Archiwum sierpień 2008


sie 26 2008 Lektury Szkolne
Komentarze (3)

Właśnie przeglądam sobie listę lektur obowiązkowych dla polskich szkół, ustaloną w roku 2007, a więc jak mniemam aktualną. Docierając do tych informacji po cichu liczyłem na jakąś rewolucję, ale jak się okazało niesłusznie. Jak widać wszystko idzie do przodu, zmienia się, prócz polskiej szkoły, która dalej, tak jak za moich czasów karmi młodych ludzi zaściankowymi nudziarstwami, które nie są im do niczego potrzebne i które były już anachronizmem kiedy ja chodziłem do szkoły. Po co dzisiejszemu człowiekowi dogłębna znajomość poezji romantycznej, odnoszącej się do czasów nieudanych powstań narodowych, nie jestem w stanie zrozumieć. Co stoi za stawianiem na świeczniku nawiedzonych bredni, które nawet w XIX wieku interesowały wyłącznie Polaków, a dla wszystkich pozostałych ludzi były jedynie przejawem naszego kulturowego zacofania, oto jest pytanie. Ale zacznijmy po kolei. Lektury dla szkoły podstawowej, etap 1. Tutaj sprawa nie wygląda źle, chociaż zaskakuje że osoba lub osoby ustalające listę nie słyszeli np. o „Alicji w Krainie Czarów” Lewisa Carrolla i stawiają ją niżej niż choćby „Doktora Dolittle”. Nie wiem też co robi ksiądz Jan Twardowski wśród klasyki literatury dziecięcej. Ale przejdźmy dalej, bo czym dalej tym jest ciekawiej. Klasy IV-VI. Kto wymyślił żeby katować dzieci „Starą Baśnią” Kraszewskiego – to chciałbym wiedzieć. Być może ta sama osoba która uznała że C.S. Lewis jest więcej wart niż J.R.R. Tolkien, wbrew temu co myśli cała reszta cywilizowanego świata. I czy naprawdę „Księga Dżungli” Kiplinga to ciekawa lektura? Osobiście nie uważam. O popularnych polskich książkach dla młodzieży („Ten Obcy”, „Sposób na Alcybiadesa”, „Wspomnienia Niebieskiego Mundurka”) trudno mi się wypowiadać, bo ich nie czytałem, ale nie sądzę by to były lektury, które koniecznie trzeba znać i należy je postawić obok choćby rewelacyjnych „Bajek Robotów” Stanisława Lema. Czy naprawdę nie ma innych, wartościowych dzieł literatury powszechnej, wartych omówienia, czy też jedynie autorzy listy ich nie znają? Kolejny etap: Gimnazjum. Tutaj dominuje tematyka biblijna. Widzę już w tym zaplanowaną akcję mającą na celu zabicie w młodym człowieku jakiegokolwiek zainteresowania dla słowa pisanego. Jeżeli nie zanudzi go anachronizm „Pieśni nad Pieśniami”, „Hymnu św. Pawła o Miłości” czy nonsensy „Apokalipsy wg. Św. Jana” (czy naprawdę trzeba omawiać to na zajęciach języka polskiego? Nie wystarczy że robi się to na lekcjach religii?), kuratorium przygotowało jeszcze „Pieśń o Rolandzie” i „Antygonę” Sofoklesa, czyli kolejne dzieła do których nikt z własnej woli by dziś nie sięgnął bo i po co. Jest tu jedno dzieło Czechowa, ale o dziwo nie jedna z genialnych sztuk, które zrewolucjonizowały teatr światowy i wciąż zachowują aktualność, ale podrzędne opowiadanie „Śmierć Urzędnika”. Jeżeli autorzy listy chcieliby tu wstawić jakiś przykład rosyjskiej szkoły nowelistycznej to chyba należałoby sięgnąć po dzieła Gogola, który specjalizował się w tej właśnie stylistyce i który bije Czechowa pod tym względem o trzy długości. Jeśli chodzi o literaturę polską to jest tu nieśmiertelna „Bogurodzica”, czyli coś co powinno być przedmiotem zainteresowania wyłącznie specjalistów i co z dzisiejszego punktu widzenia nie posiada żadnych walorów literackich. Jest też jedna powieść Melchiora Wańkowicza, przez którą na pewno żaden gimnazjalista nie przebrnie. I „Dziady cz.II” Mickiewicza, które z pewnością żadnego nie zainteresują w najmniejszym stopniu. Mało kto też przebrnie przez kiczowatość „Krzyżaków” Sienkiewicza. „Balladynę” Słowackiego większość pozna jedynie z opracowań, bo lektura to niezbyt pasjonująca. Jest teszcze Żeromski („Sycyfowe Prace”), pisarz zajmujący bezsprzecznie pierwsze miejsce na liście tych, których znajomość nikomu się już dzisiaj do niczego nie przyda i który nie ma absolutnie żadnego znaczenia literackiego poza granicami naszego kraju. Poza tym poezja, ale koniecznie nie tych autorów którzy są w polskiej poezji najlepsi. Jest więc Herbert i Miłosz, bo tym najłatwiej kogoś zniechęcić do samodzielnego myślenia, ale brakło miejsca dla prawdziwych artystów takich jak Staff czy Leśmian. Jest za to ponownie ksiądz Twardowski (z listy wynika że to pierwsza postać polskiej literatury), Kazimierz Wierzyński i Tadeusz Różewicz, autor świetnego dramatu „Kartoteka” i kilku ciekawych prowokacji