Archiwum lipiec 2010


lip 11 2010 Drogi do Nikąd
Komentarze (1)

W ostatnich latach prawdziwą plagą w Polsce stały się osoby, które podają się za kogoś, kim nie są i twierdzą, że posiadają kwalifikacje, których w istocie nie posiadają. Modne jest zwłaszcza podawanie się za wykładowców akademickich. Józef W. np. przez całe 2 lata podszywał się pod profesora matematyki na Uniwersytecie Warszawskim i nikt się nie zorientował. Mało tego. Jego wykłady, zwłaszcza te dotyczące rachunku całkowego, przyciągały spore tłumy. Opublikował też szereg rozpraw naukowych na temat teorii prawdopodobieństwa. Jak się potem okazało wszystkie bez wyjątku pozbawione ładu i składu. Gdy afera wyszła na jaw i ujawnono, że szanowny profesor ukończył w życiu zaledwie szkołę podstawową, a i to z trudem, nikt nie mógł w to uwierzyć. Grono pedagogiczne uczelni poszło w zaparte, a najbardziej zaciekle Józefa W. bronił rektor uniwersytetu, który jak się potem okazało też był oszustem.

Na Politechnice Krakowskiej pracował niejaki Wojciech F., który nie tylko wykładał tam zasady mechaniki statycznej, nie mając o tym zielonego pojęcia, ale na dodatek robił to po angielsku, mimo że, jak potem ustalono nie znał ani jednego słowa w tym języku. Zajmował się tym skutecznie przez całe 3 semestry i nikt nie nabrał żadnych podejrzeń. Jeszcze dalej poszła Krystyna L. z Gdańska. Nie tylko podawała się za nauczyciela języka francuskiego, pracując na kilku różnych uczelniach językowych, ale jeszcze opublikowała kilka świetnie sprzedających się tłumaczeń. Jedno zostało nawet uznane za najlepsze tłumaczenie roku i zajęło wysokie miejsce pośród bestsellerów sieci wydawniczej Empik. Ta sama Krystyna L., zanim została wreszcie zatrzymana przez organy ścigania, była kilkakrotnie zatrudniana w charakterze tłumacza przez czołowych polskich polityków. Tłumaczyła m.in. wystąpienia prezydenta Kaczyńskiego w Brukseli, na forum parlamentu Unii Europejskiej, chociaż jak stwierdzono później jej znajomość francuskiego obejmowała tylko kilka podstawowych zwrotów.

Wiele osób podaje się też za zwykłych nauczycieli szkolnych. Według raportu tygodnika „Wprost” skala zjawiska może być większa niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Ilość ludzi, którzy udają nauczycieli może sięgać 30, albo nawet 40%. Mój własny nauczyciel języka polskiego, który uczył mnie przez 5 lat, jak się okazało posiadał dyplom, ale z dziedziny ogrodnictwa. W województwie świętokrzyskim odkryto szkołę, w której jedyną osobą, która naprawdę posiadała kwalifikacje do robienia tego, co robiła, był nocny stróż. Co ciekawe trudno zrozumieć co stoi za pomysłem, by udawać kogoś innego i co popycha tych wszystkich ludzi do udawania. Żmudne przesłuchania licznych zatrzymanych nie przyniosły rozstrzygających wniosków. Kryminologom nie udało się sporządzić wiarygodnych portretów psychologicznych sprawców. Jak się wydaje jedynym źródłem tego procederu jest zwyczajna, ludzka skłonność do zrobienia czegoś głupiego. Do taniej, niczym nie uzasadnionej zgrywy.

Niektóre żarty bywają niebezpieczne. Ostatnio popularne jest np. podszywanie się pod lekarzy, w tym także chirurgów. Zatrzymany w Lublinie dowcipniś przez 22 lata praktyki lekarskiej wydał 6,832 ekspertyzy medyczne i żadne z nich nie było prawidłowe. Żartowniś spod Opola przez 4 lata wmawiał wszystkim pacjentom, którzy do niego trafiali, że zarazili się rzadką tropikalną chorobą o nazwie Bori-Bori. Doprowadziło to do całkowitego paraliżu miasta, a także kilku bójek w miejscowych aptekach, kiedy to zdenerwowani klienci bezskutecznie usiłowali zamówić lek na chorobę która nie istnieje. W szpitalu w Koluszkach, jak się okazało, ani jeden zatrudniony tam chirurg nie posiadał elementarnego nawet rozeznania w ludzkiej anatomii, a mimo to, zanim zdołano ich powstrzymać, dokonali oni szeregu skomplikowanych operacji, w tym kilku na otwartym sercu.

