Działo się to zaledwie miesiąc po śmierci Jo. Jeszcze dość regularnie nawiedzała mnie we śnie. Zasypiałem i znów byliśmy razem, tak jak przez poprzednie 13 lat naszego małżeństwa. Co sobotę chodziłem na jej grób, siedziałem na ławce, dzieląc się z nią myślami i przeżyciami minionego tygodnia. Potrafiłem tak przesiedzieć parę godzin, kilkakrotnie wyganiał mnie stamtąd zmierzch.
Chwilowo praca przestała mnie bawić, choć odmówiłem wzięcia dłuższego urlopu, który zaproponował mi szef. To byłoby zbyt stereotypowe. Zresztą – czułem się dobrze. Od czego miałem odpoczywać? Ci, którzy widzieli mnie już pogrążonego w obezwładniającej rozpaczy byli srodze zawiedzeni. Wyglądałem jak zawsze czysto i schludnie, do biura przychodziłem punktualnie, gdy coś mówiłem wątek nie uciekał mi jak u chorego na Alzheimera. Biorąc pod uwagę fakt, że Jo była dla mnie wszystkim, jej śmierć zniosłem bardzo dobrze. Zresztą wciąż czułem jej obecność, niemal fizycznie. W szafie wciąż wisiały jej ubrania (co niby miałbym z nimi zrobić?), a w słoiczku w łazience stała jej zielona szczoteczka do zębów. Spałem po swojej stronie łóżka, a gdy kładłem się spać mówiłem, jak zawsze, „dobranoc kochanie, słodkich snów”. Trudno uwolnić się od tylu lat nawyków.
Najbardziej lubiłem śnić, bo wtedy przychodziła do mnie. Choć nic nie mówiła, tylko uśmiechała się i patrzyła mi w oczy. Ja podbiegałem do niej, chwytałem ją za rękę i mówiłem, gorączkowo, by powiedzieć jak najwięcej. Co nowego, co u mnie, jak sobie radzę bez niej. I trzymałem ją mocno, by jeszcze chwilę przy mnie została. Ona kiwała głową, że wie wszystko i przykładała palec do ust, bym już nic nie mówił. Potem prosiłem, by wróciła, że jutro będą na kolację jej ulubione steki, a ona całowała mnie w policzek i nachylała się nade mną by wyszeptać mi do ucha jedno jedyne zdanie: „kochany, dlaczego mnie zabiłeś?”.
Wtedy się budziłem, leżałem z szeroko otwartymi oczami, przestraszony, ciężko dysząc. Starałem się uwolnić od tych słów, odepchnąć je od siebie w najdalsze zakamarki niepamięci, zapomnieć. Wstawałem, odsuwałem żaluzje, przeciągałem się szeroko i rzucałem przelotne spojrzenie na łóżko. „Witaj kochanie, już szósta” mówiłem i szedłem do kuchni, by zrobić śniadanie. Potem, gdy byłem już ubrany i szykowałem się do wyjścia mówiłem jeszcze: „klucz wisi na wieszaku” i wychodziłem. W pracy myślałem głównie o tym, kiedy wreszcie znajdę się w domu. We wtorek kupowałem dwa czerwone goździki. Jo zawsze je uwielbiała. W kwiaciarni mówiłem: „to dla żony”. Facet uśmiechał się ze zrozumieniem. „Musi ją pan bardzo kochać”. „Ponad wszystko” odpowiadałem i gnałem do domu. To wszystko było jak msza, jak celebrowanie naszej miłości. W końcu przysięgałem, że kochał będę zawsze.
W środę kolacja przy świecach. Jo uwielbia, gdy jestem w garniturze. Zawsze mówi, że wyglądam wtedy zabójczo przystojnie. Uśmiechając się pod nosem otwieram czerwone wino i włączam jej ulubiony film na video. Pamiętam jej śmiech w najzabawniejszych momentach. Potem prawie widzę, jak nachyla się nade mną i mówi mi do ucha: „dziękuję”. Sprzątam naczynia i myję je w zlewozmywaku. To był udany wieczór. Kładziemy się spać i zasypiamy złączeni miłosnym uściskiem. „Kochany, dlaczego mnie zabiłeś?”. Jo, proszę cię, nie dzisiaj...
W czwartek spotykam na schodach kolegę. Zaczepia mnie zdawkową wymianą uprzejmości, ale szybko przechodzi do rzeczy. Stara śpiewka: „powinieneś zapomnieć, poznać kogoś, w końcu to już miesiąc czasu”, „mogę dać ci parę ciekawych telefonów”. Odmawiam stanowczo, a gdy staje się natrętny udaję urażonego. „Życie toczy się dalej”, stara się mnie udobruchać, a ja na to: „a kto mówi że nie?”. Znowu proponuje jakąś randkę we czwórkę, więc mu wyjaśniam, że jestem już umówiony. Mruga do mnie konfidencjonalnie niczym ślepy nietoperz i ulatnia się. Tego mi tylko potrzeba: współczujący swat.