literackich, ale poeta bardzo przeciętny. Wreszcie lektury dla liceum. Możnaby się spodziewać że pojawią się tu rzeczy naprawdę ciekawe i inspirujące, ale jak się okazuje niekoniecznie. Zdaniem speców od literatury, którzy rządzą edukacją naszych dzieci, najważniejsze dla ich rozwoju wciąż są: „Bogurodzica” (ile można wałkować taki krótki utwór?), Kochanowski, Piotr Skarga, pieśni Ignacego Krasickiego (autora zabawnych bajek i utworów satyrycznych, ale niezbyt wybitnego poety poważnych dzieł) czy Stanisława Staszica (co to ma wspólnego z literaturą?). Jest też kuriozum w postaci wczesnego dziełka Mickiewicza „Konrad Wallenrod”, które powinniśmy raczej schować głęboko żeby nikt tego nie widział, a nie dawać młodzieży do czytania. Jest „Kordian” Słowackiego, jakby nie miał on w dorobku ciekawszych rzeczy (choćby „Horsztyńskiego”). Jest „Nie-Boska Komedia” Krasińskiego, kolejne „wielkie” dokonanie polskiego romantyzmu, które czytują już tylko uczniowie i to tylko dlatego że muszą. Jest „Lalka” Prusa, szczytowe osiągnięcie prozy psychologicznej zacofanej pod tym względem literatury polskiej przełomu wieków, ale z punktu widzenia literatury światowej dziełko nic nie znaczące, a przy tym pełne bredni i uwag antysemickich. Są „Chłopi” Reymonta, bo jak rozumiem „Ziemia Obiecana” byłaby zbytnio na czasie. Są dwie kolejne powieści Żeromskiego. Są i to w całości monumentalne i sztampowe dokonania Sienkiewicza („Quo Vadis”, „Potop”), co spowodowało że brakło miejsca dla choćby jednego całego utworu tak niezwykłego pisarza jak Bruno Schulz. I żeby było śmieszniej nie ma tutaj „Sanatorium pod Klepsydrą”, jednego z nielicznych dokonań polskiej literatury będącej ewenementem w skali światowej. Zamiast nich są wczesne „Sklepy Cynamonowe” (we fragmentach). Jest zaledwie jedna sztuka Mrożka i to ta stosunkowo mało porywająca („Tango”), choć prosiłoby się np. o „Emigrantów”, w sytuacji gdy zjawisko emigracji stało się u nas doświadczeniem powszechnym. Jest „Pamięć i Tożsamość” Jana Pawła II, kolejne niewątpliwe dzieło, które koniecznie trzeba omawiać na lekcji języka polskiego. O dziwno wybór literatury powszechnej jest niezwykle zawężony. Nie wiadomo też dlaczego ktoś wcisnął w ten zawężony wybór pieśni Horacego, jakby nie było innych, lepszych przykładów poezji antycznej, jak choćby „Eneida” Wergiliusza. Są „Cierpienia Młodego Wertera” Goethego, utwór ciekawy jedynie ze względów historycznych, a zajmujący miejsce arcydzieła jakim jest „Faust”. Jest jedna sztuka Szekspira, ale nie ta która powinna być. „Makbet” nie umywa się bowiem ani do „Hamleta” ani do „Króla Leara”. To samo, tyle że jeszcze gorzej, jest z Josephem Conradem. To autor kilku świetnych powieści i opowiadań, zwłaszcza „Jądra Ciemności” i „Smugi Cienia”. Niestety wciąż ciąży na nim przekleństwo „Lorda Jima”, książki wprost okropnej do czytania, której nie da się jednak usunąć z umysłów rozmaitych akademickich znawców. Z kolei „Robinson Cruzoe” Defoe to lektura, która powinna być omawiana, ale w młodszych klasach, bo to typowa lektura dla dzieci, a nie poważne dzieło. „Listy starego diabła do nowego” C.S. Lewisa mnie zaskoczyło, bo nie znam tego, ale znów. Nie sądzę by C.S. Lewis stał się nagle autorem, którego dogłębna znajomość była konieczna. I na koniec lektury w zakresie rozszerzonym. „Pamiętniki Soplicy” Rzewuckiego – hehe. „Szewcy” Witkacego zaledwie we fragmentach (może ocenzurowani?), za to żadnych jego rewolucyjnych powieści, bo zapewne nazbyt nieprzyzwoite. Z Gombrowicza jedynie „Ferdydurke” i żadnej poważnej powieści Lema. Za to sporo utworów polskiej literatury zupełnie wtórnych: nudziarstwa Myśliwskiego, Odojewskiego, Libery, nonsensy Mackiewicza. Są tu też „Wyznania” św. Augustyna, chyba z konieczności umieszczenia jakiegoś dzieła religijnego z kręgu literatury powszechnej. Sądzę że lista powyższa nie jest zbyt odległa od mojej osobistej listy tych lektur, które najspokojniej w świecie można pominąć przy zapoznawaniu się z dziełami literackimi. A przecież jest sporo dzieł błyskotliwych, zajmujących się tematyką, która mogłaby zainteresować młodych ludzi. Dlaczego nie ma tu choćby „Buszującego w Zbożu” Salingera, „Wilka Stepowego” Hessego czy „Głodu” Hamsuna? Dlaczego nie zaprezentować młodzieży wybitnych dokonań satyrycznych, jak choćby „Trzech Panów w Łódce” Jerome’a czy „Gargantuę i Pantagruela” Rabelaisa? Te pytania (i nie tylko te) pozostają niestety bez odpowiedzi.