Wszystko to byłoby bardzo śmieszne, gdyby nie miliardowe straty, jakie żarty te powodują w naszym i tak wątłym majątku narodowym. Na nadzwyczajnym posiedzeniu polskiego sejmu próbowano uchwalić daleko posunięte działania zaradcze, które miały opanować coraz groźniejszą sytuację. Po godzinie ożywionego posiedzenia musiano zacząć od nowa, gdyż jak się okazało osoba prowadząca obrady jedynie podszywała się pod marszałka sejmu. W istocie nikt jej tam wcześniej nie widział. Na prędce przeprowadzone dochodzenie ujawniło, że ponad połowa ludzi, obecnych na sali tylko udaje posłów. Większość zresztą robi to od lat, wydając masę idiotycznych oświadczeń prasowych i wnosząc dziesiątki wniosków, które nie dość że niczemu nie służą, to jeszcze kompromitują partie, z których rzekomo pochodzą. Wśród zatrzymanych było kilka osób podejrzanych wcześniej o rozmaite przestępstwa, oraz poszukiwany listem gończym, wspomniany wcześniej Józef W.

Aresztowanych usiłowano przetrasportować do okolicznego aresztu, ale nie udało się to, gdyż policjanci, którzy mieli to zrobić okazali się grupą żartownisiów i przy pierwszej nadażającej się okazji sami wzięli nogi za pas. Natychmiast wysłano za nimi pościg, ale ten ugrzązł w okolicach Sieradza, gdyż firma, budująca wcześniej w tamtych rejonach autostradę jedynie udawała, że umie to robić, w istocie nie mając o tym pojęcia. W toku dalszych wyjaśnień okazało się, że nie jest to odosobniony przypadek. Np. odcinek autostrady Radom-Kielce został, z niewiadomych powodów, prawdopodobnie w wyniku żartu, zbudowany pomiędzy Turowem i Myślenicami. Do wielu miast w ogóle nie można dojechać. Dla przykładu nie da się przejechać z Bielska Białej do Zakopanego. Droga wije się szalonymi kaskadami przez całe kilometry, by urwać się niespodziewanie w okolicach Górnego Wiśnicza. A do miejscowości Rudno na Powiślu w ogóle nie ma drogi. Nie da się tam dojechać z żadnej strony, nawet rowerem.

Można sobie wyobrazić dramatyczne historie, które stoją za tymi pomyłkami. 52-letni ojciec trójki dzieci, który nieopatrznie utknął w Elblągu, od 3 lat bezskutecznie usiłuje się dostać do leżącego nieopodal Andrychowa, gdzie utknęła jego zrozpaczona rodzina. Zbudowana ostatnio autostrada z niemieckiego Drezna, prowadząca przez Lubiąż do Poznania, została tak zaprojektowana, że wykonuje ona pętlę w okolicach Ciechanowa i jakby nigdy nic wraca z powrotem do Drezna. Dodatkowo po drodze jakiś dowcipniś postawił kilka dodatkowych bramek, pobierających opłaty, co dodatkowo doprowadza do szału podróżujących tamtędy kierowców. Podobne niespodzianki czekają na kogoś, kto nieopatrznie wybierze nowo wybudowaną obwodnicę Tarnowa. Można na nią wjechać, ale nie sposób z niej wyjechać. Grupy szybkiego reagowania każdego dnia ściągają stamtąd pasażerów, nierzadko znajdujących się u progu wyczerpania.

Niebezpieczne jest też korzystanie z polskich lini lotniczych oraz biur turystycznych. Podczas niedawnego lotu z Berlina do Poznania, tuż po starcie, pilot przyznał się, że pierwszy raz siedzi za sterami. Udało mu się co prawda wystartować, ale nie ma najmniejszego pojęcia co zrobić, żeby gdzieś wylądować. Jedno biuro podróży z Wrocławia od kilku lat pobierało od klientów spore pieniądze, po czym wysyłało ich w zupełnie inne miejsce, niż to, do którego owi klienci chcieli polecieć. Mniejsza o sytuacje, w której wybierający się na Taithi trafiają na Mauritius, albo inne Seszele. W takim wypadku mało kto jest w stanie się rozeznać, że zaszła pomyłka. Gorzej jednak kiedy wycieczka, ubrana jedynie w kąpielówki, wyposażona w olejek do opalania i leżak dociera do znajdującego się pod kołem podbiegunowym fińskiego Ljotljeni, gdzie tempertura w nocy spada poniżej -40 stopni. W takiej sytuacji przekonanie wczasowiczów, że znajdują się w strefie podzwrotnikowej wymaga naprawdę sporego tupetu.

leppus_28   
lip 09 2010 My i Czas
Komentarze (0)

Jeszcze wczoraj zdawałem się wypełniać sobą,

Całą Ciebie i wszystko co związane z Tobą.

