostały przełamane i przeszliśmy ze sobą na ty. Romek stwierdził, że z nikim
jeszcze tak dobrze mu się nie piło, na co ja zareagowałem z umiarkowaną
grzecznością, to znaczy popadłem w tak niekontrolowaną wesołość, że o mało nie
straciłem przytomności. Do własnego mieszkania wróciłem na czworakach, ale z
godnością. I cała sprawa by się jakoś, jak to się mówi, rozeszła po kościach, gdyby
nie to, że następnego dnia Romek przydreptał do mnie, zadzwonił do drzwi i
stwierdził, że znalazł jeszcze jedną butelkę „żytnióweczki” i zapytał czy nie miałbym
ochotę na nią wpaść. "A nie mógłbyś sam na nią wpaść?" odparłem, co zostało odebrane jako żart, czyli dokładnie odwrotnie niż było moją
intencją. W rezultacie prawie siłą wyciągnął mnie za drzwi w samych tylko
papuciach.
Znowu więc siedzę u Romka, ale
„żytnióweczka” już prawdę mówiąc nie bardzo podchodzi. Romek nawija coś o
sobie, o żonie, że teraz to z robotą ciężko i tym podobne banialuki. Staram się
skupić na tym co mówi, ale prawdę mówiąc na trzeźwo nic a nic go nie rozumiem.
Wreszcie dociera do mnie, że zamierza przedstawić mi swoją córkę, bo
„dziewczyna więdnie”, czy coś takiego. To już zupełnie wyprowadza mnie z
równowagi. Zaledwie trzy impulsy neuronów mózgowych dzieli mnie od tego, by
wstać i dać mu w mordę, ale zanim decyzja zostaje ostatecznie powzięta do
pokoju wchodzi córka. Córka ma na imię Kasia i ma 18 lat. Muszę przyznać, że
gdy ją zobaczyłem przeszła mi ochota na bicie jej tatusia. Bo też dziewczyna
niczego sobie, zadbana, smukła, po prostu palce lizać i nie tylko, cudzik
miodzik, panienka jak marzenie, wszystko na swoim miejscu i w ogóle, co tylko
na ten temat w takiej sytuacji można powiedzieć, tylko co mnie do tego?
Przywitaliśmy się grzecznie, dziewczyna speszona odwróciła wzrok, ja nie
odwracałem, jeszcze czego, co będę odwracał, wręcz przeciwnie. Wpatrywałem się
w nią śmiało i uparcie, bo niby w kogo się miałem wpatrywać? No bo przecież nie
w jej tatusia, ani nie w ścienną foto tapetę utrzymaną w tonacji pastelowej z
gustowną rodzinką reniferów pośrodku. Na szczęście z chwilowego otępienia wyrwał
mnie pan gospodarz, który poklepał mnie po plecach, mrugnął do mnie, wykonał
niezrozumiały bliżej gest, po czym rzucił coś potwornie głupiego, no po prostu
poniżej jakiegokolwiek poziomu, w stylu:
-A co? Nie mówiłem. Panna jak się
patrzy. Może nie?
Wspomniana panna spuściła wzrok
jeszcze niżej, tak, że już prawie cała znajdowała się na wysokości podłogi,
burknąwszy niewinnie: -Ależ tato.
Ja tymczasem dalej gapiłem się na
nią, choć nie wiem do końca czy w zauroczeniu czy z braku lepszego pomysłu. I nie
miałem nic przeciwko temu, byśmy oboje stali tak do końca naszych dni, dopóki
nie padniemy z głodu, ale niestety. Jak to mówią, wszystko co dobre musi się
kiedyś skończyć. Jej ojciec stwierdził bowiem, by „młodzi zostali sami”. Zajęło
mi dłuższą chwilę zanim sobie uświadomiłem, że to mnie ma na myśli, to ja
jestem ten młody, że ja z nią mam zostać sam. Ja z nią?! Sam?! Do tego nie
byłem całkiem przygotowany, to nieco przekraczało moją wyobraźnię, ale cóż. Nie
było wyjścia. Poszliśmy do jej pokoju. Pokój był nieduży, lekko zagracony, ale
schludny, wysprzątany i ogólnie niczego sobie. Usiadłem na fotelu, ona stała.
Była speszona, nawet bardzo, zdenerwowana mną, a zwłaszcza moją obecnością. Ja
nic nie mówiłem, za wyjątkiem zdawkowych pytań i uwag, bo widziałem, że moje
słowa nieco ją poniewierały i tłamsiły. Milczałem więc, o tyle o ile było to
możliwe, jednak milczenie to jeszcze bardziej ją denerwowało i wyprowadzało z
równowagi. Zaczęły trząść się jej ręce, głos począł drżeć, a słowa, zamiast
płynąć, swobodnie i czysto, zacinały się już na samym początku, tarasując
wszystko co miało pójść po nich i uniemożliwiając wyartykułowanie czegokolwiek
sensownego.