leppus_28   
sie 18 2008 Dla K.
Komentarze (0)

Nie interesują mnie kobiety, które mają tylko ciało, ale nie mają duszy. Nie interesują mnie też takie, które mają duszę, ale nie mają ciała. Nie interesuje mnie przyjaźnienie się z kobietą. Z mężczyzną zresztą tym bardziej. Nie interesuje mnie wymiana spojrzeń, które do niczego nie prowadzą. Randki też mnie nie interesują. Tak samo jak podrywanie dziewczyn na dyskotece. Podobnie jak w parku, na ulicy, w pubie i w Internecie. Nie interesują mnie ewentualne związki, małżeństwo i posiadanie dzieci. Prawdę mówiąc seks też mnie nie pociąga. Zaskakujące jak wiele rzeczy nie wywołuje we mnie zainteresowania. Stoję przed katedrą w Mediolanie i ziewam, bo nie bardzo mnie ona interesuje. Wojna w Gruzji nie zajmuje mnie bardziej niż mecz piłki nożnej. Czyli tyle co nic. Podobnie jak głód w Etiopii. W ogóle nie interesuje mnie to co pokazują w telewizji. Praca też nie wywołuje we mnie żadnych emocji. Wszystko mi jedno czy jest poniedziałek, wtorek czy niedziela. Może padać albo świecić słońce. Może być nawet gradobicie, a nie zwrócę na to uwagi. Nie interesuje mnie najnowszy model Porsche ani Mercedesa. Kto dostanie Nagrodę Nobla też mnie nie ciekawi. Ani kto wygra najbliższe wybory na Ukrainie. Nie interesuje mnie jak zarobić mnóstwo pieniędzy w bardzo krótkim czasie. Ani jaka piosenka jest na pierwszym miejscu listy przebojów. Gdy ktoś coś mówi do mnie tylko udaję zainteresowanego. Gdy dzwoni – odkładam słuchawkę. Nie obchodzi mnie co się powinno, a czego nie powinno. Kwestia Boga i zbawienia nie zajmuje mnie zupełnie. Gdy ktoś mi tłumaczy jak należy uwodzić kobiety macham na to ręką. Gdy doradza jak można zrobić dobre wrażenie przestaję słuchać. Nie interesuje mnie co było, ani co będzie. Chwila obecna też nie za bardzo. Tak naprawdę jedyne co mnie interesuje to Ty.

leppus_28   
sie 11 2008 Rewolucja
Komentarze (0)