To moje słowa szeptałaś w noc ciemną,

Mną okrywałaś się jak kocem w bezsenność.

 

Mnie przysięgałaś i wierność i podziw,

Dziś ktoś inny wierszami Cię uwodzi.

A ja jak jeden z wielu kamyków na plaży,

Co prawie nic nie wart, prawie nic nie waży.

 

Ale nie sądź, że to wina jest czyjaś czy też Twoja.

To czas jest winny, że nie jesteś już moja.

leppus_28   
lip 03 2010 Utylizacja Odpadków
Komentarze (0)

Zaczęło się od tego, że dostałem list z Urzędu Miasta, w którym napisane było, że mam się stawić dnia 26 czerwca, w budynku Użyteczności Publicznej, przy ulicy kwiatowej w celu „utylizacji”. Pomyślałem, że źle przeczytałem, więc przeczytałem ponownie. A następnie jeszcze raz. Za każdym jednak razem słowo brzmiało tak samo. „Utylizacja”. Zastanowiłem się, czy może nie miesza mi się coś w głowie. Czasem zdaża mi się, że mylę ze sobą dwa podobnie brzmiące słowa. Np. aktywacja i akwizycja. Możliwe też, że słowo „utylizacja” ma jakieś inne znaczenie od tego, które mi przychodzi do głowy.

W każdym razie list stwierdzał, że mam się zgłosić osobiście (nie wiem jak można się gdzieś zgłosić nie osobiście), z ważnym dowodem osobistym lub innym dowodem tożsamości. Wtedy pomyślałem, że być może padam ofiarą żartu. Obejrzałem list dokładnie. Sprawdziłem datę, podpis i pieczęć Urzędu Miasta. Wyglądały na autentyczne. Chociaż wciąż nie wiedziałem jak mam na to zareagować.

Następnego dnia zwolniłem się z pracy i poszedłem, by całą sprawę jak najprędzej wyjaśnić. Na recepcji pokazałem list i zostałem skierowany do Działu Reklamacji. Tam powiedziano mi, że muszę iść do Działu Korespondencji, skąd przekierowano mnie do Działu Pomyłek. W Dziale Pomyłek nasłuchałem się kilku nieprzyjemnych rzeczy na swój temat, aczkolwiek zupełnie nie związanych ze sprawą, po czym kazano mi przejść do Działu Zażaleń. Było ono jednak nieczynne, więc wszedłem do znajdującego się obok Działu Planowania.

Tam ucieszyłem się, bo nikogo nie było, a we wszystkich poprzednich działach petenci wylewali się aż na korytarz i za każdym razem stać musiałem w kilometrowych kolejkach. Postanowiłem więc wykorzystać sytuację. Gdy dorwałem się do urzędnika wyłożyłem całą swoją sprawę, skutecznie uniemożliwiając mu dojście do głosu. Urzędnik był bardzo miły. Od razu powiedział, że mój problem pozostaje całkowicie poza zakresem jego obowiązków, że pracuje tu już od roku i nie udało mu się jak dotąd załatwić skutecznie żadnej rzeczy, oraz że ma akurat przerwę obiadową, a w czasie przerwy obiadowej przyjmowanie petentów jest zabronione, ale zobaczy, co da się zrobić.

Uspokojony tym wróciłem do domu i szybko zapomniałem o całej sprawie. Jak się jednak okazało sprawa bynajmniej nie zapomniała o mnie. Tydzień później przyszła kara za niestawienie się w celu dokonania utylizacji. Zasądzili mi 100 złotych i zagrozili, że jeżeli dalej uchylał się będę od pojawienia się w wyznaczonym miejscu, skierują sprawę na kolegium. Następnego dnia poszedłem jeszcze raz do Urzędu Miasta, tym razem zupełnie wyprowadzony z równowagi.

Poprosiłem o widzenie z tą samą osobą, z którą rozmawiałem poprzednio i która obiecała mi, że załatwi moją sprawę. Okazało się to jednak niemożliwe. Została zwolniona za przyjmowanie petentów w czasie przerwy obiadowej. Bezradny podreptałem do Działu Zażaleń, które tym razem było czynne, i opowiedziałem całą historię jeszcze raz komuś innemu. Była to kobieta w wieku nieokreślonym, która nie spuszczała ze mnie wzroku i nie zmieniała swego wyrazu twarzy, który zdefiniowałbym jako: „człowieku, o co ci chodzi do jasnej cholery”.