Nic dziwnego, że starała się mówić
jak najmniej, a po pewnym czasie zupełnie umilkła, wpatrzona w coś nieuchwytnego,
zlokalizowanego mniej więcej metr na lewo od wieży stereo, a czego ja w żaden
sposób nie potrafiłem dostrzec. Ja również, widząc jej niepewność, starałem się
jej o nic nie pytać, zadawalałem się zdawkowymi odpowiedziami tak/nie, a po
pewnym czasie również umilkłem, tkwiąc w jakimś zapamiętałym zawieszeniu,
niezbyt wysoko zresztą, najwyżej 10
cm nad podłogą. W istocie wisieliśmy oboje, ja i ona,
tuż koło siebie, niczym mięso w rzeźni i to wiszenie stawało się z czasem coraz
bardziej niewygodne. W końcu ile można wisieć? Wreszcie wstała i poczęła
przechadzać się po pokoju. Nie było to łatwe, bowiem pokój miał jakieś 3 metry na 2, przypominał
raczej przedział kolejowy niż część mieszkania. Ona jednak próbowała radzić
sobie dzielnie z tą niedogodnością, tocząc heroiczny i nierówny bój z
fizycznymi ograniczeniami otaczającej nas przestrzeni. Nerwowość jednak nie
ustępowała, pomimo tych wszystkich wysiłków, uparta i zaciekła, wręcz
przeciwnie, raczej nabierała sił, co powodowało, że dziewczyna gdziekolwiek się
ruszyła natychmiast coś tłukła. Rozbiła już wazon, szklankę z herbatą, która
wylała się na podłogę, lampę, a nawet niewielkie radio tranzystorowe, choć to
wyglądało na wyjątkowo solidne i chyba przeżyło parę wojen światowych. Ja
starałem się oczywiście jak tylko mogłem trzymać się od niej z daleka, ale
prawdę mówiąc, nie bardzo było gdzie uciekać. Jednocześnie modliłem się w
duchu, by nie zbliżała się do telewizora, bo wtedy gotowa puścić dom z dymem.
Jednak w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że to może mój przesadny chłód tak
ją deprymuje, mój spokój, ów spokój starszego (nie tak bardzo) mężczyzny, który
nie wiadomo po co siedział tu, w jej dziewiczym pokoiku, w tym kąciku
bezpiecznej izolacji. Starając się jej jakoś pomóc, podszedłem do półki z książkami
i, niby to przypadkowo, zrzuciłem na podłogę sporej wielkości kryształ. Rozbił
się w drobny mak.
Niestety, miałem pecha. Okazało się,
że kryształ był cenną pamiątką rodzinną, więc zamiast uspokojenia wprowadziłem
jeszcze większą nerwowość. Postanowiłem, że dam sobie spokój i nie będę
wykazywał się już żadną inicjatywą. Niech się dzieje co chce, jestem gotowy na
wszystko, włącznie ze śmiercią i trwałym inwalidztwem. Tymczasem dziewczyna
wreszcie znalazła sobie miejsce. Pochyliła się dość nisko i zaczęła wrzucać
drewno do niewielkiego kominka, który schowany był koło łóżka. Oczywiście w
pierwszej chwili, oczekiwałem jakiejś niewyobrażalnej katastrofy, wręcz powtórki
z Atolu Bikini, reakcję łańcuchową o nienotowanej dotychczas skali, jednak o
dziwo nic takiego się nie stało. Kominek wyraźnie działał na nią uspokajająco.
Pewnie dlatego stoi pochylona nad nim już dobre 2 minuty. Czuję wielką,
niepohamowaną ochotę by wepchnąć ją do środka, całą, do tego małego otworu w
piecu, ale powstrzymuję się. Wreszcie wstaje i zaczyna uśmiechać się do mnie,
przyjaźnie, zachęcająco, skromnie. Podtyka mi pod nos szklankę z gorącą
herbatą, usiłując wybić mi oko wetkniętą do środka łyżeczką. Metalowy szpikulec
mija mój lewy oczodół może o centymetr.
-Przepraszam pana.- rzuca nieśmiało,
-Nic nie szkodzi.- odpowiadam, usiłując zatamować krwawienie.
Dla odprężenia zasuwam dowcip.
Niezbyt śmieszny i dość stary, na dodatek myli mi się puenta, ale mimo to
dziewczyna tak się śmieje, że aż wylewa na siebie większość soku malinowego,
który miała w ręku.
–Nic nie szkodzi.- pocieszam ją
niczym zacinająca się płyta.
Teraz dziewczyna zaczyna pokazywać mi
swój klaser ze znaczkami, wchodząc mi przy tym prawie na kolana. Udaję
zainteresowanego, starając się przynajmniej na chwilę oderwać wzrok od jej
18-letniego biustu, miotającego się jak szalony by go wreszcie doceniono.
Jednocześnie nie bardzo wiem co robić. Przed oczami widzę jakąś perwersję
nieomalże kosmiczną, zupełnie niewyobrażalną, wręcz fizycznie niemożliwą, ale
jednocześnie mój szósty zmysł podpowiada mi, że za drzwiami stoją przyczajeni
rodzice dziewczyny, tylko czekając by nasłać na mnie obyczajówkę. Ale czy warto
wdawać się z kobietą w coś poza perwersją? Gdybym był kobietą próby nawiązania
ze mną poważnej intelektualnej rozmowy uznałbym za osobisty policzek wymierzony
bezpośrednio w mą kobiecość, na co byłbym zmuszony odpowiedzieć tzw. nagą
przemocą. Panienka tymczasem znowu zaczyna kursować po pokoju, niczym pociąg
trasy Katowice-Rzeszów, więc proszę ją rozpaczliwie, by usiadła. Siada więc i
teraz już zupełnie nie wiem co robić. Wszystko co przychodzi mi do głowy
odrzucam po dogłębnym przeanalizowaniu, zresztą, prawdę mówiąc, przychodzą mi
do głowy jedynie dwie rzeczy. Muszę rzucić się na nią, albo brać nogi za pas.
