Archiwum czerwiec 2009


cze 30 2009 Nieudacznicy
Komentarze (2)

Sympatyzuję z ludźmi, którym nie wychodzi. Tymi wszystkimi, którzy robią coś i nie mają o tym pojęcia. Albo wybrali nieodpowiedni zawód i fatalnie minęli się z powołaniem. Ze sportowcami, którzy są stale kontuzjowani i ciągle przesiadują na ławce rezerwowych. Z lekarzami, którym ani razu nie udało się postawić właściwej diagnozy. Inżynierami, mającymi problemy z tabliczką mnożenia. I odpowiedzialnymi przez to za poważne katastrofy budowlane. Aktorami, którzy nigdy nie wyjdą poza role statystów. Luzakami, zatrudnionymi na etacie głównego chirurga. Muzykami, którzy pomimo braku umiejętności dzielnie kontynuują swoje kariery. Ludzie ci tworzą najbardziej barwną zbieraninę pokraków i nieudaczników, jaką można sobie wyobrazić. Są wśród nich najrozmaitsi ignoranci, megalomani, bumelanci i zwyczajni idioci. Ci, którzy zdają sobie sprawę z tego, że są do niczego i nie przejmują się tym. Niepoprawni marzyciele, wiecznie z głowami w chmurach. Samorodni geniusze, snujący nieprawdopodobne plany, ale mający problemy z przejściem przez ulicę. Domorośli poeci, zatrudnieni w sklepach spożywczych. Lub też przeciwnie. Natchnieni odszczepieńcy święcie przekonani, że w tym co robią są naprawdę nieźli, a tylko świat ich jeszcze nie docenił. Samotni i nie zdający sobie sprawy z własnej beznadziejności. Szaleni wynalazcy, autorzy patentów pozbawionych praktycznego zastosowania. Politycy, uzyskujący wynik wyborczy bliski błędowi statystycznemu. Ekonomiści, których prognozy nigdy się nie sprawdzają. Niestrudzeni podrywacze, którym nigdy nie udaje się nic poderwać, ale mimo to każdego dnia próbują znowu.

 

Sytuacja, w której komuś coś nie wychodzi jest niezwykle malownicza. Filmiki pokazujące piłkarzy, którzy nie trafiają w piłkę w decydujących momentach meczu są znacznie ciekawsze niż te pokazujące ich trafiających. Katastrofalne kiksy przechodzą do historii i są często wspominane dłużej niż efektowne zwycięstwa. Np. sławne pudło Kevina Keegana na mistrzostwach świata w 1982 roku. Nikt już nie pamięta żadnej bramki strzelonej przez tego zasłużonego napastnika, ale tego zagrania wymazać z pamięci się nie da. To samo dotyczy pamiętnych pomyłek na polu bitwy, których było co niemiara. Nieudane szarże kawaleryjskie, ostrzelanie własnych lub sojuszniczych oddziałów (tzw. friendly fire), błędy, w wyniku których armia pomaszerowała nie w tą stronę co trzeba. Tak jak ten dzielny admirał rosyjski, dowodzący w bitwie pod Cuszimą. Najbardziej pechowa postać w historii marynarki, którego wszystkie decyzje, jakie podjął, okazały się błędne. Któremu okręty tonęły, wpadały na rafy i zderzały się same ze sobą.  To dzięki takim postaciom historia nie jest nudna. Dzięki takim pospolitym ofiarom losu mamy możliwość identyfikowania się z tym, o czym czytamy. Bo niby z kim mamy się identyfikować? Przecież nie z patosem, którym próbuje się nas karmić na lekcjach historii. Bo cóż my mamy wspólnego z jakimś tam Napoleonem albo innym Robbespierem? Naszym naturalnym bliźnim jest żołnierz, który usnął i przespał całą ofensywę pod Verdun. Kierowca rajdowy, który rozbił się już na pierwszym zakręcie. Bokser, który miał szansę zostać mistrzem olimpijskim, ale pomylił pociągi i spóźnił się na swoją własną walkę (autentyczna historia). To ich niepowodzenia pozwalają tchnąć w nasze życie nieco optymizmu. Dzięki nim możemy powiedzieć sobie: „A jednak nie jestem największym baranem jakiego nosi ta ziemia”. Czy może być coś bardziej budującego?

leppus_28   
cze 29 2009 Jestem niemiły
Komentarze (1)