W piątek wybieram się do sklepu. Trzeba kupić rzeczy na cały następny tydzień. Chleb, margarynę, trochę wędliny. Herbatę dla mnie i trochę kawy zbożowej dla Jo. Nachodziłem się prawie godzinę żeby znaleźć jej ulubione herbatniki. Kiedy stałem koło wystawy z damskimi ubraniami zauważyłem przepiękny bordowy kostium. Po prostu nie mogłem się powstrzymać. Musiałem go kupić. Na pudle kazałem napisać: „dla kochanej żony w rocznicę ślubu”. Nie ważne, że rocznica dopiero za miesiąc. Do domu wróciłem dopiero po 20-tej. Szybko zrobiłem kolację i położyłem się spać.
Całą sobotę spędziłem przy grobie. Przeczytałem jej aż 4 rozdziały „Moby Dicka”, którego czytała tuż przed śmiercią i nie zdążyła dokończyć. Długo zajęło mi tłumaczenie jej symboliki dotyczącej winy i odkupienia. Przy okazji uprzątnąłem nagrobek i postawiłem nowe znicze. Jo nigdy nie lubiła ciemności. Do domu wróciłem późno, bo po drodze wstąpiłem do baru. Wypiłem kilka głębszych i gdy znalazłem się w przedpokoju byłem już dość mocno wstawiony.
- To ty, kochanie?
- Tak, ja. Jeszcze nie śpisz?
- Oglądałam telewizję. Zdejmij buty, bo znowu pobrudzisz dywan.
Zrobiłem to, co chciała i wszedłem do saloniku. Leżała na łóżku i zajadała herbatniki, w ręce miała książkę.
- Miałeś rację, ten „Moby Dick” jest cholernie wciągający.
Wyjąłem jej książkę z dłoni i położyłem na biurku. A potem kochaliśmy się przez dobre trzy kwadranse. Gdy było już po wszystkim uśmiechnęła się do mnie, nachyliła i wyszeptała: „To było piękne kochanie, ale dlaczego mnie zabiłeś?”.
W niedzielę obudziłem się późno. Budzik, który zapomniałem wyłączyć trąbił od szóstej już chyba z 7 razy. W głowie czułem wszystkie wypite zeszłego wieczora drinki. Wolno poczłapałem do łazienki. Gdy myłem zęby coś zwróciło moją uwagę na szczoteczkę Jo. Wydało mi się, że była inaczej postawiona. Dotknąłem jej włosia i przekonałem się, że jest suche. I czego się spodziewałem? Sam nie wiem. Chlusnąłem sobie wodą w twarz i poczułem, że nieco dochodzę do siebie. Wróciłem do saloniku. Wszędzie było pełno okruszków herbatników i części ubrań Jo. Na biurku leżały dwa egzemplarze „Moby Dicka”. Pozbierałem wszystko i pościeliłem łóżko. Zaraz potem ubrałem się i przyjrzałem się sobie dokładnie w lustrze. „Wychodzę” powiedziałem głośno, „wrócę za godzinę”. „Wracaj prędko”, odpowiedziała.
Aż do wieczora byłem poza domem, ale z czasem coraz bardziej ciągnęło mnie z powrotem. Odwiedziłem starego znajomego, ale rozmowa wyraźnie się nie kleiła. Ostentacyjnie unikał tematu mojej zmarłej żony, a gdy zwróciłem mu na to uwagę, zareagował dość dziwnie. Odniosłem wrażenie, jakby nieco dziwaczał na starość. Do domu wróciłem przed 21-szą. Przygotowałem kolację, śniadanie wyrzuciłem do kosza, a kawę wylałem do zlewu. Czułem się zmęczony, więc prawie bez słowa położyłem się spać. Jo przytuliła się do mnie i głaskała mnie po głowie, jak zawsze, gdy byłem smutny. „Bardzo tęsknię za tobą, Jo” powiedziałem. „Przecież tu jestem, głuptasie”.