Szczerze mówiąc nie przekonuje mnie ani jedno ani drugie. Patrzę się więc na
nią tylko, a ona siedzi skromnie, cicho, nieśmiało. Czeka. Czeka, bym coś
zrobił. Czekamy obydwoje, by wreszcie coś sensownego przyszło mi do głowy. No
tak! Wpadłem jak śliwka w kompot. Nigdy nie byłem mózgowcem, a w sytuacji
dramatycznej, gdy trzeba się wykazać opanowaniem i zimną krwią, mój umysł
zawsze wysiada zupełnie, po prostu odmawia dalszej współpracy, tak, że muszę
sobie radzić bez niego. Tylko jak? Nie ma co. Zostanę tu na zawsze, na tej
kanapie, obok tej panienki ze wzrokiem wbitym w rozlany sok malinowy, która ma
mnie za MĘŻCZYZNĘ.
Wreszcie zbieram się na odwagę i
zaczynam mówić. Mówię. Początkowo nie bardzo wiem co, ot, mówię żeby mówić, ale
szybko kończą mi się pomysły, wyczerpuje się moja inwencja i wiem, że w końcu
będę musiał zacząć mówić coś konkretnego, sensownego i co gorsza wiążącego.
Dziewczyna przygląda mi się ufnie, z pełnym zrozumieniem, takim wzrokiem,
jakbym jej wykładał przynajmniej zasady mechaniki kwantowej, albo jakbym przed
nią odsłaniał tajniki czegoś niepojętego i potężnego, jakieś rozszerzone
wydanie Kamasutry dla zaawansowanych. Pożera każde moje słowo, przeżuwa,
delikatnie ale stanowczo, otaczając mnie atmosferą całkowitego zaufania,
niezależnie od tego, jakie głupoty przyjdzie mi pleść. Wreszcie przełamuję się
i mówię jej, że niestety, muszę już iść, że było mi bardzo miło, ale niestety,
mam potwornie dużo pracy, jestem wręcz zawalony, tak, to właściwe słowo,
zawalony robotą, po same uszy, tak że niestety, bardzo mi przykro, mus to mus,
żałuję bardzo, bo chętnie zostałbym jeszcze z godzinkę albo i dwie, ale muszę
już iść, a w ogóle to bez pracy nie ma kołaczy, a kto późno wstaje temu pan Bóg
daje.
Powiedziałem to wszystko i wstałem
dość zdecydowanie i widzę kątem oka, że panienka waha się co robić, nie bardzo
jest pewna, czy rzucić się w moje ramiona, wyznając mi dozgonną miłość i
zanosząc się łzami, czy też może lepiej dać mi w gębę za moją impertynencję,
albo może zbyć to wszystko ze spokojem i godnością, czy też wybuchnąć dzikim
spazmem, za mą niewdzięczność i brak kultury, za to, że wystawiam ją do wiatru
i że „wszyscy mężczyźni są tacy sami”. Siedzi więc taka niezdecydowana, gapiąc
się na mnie swymi wielkim, czarnymi oczami pełnymi nadziei, smutna, wykorzystana,
oszukana, a w tym smutku wyrażają się całe pokolenia wyzysku człowieka przez
człowieka, kobietę przez mężczyznę i odwrotnie, całe lata niewolnictwa,
dyskryminacji, apartheidu i Bóg jeden wie czego jeszcze. Patrzę więc na nią,
wprost oczu nie mogę oderwać i pluję sobie w brodę, że takie bydle ze mnie, że
cham bez serca i w ogóle. Poczułem, że się wzruszam, całą sytuacją, że łzy
zaczynają napływać mi do oczu z nagłego wzruszenia i wreszcie, zupełnie nie
panując nad sobą, rzuciłem się w wir miłości. Inaczej tego nazwać nie mogę.
Zacząłem się z nią umawiać. Na jutro,
pod wieczór, na tańce. A co mi tam! W tej chwili gotowy jestem dom zastawić i
ostatni garnitur, by tylko przetańczyć z dziewczyną cały wieczór albo dwa.
Dziewczyna tymczasem widząc me szaleństwo i mą pasję, z której wieje wręcz
czysta namiętność, rozpromienia się przede mną, od ucha do ucha, rozkwita. Ją
także ogarnia szaleństwo. Już za mąż chce wychodzić, rzucić wszystko (co
wszystko?) i wyjechać ze mną na koniec świata. Albo dalej. Co wam będę gadał,
poniosło nas, a zwłaszcza mnie. Stoję tak przed nią, trzymając za ręce niczym
napalony nastolatek na chwilę przed inicjacją i posuwam jej najbardziej
sztywniackie kawałki, jakie znam, flirtuję, podrywam, uwodzę, romansuję i
przystawiam się, dochodzi do tego, że zaczynam ją już podszczypywać. A wszystko
wchodzi jak w masło, jak przysłowiowe grzyby w majonez, z gracją i
naturalnością wykluczającą jakiekolwiek potknięcia. Z tego wszystkiego,
wyobraźcie sobie, że się nawet zarumieniłem. Rumieniliśmy się zresztą oboje,
jedno przed drugim, i pewnie zarumienilibyśmy się na śmierć, kto wie, gdyby nie
wszedł wreszcie i przerwał to wszystko jej ojciec. Wtarabaniła się świnia do
pokoju, tak, że się z trudem w trójkę mieściliśmy. Na szczęście wykorzystałem
to jako pretekst i szybko ulotniłem się, puszczając jeszcze do dziewczyny
ukradkiem oko. Ona też do mnie puściła, nie myślcie że nie, i tak się wszystko
skończyło. Dopiero na korytarzu przyszło mi do głowy: Jezu! W co ja się
wpakowałem! Na cholerę mi to, powiedzcie sami. W moim wieku!
