Archiwum maj 2008


maj 07 2008 Irlandzka myśl inżynierska
Komentarze (0)

Irlandia jest krajem całkowitej niekompetencji i to we wszystkich możliwych dziedzinach. Nikt nie ma o niczym pojęcia, nikt się niczym nie przejmuje, ale mimo to każdy zajeżdża jakimś Mercedesem CLS tudzież Lexusem IS. Jak to pierwszy raz zobaczyłem, pomyślałem sobie: oto kraj dla mnie! Co jak co, ale w kwestii lenistwa i niekompetencji ścigaś się mogę z każdym! I tak np. wyjątkowo zabawnym zajęciem jest jeżdżenie na irlandzką budowę by sprawdzić, czy wszystko odbywa się tak jak trzeba. Jeszcze się nie zdażyła taka sytuacja, żeby to co oni budują pokrywało się z tym co powinni budować. Przy czym rozbieżności potrafią być zaiste zaskakujące. Kiedy rozmawiasz z kierownikiem budowy człowiek ten nie tylko wykazuje całkowite i nieodwracalne niedouczenie, ale także niespotykany gdzie indziej, lekceważący stosunek do wszystkiego co się wokół niego dzieje. Nic nie jest w stanie go zdenerwować, nawet wizja wyburzenia całego piętra budynku nie robi na nim wrażenia. Na rysunki które mu się pokazuje patrzy tak jakby nie tylko pierwszy raz je na oczy widział, ale jakby w ogóle pierwszy raz w życiu widział rysunek. Trzeba mu tłumaczyć gdzie jest dół, a gdzie góra, nie rozumie tekstów umieszczonych na rysunku, nie radzi sobie z wymiarami. Moim ulubionym kierownikiem był jeden miły pan, który będąc w połowie budowy przypomniał sobie, że nie ma rysunków architektonicznych. Zadzwonił do mnie z prośbą, bym mu je przysłał. Najśmieszniejsze było to, że okazało się że architektem w tym projekcie była osoba pracująca w tej samej firmie, dla której pracował ten kierownik. Mimo to w ciągu paru miesięcy rysunki nie dotarły od jednego pana do drugiego. Praca architekta w Irlandii to zresztą w ogóle zawód marzenie. Jest to osoba, do której można wielokrotnie wydzwaniać, wysyłać maila z prośbami o przysłanie jakichś rysunków, bez większego skutku. Były projekty, które zostały skończone i przy których nie doczekano się odzewu ze strony pana architekta, co zazwyczaj o dziwo nie miało wpływu na końcowy efekt. Same projekty też bywają bardzo śmieszne. Dobrze jeżeli w całym biurze pracuje chociaż jedna osoba, która ma pojęcie o czymkolwiek. Jak to jest możliwe że te wszystkie domy jeszcze stoją, to nikt nie wie. Na szczęście klienci, którzy zamawiają projekty są jeszcze większymi ignorantami jak ci co je wykonują. Dzięki temu nie są w stanie stwierdzić, że w projekcie który jest budowany stropy są 3 razy za grube, a zbrojenia użyto 4 razy tyle ile trzeba było. Bo skoro inżynier nie wie jak to powinno wyglądać, to skąd mają niby wiedzieć pozostali? Słyszałem o budynku, który miał płytę oddzielającą parter od piwnicy grubości 160cm (prawie 2 metry!). Od czasów piramid i bunkru Hitlera prawdopodobnie nie było czegoś takiego. Jak to za jakieś tysiąc lat odkopią to nawet najbardziej zwariowani danikenolodzy nie będą w stanie wytłumaczyć sensu powstania tego obiektu. W tamtej płycie jakiś artysta wstawił 8 warstw prętów zbrojeniowych, 42-milimetrowych. Jestem pewien że i bombą atomową się tego nie przewróci. Osobiście pracowałem przy projektach, które niewiele ustępowały opisanemu powyżej. W jednym niewielkim domku zażyczono sobie np. taras, na którym miał się znajdować spadek, by mogła być z niego odprowadzana woda. Ten spadek został uzyskany poprzez wzrastającą grubość betonu. W rezultacie cały taras ważył tyle, że belka, która go podtrzymywała wyszła monstrualna. Ważyła przeszło pół tony na metr i nikt nie był w stanie zagwarantować, że znajdzie się dźwig, który ją podniesie. I co? Myślicie że nie zbudowali tego budynku? Oczywiście że zbudowali. Kiedy indziej irlandzkiemu kierownikowi pomyliła się chyba ilość zer i wstawił pomiędzy słupa i płytę 12 prętów grubości 32mm. Czym większa grubość pręta tym większa musi być jego długość i zakład pomiędzy nim a następnym prętem. Kiedy więc przyszło do projektowania samego słupa okazało się, że jest on dwa razy za mały żeby w nim zmieścić pręty tej wielkości. Powstał z tego taki dziwoląg, że wiele osób specjalnie przyjeżdżało na tę budowę, żeby sobie zrobić zdjęcie przy tym słupie. On miał w sobie tyle stali, że to już w zasadzie nie był słup żelbetowy, ale stalowy, z dodatkiem betonu. Również belki projektowane w Irlandii rzadko spełniają wymogi, by w ogóle móc być nazwanym belką. Nawet początkujący inżynier wie, że belka musi być w przekroju przynajmniej 2-krotnie wyższa niż grubsza, bo to wysokość ma wpływ na możliwość przenoszenia przez nią obciążeń zginających. Tymczasem tutaj wszyscy rysują belki kwadratowe, a wszelkie problemy rozwiązują pakując do tego coraz większe zbrojenie.