Wszystkie moje książki są poukładane alfabetycznie. Porządek książek odzwierciedla porządek panujący we wszechświecie. Tak samo jest z płytami z muzyką i filmami na DVD. Wszystkie ubrania są dokładnie złożone na półkach w szafie, a tubka z pastą do zębów zawsze stoi na zakrętce. Ale na początek skupmy się na samych książkach. Doszedłem do wniosku, że muszę je wszystkie poprzestawiać. Tak, żeby nie były już ustawione w żaden sposób. Bo nie chcę już porządku! Porządek nie podoba mi się już, znudził mnie. Teraz chcę chaosu. Uważam, że pomieszanie porządku w książkach będzie najlepszym przejawem mojej nowej, buntowniczej natury. Mojej nowej namiętności. Od tego wszystko się rozpocznie. Usuń jedną cegiełkę, a cały gmach runie. Pomyl jeden krok na defiladzie i cała mozolnie przygotowana uroczystość zamieni się w gigantyczną i niezapomnianą katastrofę. Gdy biorę do ręki pierwszą książkę i wsuwam ją w niewłaściwe miejsce czuję że idealna konstrukcja świata trzeszczy w posadach. Słyszę jak przerdzewiały łańcuch z łoskotem uderza o ziemię. Teraz już nie ma odwrotu. To jak wyzwanie rzucone Najwyższemu. Razem ze mną powstańcie wszyscy, którzy dotąd byliście nosicielami ładu i harmonii. Na zgliszczach tego co było będziemy tańczyć i śpiewać. Teraz jest ten moment, kiedy możecie powiedzieć co naprawdę macie do powiedzenia. Nie ważne że głupio i bez sensu. Ważne że będzie to pierwsza rzecz, którą szczerze w życiu zrobicie. Powiadam wam. Rewolucja jest już blisko...

leppus_28   
sie 11 2008 Powódź
Komentarze (0)

 

Gdy w sobotę wracałem do domu z Dublina była powódź. Wyjeżdżałem akurat na autostradę M1. Lało tak, że w niektórych miejscach było podobno metr wody. Wszystkie studzienki się poprzelewały. Po chodnikach płynęła rzeka o głębokości pół metra, tak że można było się utopić. Jednym słowem był to stan klęski żywiołowej, podczas gdy ja dokładałem wszelkich starań by się stamtąd wydostać. Wyjeżdżam więc z miasta i jestem przy ostatnim wiadukcie przed autostradą. A wiadomo że w takich zagłębieniach zbiera się najwięcej wody. Widzę że wszyscy dojeżdżają do tego miejsca, oceniają prawidłowo sytuację i zawracają. To znaczy tak robią wszyscy którzy mają choć trochę oleju w głowie. Ale też dwóch gości usiłuje przejechać. Jadą takimi małymi samochodzikami jak Peugeot 206, albo coś takiego. Odważne chłopaki. Albo kobiety, bo nie widać dokładnie. Chyba nawet bardziej kobiety, bo nie zdają sobie najwyraźniej sprawy z tego co robią. Ja tymczasem dojeżdżam i się zastanawiam. Myślę sobie tak: mam diesla, a on chyba nie ma świec. Więc co mi się niby może stać? To rozumowanie bardzo mi się podoba, chociaż z drugiej strony widzę też, że wszyscy taksówkarze co mają diesle zawracają od razu. Ale nic. Wkurzyłem się i jadę. Czuję się jak amfibia, albo Pan Samochodzik. Tylko czekam aż mi się woda zacznie wlewać do kabiny. A jeszcze przejeżdżają z przeciwka jacyś gnoje i chlapią na mnie wodą. Ale spoko. Zaparłem się i przejechałem. Wyjeżdżam i widzę po drugiej stronie tych dwóch, co jechało przede mną, jak stają na środku drogi i włączają światła awaryjne. Pod pedałem czuję, że już najwyżej z dwa cylindry mi pracują tylko. Ale myślę sobie: jak tylko nie zgaśnie zupełnie to do domu dojadę. A co? Może nie? Rozpędziłem się więc na tych dwóch cylindrach i nie zauważyłem że dojeżdżam do następnego wiaduktu. Tamten był zalany zupełnie, tylko cienki przesmyk po prawej stronie był jeszcze przejezdny. Wyhamowałem dosłownie w ostatniej chwili. Dwie osoby stojące obok chyba dostały zawału widząc piruety które wyczyniałem próbując się zatrzymać. Tymczasem widzę że dokładnie na samym środku ogromnej wody, która się tam zebrała stoi sobie mercedes. Zalany do połowy. Jak dojechał tak daleko? Nikt nie był w stanie powiedzieć. Wielu przystawało chyba tylko po to, żeby go sobie pooglądać. Ja też przystanąłem. Ale nic to. Do domu dojechałem. Teraz już wiem dlaczego w „Hagakure” napisane jest: „rozsądek na niewiele ci się zda, robiąc coś lepiej zatracić się w szaleńczej desperacji”.