*
Następnego dnia przemyślałem sprawę
od początku do końca i postanowiłem, że będę wszystkiemu uparcie zaprzeczał, a
jak to nie pomoże, rozchoruję się, najlepiej na żółtaczkę B z powikłaniami.
Jednak wieczorem cała sprawa wywietrzała mi już z głowy i zupełnie o niej
zapomniałem. Kupiłem sobie prażone salami, paczkę pralinek i uzbrojony w kubek
z zimną colą byłem gotowy na obejrzenie pełnej transmisji meczu piłki nożnej,
wraz ze wszystkimi potrzebnymi powtórkami, komentarzami i skrótami. By się do
tego mentalnie przygotować rozebrałem się do majtek, ubrałem specjalnie
przygotowaną do tego celu przepoconą koszulkę, zmierzwiłem włosy, oblałem
odrobiną spirytusu, i dzięki tak spreparowanemu nastrojowi wieloletniego i
nieuleczalnego starokawalerstwa, poczułem się całkowicie zrelaksowany. Usiadłem
na fotelu, obstawiwszy się zewsząd pilotami do najróżniejszych urządzeń
elektronicznych i ciastkami z kremem, co i rusz podnosząc nieartykułowane
okrzyki w postaci: „Polska gola!” czy coś równie bezsensownego. Mecz zaczął się
koło 20-tej i trwał już dobre 20 minut, kiedy z całkowitej błogości wyrwał mnie
dźwięk dzwonka. Przez dobrą chwilę nie mogłem sobie uzmysłowić, co się dzieje,
ale kiedy wreszcie do mnie dotarło, uzbrojony w kij od odkurzacza ruszyłem do
wyjścia. Co jak co ale w takich chwilach bywam nieobliczalny. To znaczy z
reguły jestem spokojnym człowiekiem, pacyfistą i tak dalej, ale przerwijcie mi
oglądanie meczu w telewizji, a pozabijam, ciało poćwiartuję i nawet powieka mi
nie drgnie. Otwieram więc drzwi i kogo widzę? Córkę Romka. Stoi biedaczysko i
gapi się. Jakby ktoś zegar cofnął o jeden dzień do tyłu. Rozglądam się nerwowo,
jest sama. Pytam czego sobie życzy, ona speszona, zaczyna tłumaczyć, że pewnie
zapomniałem, bo nie mam czasu, bo pracuję, ale umówiłem się z nią na lody, ale
to nic że zapomniałem, więc ona przyszła, ale już pójdzie, bo nie będzie
przeszkadzać. Tak. Na lody. Ze mną. Ze mną na lody. Teraz. A może nie mam
czasu?
Jak to nie mam czasu! Też pytanie!
Jasne że mam. Tylko po co od razu gdzieś iść. Można zostać u mnie. Zresztą mam
chore gardło, więc z lodów nici. Bo musicie wiedzieć, że gdy tylko przychodzą
pierwsze upały mój organizm natychmiast dostaje wszelkich możliwych
dolegliwości, wysypki, zapalenia krtani, węzłów chłonnych i jeszcze miliona
innych rzeczy, o których nawet człowiek nie wie że ma w środku coś takiego. Ale
w lodówce mam mrożone parówki! Wciągam ją prawie siłą do środka i zatrzaskuję
drzwi. Dziewczyna nie była wyraźnie na to przygotowana, a może szokuje ją mój
podkoszulek i nie kompletne ubranie. Ja się tym jednak nie przejmuję. Wczuwam
się w sytuację i jestem jak rekin, który namierzył już swą ofiarę i teraz
płynie do niej z odległości 46 kilometrów. Oprowadzam ją po mieszkaniu, jak po
własnym królestwie albo prywatnych polach golfowych. Trzeba przyznać, piękne
M-1, bardzo przestronne i przyjemne, to znaczy byłoby gdyby wyrzucić meble, a
całość przewietrzyć. Dziewczyna przemierza przestrzeń jakby się rozglądała, czy
warto tu wylądować, dokonuje oglądu niczym generał wizytujący pograniczne
koszary. I co? Nadaję się? Będziem zakładać wspólne ognisko domowe? Jeszcze się
waha. Widzę, że się waha. Wreszcie następuje ostateczna decyzja. Siada. Siedzi.
Nogą wywija. Prosi o coś do picia. Patrzy w telewizor. Przynoszę napój, parówki
wyszły, przepraszam, jest tylko piwo, ona odpowiada, że nic nie szkodzi, piwo
wystarczy. Pije. Ja też piję. Pijemy oboje.