leppus_28   
maj 07 2008 Wyjechać
Komentarze (0)

Rozumiem Samuela Becketta, który musiał wyjechać ze swojej rodzinnej Irlandii, żeby zacząć pisać.

Rozumiem Joyce’a, który zrobił to samo.

Rozumiem Henry’ego Millera, który żeby odnaleźć siebie musiał opuścić Amerykę i zamieszkać w Paryżu.

Rozumiem Mickiewicza, który całe życie spędził na emigracji i nigdy nie był w Krakowie ani w Warszawie.

Rozumiem Dantego, wygnanego z ukochanej Florencji, piszącego „Boską Komedię” w przydrożnych gospodach.

Rozumiem Nietzschego, bezpaństwowca, którego choroba przeganiała po szwajcarskich i włoskich sanatoriach.

Rozumiem Dostojewskiego, przebywającego na zesłaniu i uciekającego zagranicę przed dłużnikami.

Rozumiem Gombrowicza, który wybrał życie w Argentynie i we Francji, zamiast wracać do Polski.

 

Ja też czuję, że chociaż jestem Polakiem, to muszę tę swoją polskość z siebie wyrzucić. Jak coś co mnie uwiera i zciąga w dół. Ilekroć widzę gdzieś większą grupę Polaków czuję się nieswojo. Nie popieram niczego, co składa się na ową tradycyjnie rozumianą polskość. Nie posiadam żadnych cech charakterystycznych. Nie jestem katolikiem. Nie mówię głośno co mi się podoba, a co nie. Nie mam żadnych poglądów na temat aborcji i eutanazji. Nie mam zwyczaju włazić z brudnymi butami w czyjeś życie. Nie biję swoich dzieci, żeby wyrosły na porządnych ludzi. Nie chodzę w dresie do hipermarketu. Nie kupuję nowego samochodu po to, żeby mi wszyscy na osiedlu zazdrościli. Nie traktuję kobiet jak śmieci, ani jak coś czym można się pochwalić przed kolegami. Nie dostaję białej gorączki na samo wspomnienie Jana Pawła II. Nie nienawidzę Żydów i gejów. Nie obrzucam sędziego wyzwiskami ilekroć oglądam mecz piłki nożnej.