Gdy w poniedziałek rano się obudziłem była już na nogach. Najwyraźniej robiła wielkie porządki i wszystko było wywrócone do góry nogami. Gdy przyrządzałem śniadanie rzuciła tylko: „nie słódź tak dużo kawy”, ale w przelocie prawie nie dostrzegłem jej twarzy. Zobaczyłem natomiast, że po kolacji zostały tylko talerzyk i pusta szklanka. Cieszyło mnie, że wrócił jej apetyt. Ubrałem się prawie bez słowa. „Ostatnio prawie nic nie mówisz” powiedziała, gdy już stałem przy drzwiach wyjściowych. „Może jesteś chory?”. „Nie, czuję się dobrze” odpowiedziałem. „Za dużo pracujesz” powiedziała figlarnie i podbiegła do mnie, by pocałować mnie w policzek. Gdy przycisnęła mi usta do twarzy szepnęła ledwo dosłyszalnie: „dlaczego zepchnąłeś mnie ze schodów, ty wredny sukinsynu?”. „Co?” zapytałem i złapałem ją za rękę. „Nic”, odpowiedziała i wyrwała mi się. „Chciałam tylko życzyć ci powodzenia”.
Wyszedłem na ulicę, rozpaczliwie próbując pozbierać rozproszone myśli. Tego dnia chodziłem po biurze jakbym był pijany. Zmierzyłem sobie nawet temperaturę, czy aby nie mam gorączki. Jeden kolega z pracy popatrzył na mnie i powiedział z uczoną miną: „to może być wirus, byłeś u lekarza?”. Postanowiłem wreszcie wziąć się w garść. Koniec z kwiatami, kolacjami przy świecach i lekturami „Moby Dicka”, koniec wizyt w sklepach z damskimi ubraniami. Jo nie żyje, jest martwa, a ja najwyraźniej odchodzę od zmysłów. Moją decyzję przyspieszyła wizyta u szefa, który dał mi do zrozumienia, że: a. powinienem poradzić sobie ze swymi problemami, b. jestem znakomitym pracownikiem i c. jak nie przestanę mówić do siebie wywali mnie na zbity pysk. Do domu wracałem z wyraźnym postanowieniem zastosowania się do wszystkich jego wytycznych. Pozbierałem ubrania Jo, które leżały na podłodze i włożyłem je do kufra, który stał w spiżarni, a szczoteczkę do zębów wrzuciłem do kosza. Położyłem się do łóżka, a zanim zasnąłem napisałem w zeszycie jakieś 20 razy: „nie zabiłem jej, to był wypadek”.
W nocy śnił mi się koszmar. Obudziłem się cały zlany potem. Po głowie miotały mi się najgorsze przeczucia. Jakaś wyjątkowo idiotyczna myśl uczepiła się mnie i za nic nie chciała odejść. Postanowiłem przed pójściem do pracy zajrzeć na cmentarz. Było jeszcze ciemno, ale bez trudu odnalazłem właściwą alejkę i właściwe miejsce. W końcu byłem tu nie pierwszy raz. Tym razem jednak wszystko było jakby inne. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale drzewa miały jakiś dziwny kolor. I wiatr wiał nieco inaczej. Stanąłem i patrzyłem przed siebie dobre dwie minuty. Przez plecy przechodził mi dreszcz. Wreszcie wyrwałem się z odrętwienia i pobiegłem do nadzorcy. Zacząłem go wypytywać o wszystko, ale facet wyglądał na zbyt zaskoczonego, by udzielić mi logicznych wyjaśnień. W końcu przekonałem go, by sprawdził w ewidencji. Jo Martins, alejka 34, miejsce 5. Data pogrzebu: 13 października 2001 roku. Te dane powiedziałem z pamięci. W zapiskach ich nie było. „Ten grób ma być zapełniony dopiero za parę dni, proszę pana. Może się szanowny pan pomylił?” „Może” odpowiedziałem i wyszedłem.
Resztę dnia pamiętam jak przez mgłę. Nie miałem ochoty iść do pracy. Przez cały dzień szwendałem się po mieście. Nie mogłem dojść do siebie. Do domu wróciłem, gdy było już ciemno.
- Jak tam w pracy?
- Dobrze.
- A co to? To dla mnie?
Rozpakowała sporej wielkości pudło.
- Jesteś kochany, wiedziałeś, że marzyłam o takiej. Mogę przymierzyć?
- Musisz.
Rozpięła spodnie, które zsunęły jej się aż do kostek.
- Tylko nie podglądaj...
Powoli, zalotnie przebierała się w długą, wieczorową suknię.
- Jeszcze to.- powiedziałem i podsunąłem jej kolczyki i naszyjnik.
- Pamiętałeś o wszystkim.
- Dzisiaj musisz wyglądać doskonale.
- A to czemu?
- Sama zobaczysz. Chodź.
Wziąłem ją za rękę i wyszliśmy z saloniku na piętro. Szła powoli uśmiechając się do mnie. „Kocham cię” powiedziała. „Ja ciebie też” odparłem, po czym mocnym ruchem zepchnąłem ją ze schodów.