No i stało się. Spiliśmy się jak te
świnie. Ja nie pierwszy już zresztą raz, ona chyba pierwszy, bo zrobiła się
zielona. Opadły z niej wszelkie konwenanse, mnie zrobiło się niedobrze, ona
zaczęła śpiewać, ja wymiotowałem, ona tańczyła na stole, ja chciałem umrzeć,
ona spadła i rozbiła sobie głowę, ja nieco ochłonąłem, ona też ochłonęła, ja na
tyle ochłonąłem, by w porywie samoudręczenia zaproponować jej regularny
stosunek płciowy, ona nie na tyle, żeby zrozumieć o co mi chodzi, na to ja się
obraziłem, ona obraziła się jeszcze bardziej i tak przez dobrą chwilę to
obustronne obrażenie się przeciągało. Potem ona podsunęła pomysł, żeby napić
się kawy, na co ja odparłem, że kawy nie pijam i nie mam, na co ona stwierdziła,
że jestem głupi szczeniak, co mnie nieco zaskoczyło, ale nie na tyle, żeby jej
nie przypomnieć, że to nie ja przed chwilą intonowałem komunistyczny hymn Kuby
na cztery głosy i żądałem zwrotu Alaski Związkowi Radzieckiemu. Wtedy zmęczeni
usiedliśmy, ona na dywanie, ja na tapczanie, ale wyszło jakoś głupio, więc
walnąłem się też na dywanie, tuż koło niej. Walnąłem się to odpowiednie słowo,
bo byłem już nieco zamroczony, a moja koordynacja ruchowa zaczęła szwankować.
Ona przysunęła się nieco bliżej, tak że zrobiło się już niebezpieczne blisko.
Tak blisko, że aż prawie słyszałem bicie jej malutkiego serduszka, prawie
wyczuwałem delikatny oddech na swoim karku, prawie dotykała mnie jednym z
kolanek, a jej kosmyk włosów prawie opadał łagodne na moje podniebienie. W tej
sytuacji niewiele mogłem zrobić, leżałem całkowicie pokonany, nieobecny,
podczas gdy w głowie zaczęła miarowo dudnić jakaś szalenie ważna sentencja w
stylu: „nie wie kot, co powie smok”. Próbowałem się opanować, ale zacząłem mieć
już moje niespodziewane i zupełnie niezrozumiałe kłopoty z przełykaniem, do
których doszły natarczywe problemy z oddychaniem i ogólnie z metabolizmem.
Czułem jak mi się to wszystko, co zjadłem fatalnie nie wchłania, jak tarasują
mi się wszystkie tchawice i przełyki, podczas gdy mózg prawie wyłaził ze skóry
próbując przeciwdziałać sytuacji kryzysowej, chociaż brakowało mu kompetencji i
odpowiednich prerogatyw. Tymczasem słyszę, że ona coś nuci, wyraźnie rozpoznaję
poszczególne nuty jakiejś anarchizującej wojskowej przyśpiewki w tonacji B-mol
i pasuje mi to nucenie do całej sytuacji jak koza do woza, ale nie protestuję,
w ogóle straciłem jakiekolwiek przejawy własnej inicjatywy. Niech robi co chce,
niech się sprowadza, wyprowadza, i co mnie to obchodzi. Wreszcie nie wiem już
zupełnie co robić, w związku z tym odwracam się do niej i gapię się na nią, ona
gapi się mnie, tak jakoś zupełnie bez sensu, bez kontekstu i pomysłu na coś
następnego.
Nagle ona robi jakąś bardzo mądrą
minkę, tak że widzę, że zbliża się coś niedobrego, no i istotnie, bo czuję że
zbiera ją na intelektualną dyskusję. Zaczyna mnie wypytywać, co sądzę, tak
ogólnie, co sądzę na różne tematy, jakie mam zdanie, co uważam, tak, jakby
chciała podkreślić, że mogę być nie wiem jakim przystojniakiem, ale ona porządna
dziewczyna jest i kopulować z byle kim nie będzie. Oczywiście ja ani me ani be,
udaję, że nie rozumiem, zasłaniam się faktem, że jest mi nie dobrze i robię
minę, która ma wyrażać, że nawet na torturach nic ze mnie poważnego wycisnąć
się nie da. Ona jednak nie ustępuje, zaczyna coś ględzić o amerykańskim
imperializmie i o tym, jak należy się temu przeciwstawić, o tym, jak nie jada u
MacDonald’sa, jak „trzeba dziś uważać” i jak nie należy wychowywać dzieci. Na
dźwięk słowa „dzieci” zawsze dostaję drgawek i natychmiast przechodzi mi
wszelka ochota na jakąkolwiek, nawet najbardziej pobieżną znajomość z
kobietami, a zamiast tego strzelam dramatycznie oczami w poszukiwaniu
najbliższego okna. Ona oczywiście widzi, że jestem jakiś nieswój, więc się
ożywia, zaczyna gestykulować i krzyczy, jak bardzo nienawidzi George’a Busha.
Ja przez chwilę usiłuję sobie przypomnieć, co to za jeden, ale bez
wyraźnego powodzenia. Postanawiam więc
zmienić temat, rzucając nieopatrznie do wyboru kilka zagadnień. Ona stwierdza,
że muzykę to lubi tylko poważną, najlepiej operową, kino tylko europejskie,
najlepiej Petera Greenaway’a, a malarstwo tylko Juana Miro. Ja pluję sobie w
brodę, przyglądając się z niedowierzaniem, co to za indywiduum wpuściłem pod
własny dach i nawet własnym ciężko zarobionym piwskiem poczęstowałem. Wreszcie
nie wytrzymuję. Zrywam się na równe nogi i wygarniam jej całą prawdę. Nie
unikam żadnych drażliwych tematów, walę prosto z mostu, bez owijania w bawełnę.