 

Jak daleko trzeba wyjechać, żeby się od tego raz na zawsze odciąć?

leppus_28   
maj 07 2008 O Polakach
Komentarze (0)

Polacy to naród inteligencki, ale cywilizacyjnie zacofany. Istnieje zadziwiający dysonans pomiędzy kulturowym prymitywizmem, który wykazujemy jako naród, a aspiracjami i możliwościami, które drzemią w pojedynczych jednostkach. Jesteśmy zbieraniną interesujących osobowości, która jednak ilekroć usiłuje przemówić jednym głosem, wydobywa z siebie jedynie uroczy bełkot. Pod względem społecznym tkwimy w średniowieczu któremu bliżej do krajów trzeciego świata niż do państw rozwiniętych. Na poziomie debaty politycznej żyjemy problemami, które w krajach rozwiniętych przestały kogokolwiek interesować całe dziesięciolecia temu. Zagadnienia takie jak homoseksualizm, aborcja czy to kto był a kto nie był agentem w czasach komunistycznych (które mineły 19 lat temu) są najbardziej wyraźnym przejawem zawstydzającego zacofania. Przy czym jeżeli dostrzec można jakąś dynamikę tego zjawiska, to raczej sie ono nasila. Telewizja, gazety, a także, niestety, życie codzienne, dostarcza nam dowodów na daleko posunietą kulturową degrengoladę, unaocznia ilość frustracji i kompleksów żadko w dzisiejszym świecie spotykany. Uważam, że istnieje paląca potrzeba dokonania psychologicznej analizy naszego społeczeństwa, której celem byłoby zbadanie przyczyn obecnej patologii oraz znalezienie źródeł wyjścia z kryzysu.

 

Zacznijmy od tego, ze Polska jest krajem biednym, bowiem do tego, by być bogatym zwyczajnie mentalnie nie dorosła. Kapitalizm, który pojawił się w naszym państwie po 1989 roku, to system który niewielu u nas rozumie. Przy czym mówię tutaj o kapitaliźmie współczesnym, a nie tym XIX-wiecznym, którego rozumienie jest u nas całkiem niezłe. W tym kapitaliźmie o którym mówię, cała istota polega na tym, że system ten funkcjonuje tylko w warunkach pewnej społecznej dojrzałości. Jeżeli go brak szybko przeradza się we własna parodię, w model kolumbijski, który z prawdziwym kapitalizmem nie ma nic wspólnego. Kapitalizm zakłada, że ludzie dążą do maksymalizacji swoich korzyści majątkowych, ale robią to nie szkodząc innym ludziom. Pracodawcy chcą zarabiać jak najwięcej, ale nie kosztem swoich pracowników. Wiedzą bowiem że sprzedaż ich produktów będzie rosła tylko wtedy, kiedy ludzie będą mieli więcej pieniędzy. Zakłada więc, że osoba która wejdzie w posiadanie określonego majątku będzie go wykorzystywała dla wspólnego dobra. W Polsce występuje tymczasem mentalność poradziecka, tudzież południowoamerykańska. Bogaci ludzie usiłują bogacić się kosztem innych, uważając że toczy się tu gra o sumie zerowej (ktoś musi stracić, żeby ktoś mógł zyskać).

 

Uważam że główną przyczyną tego stanu rzeczy jest fakt, iż Polska jest krajem w znacznym stopniu zakłamanym, opanowanym przez daleko posuniętą hipokryzję. Zapewne wzięło się to jeszcze z czasów komunistycznych, których cechą charakterystyczną był rozdźwięk pomiędzy tym co się działo, a tym co się widziało w telewizji, tym co się myślało i tym co się mówiło. Ludzie wiedzieli że oficjalna propaganda nie zgadza się z rzeczywistością i musieli zaakceptować, że żyją w zakłamaniu. W roku 1989 cały naród zapisał się do Solidarności i przeprowadził udane przejście od totalitaryzmu do demokracji. Jednak już u samych podstaw funkcjonowania tego ruchu krył się fałsz, o którego istnieniu wszyscy wiedzieli, ale nikt się nie chciał do tego przyznać. Głównym celem do którego dążyła Solidarność było przejęcie władzy i obalenie komunizmu w Polsce, ale oficjalnie mówiło się o podwyżkach, prawie do strajku czy wypuszczeniu niesłusznie zatrzymanych więźniów politycznych. Związkowcy wiedzieli, że mają do czynienia z władzą sprawowaną całkowicie nielegalnie, mimo to przystąpili do rozmów z nią, udając że nie dostrzegają czegoś co było oczywiste dla wszystkich. Przy Okrągłym Stole doszło do rozmów pomiędzy opozycją i partią, a co za tym idzie zawarcia układu, który choć doprowadził ostatecznie do upadku władzy, paradoksalnie nadał jej pewien mandat, którego nigdy nie powinna była uzyskać. PZPR straciła władzę, ale jej członkowie przemianowali się na SLD i dalej z powodzeniem chronili praw dawnego aparatu partyjnego. Mało tego. Postrzegana jako alternatywa dla niepopularnych rządów solidarnościowych odzyskali wkrótce władzę, co było największym paradoksem całej rewolucji i dodatkowo podkreślało swoistą ciągłość pomiędzy PRL-em a tym co nastąpiło później. Co młodsi członkowie partii, przemalowani na nowoczesnych demokratów z powodzeniem robili karierę polityczną, starsi zachowywali swoje majątki i wpływy, emerytowani ZOMO-wcy czy UB-cy otrzymywali wyższe emerytury niż osoby przez nich represjonowane. Wszystko to było w zgodzie z pewnym kłamstwem, o którym co prawda wszyscy wiedzieli, ale które jakoś nie wywoływało szerszego społecznego protestu.