Kobieta ta wysłała mnie do Działu Utylizacji, którego nie mogłem jednak znaleźć, gdyż jak się okazało został akurat przeniesiony do Urzędu Wojewódzkiego. Nie byłem jednak w stanie ustalić którego. Na wszelkie pytania z mojej strony, czy jest to urząd naszego województwa recepcjonistka zachowywała niewzruszony spokój i niezmiennie odpowiadała: „prawdopodobnie”. Wtedy zarządałem widzenia się z kierownikiem całego urzędu, ale zostałem wyśmiany. Następnie przyszedł ochroniarz, który grzecznie, acz stanowczo wyprowadził mnie na zewnątrz.

                *

Pomyślałem wtedy, że zabieram się za całą sprawę od złej strony. Sięgnąłem po telefon i zacząłem dzwonić. Najpierw do recepcji, która przekierowała mnie do jednego działu, ci do następnego i tak dalej. Po 15 minutach byłem z powrotem w punkcie wyjścia, to znaczny na recepcji, ale bynajmniej nie zniechęcało mnie to. Dzwoniłem dalej i miałem zamiar to robić aż do skutecznego załatwienia sprawy. Powiedziałem sobie, że nikt ani nic nie zdoła mnie zniechęcić.

Rozmawiałem więc z kolejnymi osobami i pomału zacząłem się wyznawać z grubsza w strukturze urzędu, w połączeniach pomiędzy kolejnymi jego komórkami. Dowiedziałem się np., że Dział Telefoniczny jest zawsze zajęty, a do Działu Relacji z Klientami lepiej nie dzwonić, bo conajwyżej cię opierniczą. Odkryłem też jak szybko wracać do recepcji, ilekroć zabłądziłem i że „wysłać kogoś do pokoju 307” to znany dowcip, bo nie ma żadnego pokoju 307.

Urząd był gigantycznym, zdawać być się mogło z pozoru nieskończonym labiryntem, pełnym telefonów i pokoi, które nie bardzo wiadomo było do czego służą. Z początku nie dało się w nim zauważyć żadnej logiki czy prawidłowości. Z czasem jednak odkryłem rozmaite reguły, którymi się rządził. Nie mogąc wszystkiego spamiętać rozrysowywałem sobie schemat urzędu kredą na ulicy. Potem jednak zrezygnowałem, bo brakło mi ulicy.

Pomimo jednak włożonego w to wszystko czasu i wysiłku żadnych wymiernych sukcesów nie osiągnąłem. Nie udało mi się ustalić skąd wyszły listy, które do mnie wysłano i nie dotarłem do nikogo, kto wytłumaczyłby mi, o co tak w ogóle chodzi. Przy czym czasem wydawało się, że jestem już tuż tuż. Że od rozwiązania zagadki dzieli mnie dosłownie jeden krok. Jedna ściana i jedne drzwi. Za każdym jednak razem pokonanie owej ostatniej przeszkody okazywało się niemożliwe.

Wreszcie zrozumiałem. Nie dało się przejść labiryntu. System telefoniczny był tak pomyślany, by nigdzie nie można było się dodzwonić. Pracownicy byli doskonale przeszkoleni na okoliczność pojawienia się takiej sytuacji i trudno było liczyć na ich potknięcie. Wiedzieli, co mają robić, by zawsze bez pudła wysłać mnie na manowce. By z uśmiechem na ustach odesłać wgłąb korytarza, który nigdzie nie prowadził.

Wreszcie straciłem cierpliwość. Po dwóch dniach nieprzerwanego gadania przez telefon i słuchania muzyczek lecących w celu umilenia mi czasu czekania, dostałem zapalenia ucha. Słyszałem szum w bębenkach i lekarz zabronił mi używania komórki przynajmniej przez tydzień.

                *

Po tej porażce długo zastanawiałem się, co mam zrobić. Wreszcie przyszło mi do głowy rozwiązanie genialne w swojej prostocie. Tak znakomite, że aż się zdziwiłem dlaczego wcześniej na to nie wpadłem. Postanowiłem, że zaatakuje ich z innej strony. Pobiję ich własną bronią. Korespondencyjnie.

Napisałem list, w którym wytłumaczyłem, że jest mi szalenie przykro, ale nie mogę poddać się proponowanej utylizacji, z powodów zdrowotnych, a także dlatego, że zakazuje mi to wyznawana przeze mnie religia. Rzecz jasna nie wymieniłem jaka. Niech kombinują sami, skoro są tacy sprytni.