Że na niczym się nie znam, polityką się nie interesuję, gazet nie czytam, do
opery nie chodzę, do teatru tym bardziej, nawet nie wiem gdzie to jest, książek
nie czytam, bo nie mogę się skupić na czymś co się nie rusza, nawet kranu
naprawić nie umiem, a nawet gdybym umiał to nie chcę. Że odżywiam się czym popadnie,
dzieci nie lubię, nie jogginguję, nie odróżniam squosha od badmingtona, nie
chodzę po skałach bo mam lęk wysokości, nie jeżdżę konno bo mam hemoroidy, w
ogóle nie uprawiam żadnego sportu i nie dbam o siebie, jestem pasożytem i
ignorantem, mam wszystko i wszystkich dokładnie gdzieś i w ogóle nie chce mi
się z nią gadać. Wreszcie że umówiłem się z nią tylko po to, by się z nią
przespać, a potem brutalnie wyrzucić za drzwi i nigdy więcej się już nie
spotkać, a zresztą to był to wielki błąd i bardzo tego żałuję. Wtedy ona
wstała, podeszła do mnie i stwierdziła, że jestem super i że natychmiast musi
się ze mną kochać. Ja że nie mam ochoty, a ona że musi. Ja żeby sobie już
poszła, ona że nie pójdzie. Ja że jest głupią idiotką, ona żebym robił z nią co
tylko chcę. Ja że nawet mi się specjalnie nie podoba, ona że zniesie wszystko
bylebym się już zabrał do rzeczy.
W tym momencie to ja już byłem bliski
załamania, ale starałem się opanować. Wziąłem ją za rękę i powiedziałem, żeby
się uspokoiła, usiadła, zrobiła parę głębokich wdechów. Że ja tak szybko to nie
mogę, że muszę najpierw się lepiej z kimś poznać, i tego typu kłamstwa jej
ordynarnie nawciskałem, co zaowocowało tym, że dała za wygraną i wreszcie sobie
usiadła. Ja też usiadłem, odpowiednio dalej, rozpaczliwie próbując się
zdecydować na jaki to temat moglibyśmy ze sobą pogadać. Ale ona miała już
gotowy temat. Zaczęła się głupkowato uśmiechać, niby to bezwiednie skrobać
paznokciem w blat stołu, ruszać lewą nóżką i patrzeć mi głęboko w oczy. Już
wiedziałem na co się zanosi.
- A z iloma kobietami już to
wcześniej robiłeś?- wyszeptała z lekko tylko ukrywaną pruderią.
- Co?
- No wiesz co...
Myślałem, że spadnę z krzesła.
- A jakie było pytanie?
Obraziła się.
- A ile ty masz w ogóle lat, co?-
zapytałem bezczelnie.
- Odpowiednio dużo.- odpyskowała tym
samym tonem.
- To znaczy...
- 18.
- Plus minus...?
- Plus minus co?
Już pomału załapywałem tonację w
jakiej należy z nią rozmawiać, to znaczy pozorować rozmowę. Trzeba było tylko
uważać, żeby nie nadużywać ironii, bowiem jak każda dziewczyna z dobrego domu
miała umysłowość nie wykraczającą poza to, co można usłyszeć od nauczyciela
arytmetyki. Postanowiłem więc kluczyć, konfabulować, tworzyć coraz bardziej
zawiłe mistyfikacje, palić za sobą mosty i wyrzynać cywilów, chwilami nawet
przesadzać. Zresztą wiedziałem, że nie chodzi wcale o moją odpowiedź, ale o sam
fakt prowadzenia nieprzyzwoitej rozmowy, do tego u mnie w mieszkaniu.
- Z wieloma. Dziękuję. –stwierdziłem
w końcu.
- To znaczy konkretnie z iloma?-
dopytywała się zniecierpliwiona.
- Chodzi ci o precyzyjną liczbę?
- Owszem. Precyzyjną.
- Jak bardzo precyzyjną?
- Bardzo.
- Plus minus...?
Wtedy ona popatrzyła na mnie
przeciągle, wykrzywiła ustka w drwiącym uśmiechu i stwierdziła, że chyba ją
bujam i że pewnie wcale z żadną kobietą nigdy w łóżku nie byłem, bo tak to
jest, jak chłopak nie chce powiedzieć, z iloma był. Ja wcale nie zamierzałem
się na tę insynuację obrażać, bo i po co, co ona dodatkowo uznała za kolejny
argument przemawiający na rzecz owej insynuacji. Nie omieszkałem natomiast
samemu przejść do kontrofensywy i zapytać, z iloma facetami ona miała już
przyjemność, na co wzruszyła ramionami i stwierdziła, że z dwoma. Ja
powiedziałem wtedy, że szczerze wątpię, na co ona prawie rzuciła się na mnie z
piąstkami, co wyraźnie utwierdziło mnie w tym przekonaniu.