 

Pierwsze lata rządów solidarnościowych upłynęły pod znakiem szczytnych haseł rynkowych, które maskowały korupcję i złodziejstwo na wielką skalę. Na czele głównych partii politycznych stali ideolodzy, prowadzący ze sobą spory na poziomie mało interesującym przeciętnego obywatela. Na niższych szczeblach trwało natomiast przejmowanie stołków, błyskawiczne dorabianie się, które odbywało się kosztem najniżej stojących obywateli. Większość olbrzymiego majątku państwowego zostało zwyczajnie rozdrapane, jak się okazało przez ludzi znikąd, mających niejasne lub całkiem jawne powiązania z politykami rządzących ugrupowań. Parlament zajmował się milionem spraw, przy czym im bardziej coś wydawało się nieistotne tym większą zdawano się temu przypisywać wagę. Wszystko to z czasem stało się celową polityką zmierzającą do odwrócenia uwagi społeczeństwa od spraw naprawdę istotnych, od afer które powodowały że całe miasteczka i tereny Polski zaczynały przypominać gospodarczą pustynię. Symbolem tego wszystkiego był Leszek Balcerowicz, ekonomista z polotem dowodzący słuszności pewnych ogólnie brzmiących haseł gospodarczych, takich jak wolny rynek czy ostra polityka monetarna. W istocie to co się działo na dole nie miało nic wspólnego z dyskusjami na górze, co musiało być oczywiste i dla jednych i dla drugich. W ten sposób kłamliwa retoryka czasów komunistycznych została zastąpiona kłamliwą retoryką czasów solidarnościowych.

 

W kolejnych latach polska polityka kilkakrotnie dokonywała zwrotu o 180 stopni, ale za każdym razem zmiany okazywały się bardzo powierzchowne. Zmiany sposobu myślenia nie mogły zagwarantować ani kolejne ekipy wywodzące się z pnia solidarnościowego, ani tym bardziej postkomunistyczne, jako że obydwie w owym kłamstwie tkwiły po uszy. Z kolei innych elit nie było. W kształtowanie się społecznej świadomości największe zasługi położyła Gazeta Wyborcza, ze względu na zwyczaj naginania rzeczywistości do z góry ustalonego szablonu nazywana Gazetą Wybiórczą. Gazetę tę założył Adam Michnik, najbardziej szczwany spośród liderów Solidarności, człowiek cyniczny, nie wyznający żadnego ideologii. Z pozoru jego gazeta promowała bardzo szlachetny punkt widzenia. Broniła wolności, demokracji, umiaru. W istocie nie dopuszczała do rozpowszechniania innych od ustalonego poglądu na sytuację i starała się maskować wadliwą rzeczywistość szlachetną retoryką. Od początku usiłowała zachować istniejące status quo i blokować wszelkie możliwości jego zmiany. Była rzecznikiem Grubej Kreski i nie rozliczania ludzi dawnego układu. Wydawała się też bardzo zaskoczona skalą korupcji która zaczęła być ujawniana po latach. Nigdy jednak nie zdobyła się na całościowy osąd sytuacji, gdyż musiałaby założyć że cały ruch Solidarności był od początku do końca skażony nieszczerością, by nie powiedzieć zdradą. To, że dziennik o którym wszyscy wiedzieli że w wysokim stopniu zakłamuje rzeczywistość, wciąż pozostaje w Polsce głównym źródłem informacji, to kolejny polski paradoks.