List wysłałem i nie czekałem nawet tygodnia, jak przyszła odpowiedź. Podpisana przez tę samą osobę i z tą samą pieczątką urzędu na kopercie. Napisali, że niestety proces utylizacji jest już w toku, nabrał mocy urzędowej i nie można go powstrzymać, jako że dwa dni wcześniej upłynął czas na odwołanie z mojej strony.

Nie dałem się zbić z tropu i napisałem, że skoro nie mogą go odwołać, to w takim razie wnoszę o kasację. Odpisali, że kasacja i utylizacja to synonimy, więc proszę o to samo co sami mi oferują, a to pozbawione jet sensu. Napisałem, że nie chodzi mi o kasację mnie tylko o kasację procesu utylizacji. Odpisali, że kasacja kasacji jest niemożliwa, gdyż nie ma umocowania w obowiązującym prawie. Zapytałem, czy nie można byłoby ją umocować, dla ogólnego dobra rzecz jasna. Odpowiedzieli, że mogą postarać się o to, ale dopiero po zakończeniu procesu utylizacji.

                *

Wtedy zarządałem dokładnego wyjaśnienia przyczyn mojej utylizacji. Ku mojemu zaskoczeniu otrzymałem 13 stron maszynopisu, gęsto zapisanego literami i cyframi. Była to w skrócie cała historia mojego życia, od czasów szkolnych, przez karierę zawodową, ze szczególnym uwzględnieniem życia osobistego. Wyszczególniono w niej wszystkie moje sukcesy i porażki. Dołączono raporty medyczne, a nawet opinię psychologa, u którego byłem gdy miałem 8 lat.

Na końcu napisane było, że jak wynika niezbicie z wyszczególnionych powyżej faktów moje istnienie jest całkowicie społecznie zbyteczne. Jako obywatel nie wnoszę do społeczeństwa niczego takiego, co byłoby konieczne dla istnienia tego społeczeństwa. Innymi słowy jestem nieproduktywny, a nawet szkodliwy. Rocznie produkuję 2 tony śmieci, nie dając w zamian niczego, co miałoby jakiekolwiek zastosowanie.

Moi znajomi nie cenią mnie i nie wynoszą zbyt wiele ze znajomości ze mną. Na jednego czy dwóch miałem nawet wpływ negatywny, bo przeze mnie wpadli w alkoholizm. Z kolei sąsiedzi określili mnie jako „uciążliwego”. Niektórzy wskazują na mnie jako powód bezsenności i złego samopoczucia, co jest poważnym problemem, gdyż jak się okazuje w odróżnieniu do mnie wykonują pracę społecznie istotną.

Moja była żona oceniła, że zmarnowałem 5 lat jej życia, a obecna dziewczyna, z którą się spotykam potrzebuje aż 10 sekund by sobie przypomnieć jak mam na imię. W ankiecie, którą wypełniła na mój temat, w rubryce „życie seksualne” wpisała „bardzo kiepsko”, a w miejscu, gdzie miała ocenić poziom „życia intelektualnego” jakie prowadzimy napisała „bez komentarza”.

Nie mam dzieci i nie rokuję szans na awans w pracy, którą wykonuje. Przez 10 ostatnich lat mojej kariery błędy, które zrobiłem pociągnęły za sobą stratę w majątku narodowym w wysokości 323 tysięcy złotych, podczas gdy korzyści, które wywołałem swoją pracą to zaledwie 262 tysiące. Jednym słowem państwa, w warunkach kryzysu, nie stać na to, żebym pracował. Nie było problemu, gdy był boom gospodarczy, ale obecnie konieczne jest  szukanie oszczędności. Nawet jeżeli wymaga to sporych poświęceń.

Możnaby oczywiście wysłać mnie na bezrobocie, ale wtedy też byłbym społecznie szkodliwy, pobierając zasiłek i nic nie wnosząc do systemu, na którym bym żerował. W tej sytuacji jedynym wyjściem jest całkowita eutanazja. Natychmiastowe i nieodwołalne zakończenie wszystkich procesów życiowych. A dalsze odwlekanie tej trudnej decyzji tylko powiększa ogólne koszty.

 

Po zapoznaniu się z całą tą argumentacją nie pozostało mi nic innego jak przyznać urzędowi rację. Na utylizację zgłaszam się jutro z samego rana. Z dowodem osobistym rzecz jasna i 100 złotymi zaległej kary. Mam nadzieję, że na sam koniec nie zasądzą mi żadnych odsetek...

leppus_28