Korzystając z chwili zaskoczenia
zaproponowałem jeszcze odrobinę wódeczki, o której właśnie sobie przypomniałem,
na co ona zareagowała nader chętnie. Wypiliśmy, trochę się pośpiewało,
atmosfera zrobiła się luźniejsza. Ona znowu zaczęła coś ględzić, o tym, że jest
wegetarianką czy czymś takim. Ja długo nie mogłem sobie skojarzyć tego terminu
z niczym konkretnym i w końcu dałem spokój. Zapytałem czy lubi boks, ona mnie
wyśmiała, ja się nie przejąłem, wstałem i zacząłem jej prezentować prawidłowy
lewy prosty. Nie mam pojęcia skąd coś takiego przyszło mi do głowy. Ona
stwierdziła, że jestem mięczak i sama dałaby mi radę, nawet bez znajomości tego
mojego lewego prostego. Uniosłem się honorem i rzuciłem jej wyzwanie, proponując
regularne mordobicie, tu i teraz, o 22:38, w M-1 o powierzchni 3 metry na 5 metrów. Wstała nieco
chwiejnym krokiem, bo wódka właśnie mocniej uderzyła jej do głowy.
Powiedziałem, żeby zajęła odpowiednią pozycję obronną, ale nie zdążyłem
wypowiedzieć do końca tych słów kiedy dostałem w nos. Stwierdziłem, że to nie
fair bić mniejszego od siebie, za co dostałem w ucho. Wtedy powiedziałem, że
ciosy, które zadaje są bardzo niefachowe, że zapomina o obronie własnego
podbródka i że musi pamiętać, że daję jej fory jako dziewczynie, co skwitowała
takim precyzyjnym lewym sierpowym, że aż mi w oczach pociemniało i myślałem
już, że się z tego nie podniosę. Wkurzyłem się trochę, bo nie po to zmarnowałem
tyle alkoholu, żeby mnie ktoś bił i to w moim własnym mieszkaniu, postanowiłem
się skupić i dać jej niezły wycisk. Wyprowadziłem dokładnie plasowany lewy
prosty, który trafił ją gdzieś w okolicę prawego kolana, na co ona tak się
wściekła, że chcąc nie chcąc musiałem się salwować ucieczką. Uciekłem przez
przedpokój do kuchni, gdzie zacząłem się barykadować. Jednocześnie w kierunku
moich uszu poczęły frunąć niesamowite wprost wyzwiska, wśród których „ty gnoju”
oraz „ty skurwysynu” należały do raczej łagodnych. Muszę przyznać, że wtedy po
raz pierwszy mi zaimponowała, tak, że poczułem do niej jakąś miętę, a
przynajmniej niezdrową ciekawość. Kiedy wreszcie nieco ochłonęła i wróciła do
pokoju, mogłem odstawić lodówkę na swoje miejsce i wyjść na zewnątrz. Siedziała
w fotelu, popijała resztki piwa i wyglądała całkiem apetycznie. Jej spocona
koszulka drgała w rytm urywanych oddechów. Stałem w drzwiach i przyglądałem się
jej, a ona przyglądała się mnie. To był naprawdę fajny moment.
Chciałem zadać jakieś odpowiednie
pytanie, więc zapytałem, czy ma chłopaka. Dość głupie, ale pasujące do
sytuacji. Powiedziała, że nie, że się nie zdarzyło, że czeka na wielką miłość,
że dzisiejsi „chłopacy” to myślą tylko o jednym, a ona chciałaby, by „widziano
w niej także duszę, nie tylko ciało”, że na nikim nie można polegać, że
najlepsza przyjaciółka puszcza cię kantem, że liczy się tylko forsa i takie tam
siu bździu. No i że nie ma zamiaru pójść do łóżka z pierwszym lepszym, bo facet
to musi być piękny, młody, zdolny, ambitny, wyluzowany, inteligentny,
wykształcony, dowcipny, wygadany, zdrowy, wysportowany, łagodny, czuły i
wyrozumiały. Odparłem na to, że możemy się wyluzować, bo z całą pewnością nie
posiadam żadnej z wymienionych cech. Roześmiała się. Poprosiła, żebym usiadł
przy niej, co ja wykorzystałem na pobieżne wyłożenie jej mojej całościowej
koncepcji miłości. Tak więc moim zdaniem, na początku, gdy człowiek ma 17-18
lat, to myśli tylko i wyłącznie o seksie, co jest zrozumiałe. Potem natomiast
dojrzewa, nabiera dystansu i doświadczeń, uspokaja się i zaczyna dokładniej
przypatrywać się życiu. Z tego też powodu rola seksu w jego życiu
systematycznie wzrasta. Wtedy ona zapytała, czy jestem religijny. Zasadniczo
jest to jedno z tych pytań, z powodu których natychmiast wypraszam człowieka z
mojego mieszkania, a numer jego telefonu targam na 30 milionów kawałków, ale
tym razem byłem wyrozumiały. Może dlatego że kręciło mi się w głowie. Zacząłem
więc kluczyć, stwierdziłem, że jestem ortodoksyjnym taoistą z elementami
wschodniego presbiterianizmu, że nie do końca się zgadzam z monistyczno-epifaniczno-transcendentalnym
założeniem, na którym opiera się współczesna religia, czego ona oczywiście nie
miała szans zrozumieć, bo nikt nie ma, więc to całkowicie zbagatelizowała.