 

leppus_28   
sie 07 2008 Praca w biurze
Komentarze (1)

 

Nie powinienem pracować w biurze. Po pierwsze mam coś takiego, że jak tylko widzę jakiś dokument to od razu zasypiam. Wystarczą doprawdy 3 sekundy gapienia się w określone pismo urzędowe, nie ważne jakie, i śpię jak suseł. Nie wiem czy ktoś cierpi na coś takiego, czy też jestem jedynym posiadaczem tej przypadłości. Źle znoszę też samo siedzenie przy biurku przez cały dzień. Nawet gdy jestem wypoczęty i wyspany, co zdaża się rzadko, zwykle potrzeba najwyżej 15 minut by ogarnęło mnie znudzenie i rozdrażnienie. A gdy jestem niewyspany niektóre dni przybierają formę nieustannej walki o to, żeby nie przysnąć i nie pieprznąć głową o klawiaturę komputera. Nie znoszę też różnego rodzaju oficjalnych spotkań, jakie się co i rusz odbywają przy okazji tej pracy. Pamiętam jedno, na którym zupełnie usnąłem i zacząłem chrapać. Było też inne, na którym byłem ja, mój szef oraz dwoje zaproszonych ludzi z zewnątrz. Byłem tak śpiący, że oczy zamykały mi się przez cały czas i wkładałem dużo wysiłku ilekroć musiałem je otworzyć. Dzięki jednak temu że zwykle wszyscy patrzyli w jedną tylko stronę udawało mi się jakoś zsynchronizować ich patrzenie z moim przysypianiem. Ilekroć  więc  wszyscy spoglądali na mnie były to akurat te krótkie chwile, kiedy miałem oczy otwarte. Nie muszę chyba mówić że przez 2 godziny spotkania nie wypowiedziałem ani jednego zdania i w ogóle nie bardzo pamiętam co było tematem spotkania i jakim cudem się na nim znalazłem. Na szczęście biuro, zwłaszcza duże, jest idealnym miejscem do ukrycia własnej ignorancji. Często potrzeba całych lat by się wydało, że dany pracownik nie ma pojęcia o tym co robi, a niektóre półgłówki do dzisiaj piastują eksponowane stanowiska i nikt ich jeszcze nie zdemaskował. Inną irytującą rzeczą związaną z pracą biurową są rzeczy które dostajesz czasem do zrobienia, a które są całkowicie pozbawione sensu. Masz np. przygotować jakiś raport, nie posiadając jakichkolwiek informacji na temat tego o czym masz pisać, a tym samym szans na jego napisanie. Możesz próbować zdobyć informacje samemu, ale wszystkie źródła z których możesz skorzystać są błędne. Na czymkolwiek się oprzesz potem się okaże że nie było to coś, na czym powinieneś się był oprzeć. Śmieszne jest też to, że osoba która ci zleca tę pracę, mogłaby ją wykonać bez problemu sama w ciągu 5 minut. Ty tymczasem spędzasz nad tym 2 dni, nie osiągając żadnych sukcesów. Zaczynasz się w tym momencie zastanawiać czy przypadkiem nie uczestniczysz w jakimś nowym programie rozrywkowym, czymś w rodzaju reality show kręconym ukrytą kamerą. Masz wrażenie że wszystko to jest jednym wielkim żartem, a wszyscy wokół robią cię w konia, tylko udając powagę. I przed twoimi oczami rozkwita nagle spisek większy od tego, który stał za zamachami na World Trade Center. Czasem nabierasz też wątpliwości, czy to co robisz ma w ogóle jakiś wpływ na świat, który znajduje się za oknami. Jeżeli pracujesz w urzędzie to czy ktoś czyta pisma które wysyłasz, jeżeli jesteś inżynierem to czy ktoś naprawdę buduje to, co projektujesz. Jak jesteś murarzem to widzisz mur, który budujesz. Jak sprzedajesz gazety w kiosku to widzisz klienta, który je od ciebie kupuje. Tymczasem w biurze możesz być zupełnie odizolowany. Równie dobrze mógłbyś produkować powietrze. Zastanawiam się też, czy naprawdę istnieją osoby, które do mnie dzwonią. Jedna np. twierdzi że nazywa się Cariona Tuite. Czy w ogóle ktokolwiek może się tak nazywać? No powiedzcie sami...

leppus_28