 

 

leppus_28   
maj 07 2008 Pamiętam
Komentarze (1)

Pamiętam kolor Twoich oczu, gdy powiedziałaś mi że to koniec.

Pamiętam zapach nocy, kiedy pierwszy raz Cię zobaczyłem. Było mroźno. Na ulicach leżał śnieg.

Pamiętam pierwszy pocałunek. Twoje zdenerwowanie. Minuty upływające powoli.

Czasem nie jest dobrze wszystko pamiętać.

 

Pamiętam dźwięk Twojego głosu w telefonie, gdy pierwszy raz go usłyszałem.

Pamiętam smak Twoich łez, gdy płakałaś przeze mnie. I pusty dom gdy nie rozmawialiśmy ze sobą.

Pamiętam każdy smutek i każdy uśmiech. Każdy grymas twarzy i każde spojrzenie.

I godziny dłużące się w oczekiwaniu na Ciebie.

 

Pamiętam pierwszy poranek, gdy obudziłem się przy Tobie.

Pamiętam każdy fragment Twojego ciała. Idealnego jak lustro oceanu w świetle Księżyca.

Pamiętam każdą rozmowę, którą mieliśmy przy zgaszonym świetle.

Czy naprawdę musimy stracić wszystko co jest nam najdroższe?

 

Pamiętam gdy powiedziałaś, że mnie kochasz i gdy powiedziałaś, że się boisz.

Pamiętam każde „tak” i każde „nie”. Każdy wieczór, każdą noc pełną zapomnienia.

I pamiętam ten moment kiedy poczułem że straciłem Cię na zawsze.

Gdy wszystko straciło dla mnie sens.

 

Wiem że nie ma drugiej takiej dziewczyny,  tak jak nie ma dwóch takich samych gwiazd we wszechświecie.

Nikt inny nie ma takich oczu i takiego uśmiechu.

Nikt nie będzie już dla mnie północą, południem, wschodem i zachodem.

Drugiej takiej miłości już nie będzie.

 

leppus_28   
maj 04 2008 Bóg i Literatura
Komentarze (0)
Jeśli chodzi o kwestię Boga, to z teologicznego punktu widzenia nie istnieje żaden wiarygodny dowód na Jego istnienie, natomiast dowodów na Jego nieistnienie jest przynajmniej kilka. Np. ból zęba. Pisał już o tym Spinoza, więc nie będę się powtarzał. I tak zarzuca mi się powszechnie, że przeinaczam cudze cytaty (a czyje niby mam przeinaczać, swoje?), czy to z uwagi na postępującą sklerozę czy też fakt, iż jestem durniem. Odpowiadam na te zarzuty, nawiasem mówiąc słuszne, następująco: Wszystko, co kiedykolwiek stworzono oryginalnego w dziejach literatury było jedynie błędnym cytatem. Już Emerson zauważył, że „Don Kichot” Cervantesa jest zaledwie odległą trawestacją kilku pomniejszych ksiąg biblijnych. Których? – miałoby się ochotę zapytać, zresztą mniejsza o to. Pójdę jeszcze dalej. Prawidłowa interpretacja istniejącego dzieła jest tylko prawidłową interpretacją tego dzieła. Nieprawidłowa – jest już nowym dziełem. Pamiętam wielkie oczy jakie zrobiono, gdy po raz pierwszy zwróciłem uwagę na zadziwiające podobieństwa jakie dostrzec można pomiędzy późnymi dziełami Petrarki a „Latem w Dolinie Muminków”, których jakby nikt z reguły nie chce dostrzec. To wszystko skłoniło mnie kiedyś do stwierdzenia, że nic znaczącego nie powstało w literaturze po „Małych Kobietkach” Louisy May Alcott. Stwierdzenia zresztą, przyznaję, zupełnie nieprzemyślanego.
leppus_28