Potem chciała mówić o dziurze ozonowej, ale spasowaliśmy, bo ilekroć rozpoczynała
nie byłem w stanie powstrzymać się od histerycznego rechotu. Wtedy zapytała
bezceremonialnie, ile ja mam lat, „tak w ogóle” (musiało wreszcie dojść do tego
pytania), więc jej powiedziałem, ale oczywiście nie uwierzyła.
Zaczęła mówić, że czuje się samotna,
zwłaszcza wieczorami, że czasem myśli, żeby zrobić sobie coś złego, nawet
bardzo złego i chciałaby, żeby jej życie wyglądało zupełnie inaczej. Ja
wszystkiemu przytakiwałem, choć nie wszystko do końca rozumiałem, a i miałem
wrażenie że wiele rzeczy pozostało przemilczanych i niedopowiedzianych, zapewne
nie bez powodu. Potem się rozpłakała. Tak po prostu. A muszę powiedzieć, że
choć całkowity cynik ze mnie, nihilista i w ogóle kawał sukinsyna bez krzty
sumienia i przyzwoitości, ale widok płaczącej kobiety rozczula mnie jak mało
co. Po prostu dostaję konwulsywnych drgawek. Chciałem ją objąć, przytulić,
pocieszyć, ale jakoś na nic nie mogłem się zdecydować. Wszystko wydawało mi się
jakieś takie trywialne i wielokrotnie powtarzane. Wreszcie nie wytrzymałem i też
zacząłem ryczeć. Wydało mi się to po prostu jedyną sensowną rzeczą którą
mógłbym w tym momencie zrobić. I co wam będę mówił, rozkleiłem się zupełnie.
Jeszcze nigdy nikt nie płakał tak zapamiętale, tak beznadziejnie, straciłem w
tym jakikolwiek umiar. Doszło do tego że dziewczyna przestała płakać i zaczęła
mnie pocieszać, bez wyraźnego skutku zresztą. Przestałem dopiero jak zagroziła,
że sobie pójdzie jak „w tej chwili nie przestanę się z niej nabijać”.
Przestałem więc, ale wciąż byłem rozstrzęsiony. Wszelkie pytania o przyczyny
mojego zachowania zbywałem oczywiście wyniosłym milczeniem. Ona skwitowała to
wtedy stwierdzeniem, że jestem najdziwniejszym człowiekiem jakiego w życiu
spotkała, czemu ja przytaknąłem z czystego oportunizmu.
I wtedy właśnie zdarzyło się coś
bardzo zaskakującego. Gdy uśmiechała się do mnie tym swoim pogodnym i niczego
nie przeczuwającym uśmiechem dziewczyny na pierwszej randce, pocałowałem ją.
Całus był szybki, precyzyjny i całkowicie niespodziewany. Zaskoczył ją zupełnie
nieprzygotowaną. Trochę się przestraszyła, cofnęła, popatrzyła na mnie,
zarumieniła, potem spuściła wzrok, znowu zarumieniła (a może to był jeden i ten
sam rumieniec, tylko dłuższy), a potem zapytała, dlaczego to zrobiłem. Sam nie
wiem dlaczego! A czy to człowiek wie dlaczego robi coś, albo czegoś nie robi?
Jakbym wiedział takie mądre rzeczy, to bym był nauczycielem. Albo księdzem.
Może tknęła mnie litość. Może poczułem jakiś nagłą, nie do końca zrozumiałą
bliskość, może zadziałał zwierzęcy instynkt. A może po prostu dlatego, że jak
zamkniesz zdrową kobietę ze zdrowym mężczyzną w jednym pokoju i zostawisz im
pół litra, to po prostu nie ma wyjścia, muszą wylądować w łóżku. Choćby on był
koślawy i ona koślawa, choćby on był niewidomy a ona przygłucha. To wszystko nie
ma żadnego znaczenia. Liczy się tylko biologia, cokolwiek o tym sądzicie. Ale
oczywiście tego powiedzieć jej nie mogłem. Ludzie mają taką szczerość za złe.
Konwenanse... Więc co miałem powiedzieć? Że ją kocham, że jest najpiękniejszą
kobietą jaką w życiu widziałem, że ma cudowne wnętrze i boskie ciało, że pragnę
mieć z nią dzieci? To wszystko bzdura. Nawet więcej niż bzdura. To
szaleństwo...
Wreszcie powiedziałem, że nie wiem.
Że to taki impuls, że przestałem nad sobą panować, że bardzo mi przykro.
Spodobało jej się to. Znowu się zarumieniła. Widziałem, że zbiera się na
odwagę. Że szykuje siły do jakiegoś większego ataku. Wreszcie zapytała, czy
chciałbym, by została na noc. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Miałem ochotę
rzucić, że jasne, byle nie wyżerała moich chipsów. W końcu zapytałem, czy
rodzice nie będą mieli nic przeciwko temu. Powiedziała, że nie, że są bardzo
tolerancyjni, że prawie siłą wypychają ją za drzwi i chcieliby jak najszybciej
wydać za mąż. Ta ostatnia uwaga to szczerze mówiąc nie bardzo mi się spodobała,
ale i tym razem powstrzymałem się od komentarzy. Za to objąłem ją ramionem i
wyjątkowo niezręcznie się pocałowaliśmy.
Myślę, że miłość to bardzo
skomplikowane uczucie.