Muszę się przyznać, że miałem w życiu wiele kobiet. Nie wynika to jednak z tego, że jestem nadzwyczaj przystojny. Bo nie jestem. Nie jestem też specjalnie interesujący. Ani tym bardziej obdażony męskim magnetyzmem. Czy odrobiną chociażby wdzięku. Jedynym powodem tego, że byłem w tak wielu związkach jest to, że żadna kobieta nie jest w stanie ze mną dłużej wytrzymać. To, że mam całe mnóstwo paskudnych nawyków to jedno. Prawdziwym problemem jest to, że zawsze gdy poznaję jakąś kobietę to jestem bardzo miły. Mówię „dzień dobry”, „przepraszam” i na różne sposoby wykazuję zainteresowanie. Zachowuję się jak prawdziwy dżentelmen. Przepuszczam kobietę w drzwiach, odwożę ją do domu, jestem wyrozumiały i współczujący. Wprost ideał cnót wszelakich. Moja technika seksualna i skupienie na potrzebach kobiet, wprawiają je w zdumienie. Minie jednak trochę czasu i zmieniam się nie do poznania. Zaczynam być niemiły i uciążliwy. Wprost nie sposób ze mną wytrzymać. Olewam sobie wszystko, nie sprzątam jak nabrudzę, a na wszystkie próby nawiązania ze mną kontaktu reaguję jak rozhisteryzowane dziecko. Podczas gdy z początku jestem pełen pozytywnej energii, gotowy zrywać się każdego dnia o szóstej nad ranem, by jogingować, już po miesiącu wszystko przechodzi mi jak ręką odjął. Libido spada mi do zera. Zaczynam marudzić, opowiadam nieśmieszne dowcipy, staję się męczący i nie da się mnie odciągnąć od telewizora. Nie wiem skąd mi się to bierze, ale nie sposób się tego pozbyć. Poczucie szczęścia i życiowej stabilizacji najwyraźniej działa na mnie tak, że popadam w całkowite otępienie. Nie nadaję się do dłuższych związków tak samo, jak nie nadaję się do wielu innych rzeczy. Tracę poczucie humoru, pisarską wenę, staję się nietowarzyski i opryskliwy. Nawet włosy na głowie przestają mi się układać. Tak jak dzisiaj. Obudziłem się rano i stwierdziłem, że nie chce mi się nic. Do tego pachnę jakoś dziwnie. Menstruacyjnie. Nigdy wcześniej tak nie pachniałem i nie potrafię ustalić, skąd mi się wziął taki właśnie zapach. Tak czy owak mój organizm odmówił dalszej współpracy. Na jakąkolwiek próbę zrobienia czegokolwiek wysyła sygnały, jakby znajdował się u progu wytrzymałości. Podniesienie w górę nogi, nawet nieznaczne, wydaje się trudniejsze niż wspięcie się na Kilimandżaro. No trudno. Trzeba będzie spędzić w łóżku resztę dnia. A może i tygodnia.

leppus_28   
cze 29 2009 Wycieczka do Rzymu
Komentarze (1)

Ostatnie kilka dni spędzałem w Rzymie. Pogoda była piękna, upał aż lał się z nieba. Jak to we Włoszech wszędzie piękne kobiety. Wszystkie szczupłe, wysokie i świetnie ubrane. Jednym słowem raj na ziemi, gdyby nie to, że żadna nie zwracała na mnie uwagi. W czwartek rano, kiedy minęło mi pierwsze otępienie, wstałem i postanowiłem trochę pozwiedzać, pierwsze swe kroki kierując w stronę Watykanu. Planowałem przejść się najpierw po Bazylice św. Piotra, ale chroniąca ją grupa ochroniarzy robiła co mogła, by mi to uniemożliwić. Dosłownie czepiali się o wszystko. Przede wszystkim o mój strój, chociaż byłem ubrany jak standardowy angielski turysta. Tzn. miałem na sobie koszulkę Chelsea Londyn, z numerkiem „10” na plecach i napisem „Kopnij Mnie” zamiast nazwiska. Do tego nieco znoszone żółte trampki oraz czerwone spodenki, które nie pasowały kolorystycznie ani do butów ani do koszulki. Usiłowali mi też wmówić, że jestem pijany. Istotnie, przyznaję, byłem lekko zawiany, bo poprzedniego dnia był mecz Lazio Rzym z Genuą (0:0 oczywiście, jak to w lidze włoskiej). Ale żeby od razu mówić, że jestem pijany to lekka przesada. Zawsze zwiedzam po alkoholu i jakoś nikt wcześniej nie miał o to pretensji.

 

Chociaż z drugiej strony do większości zabytków w Rzymie już mnie nie wpuszczają. Na bramie prowadzącej do Forum Romanum wywieszone są moje ogromnych wielkości portrety pamięciowe. Dozorca Panteonu jak tylko mnie widzi od razu dzwoni po policję. Nigdy nie udało mi się też przekonać władze muzeum na Kapitolu, że rozbicie 83 bezcennych waz greckich nie było z mojej strony działaniem celowym. Nikt nie mógł uwierzyć, że można się poślizgnąć tyle razy w ciągu jednego zaledwie dnia. Niedawno UNESCO uznało mnie za główne zagrożenie dla współczesnych zabytków. Wyprzedziłem wyraźnie takie plagi jak wilgoć, wojny i trzęsienia ziemi. W raporcie podkreślono, że nawet Talibowie przez rok nie są w stanie poczynić takich spustoszeń jak ja przez jedno popołudnie. Jednak moim zdaniem główną przyczyną moich starć z włoską policją nie jest alkohol, ale słynny u Włochów brak poczucia humoru. Np. bieganie po galerii Borghese i krzyczenie „pożar” prawie nikt nie uznał za zabawne. A zwłaszcza sędzia, który zasądził mi 50 godzin prac publicznych na rzecz miasta. Rasista... Jestem też rekordzistą jeśli chodzi o sikanie w niedozwolonych miejscach. Ale w Rzymie jest tak wiele zabytków i tak mało publicznych ubikacji, że naprawdę trudno jest nie nasikać na coś cennego. Największego pecha mam do Bazyliki Santa Maria Magiorre. Na sikaniu na nią łapano mnie już cztery razy. Za ostatnim razem kazali mi wyczyścić za karę całą tylną fasadę, co ze względu na wielkość budynku zajęło mi tydzień.

 

Stąd to, że nie wpuścili mnie tego dnia do Bazyliki św. Piotra, pomimo moich gwałtownych protestów, nie zdziwiło mnie zbytnio. A już na pewno nie zbiło mnie z tropu.  Już po jakiejś pół godzinie przeklinania i żądania audiencji u papieża dałem za wygraną.  Postanowiłem zamiast tego pójść do Muzeum Watykańskiego, żeby zobaczyć Kaplicę Sykstyńską. Prawdę mówiąc byłem już w Rzymie z osiem razy, ale Kaplicy nie widziałem ani razu. Ilekroć się tam wybierałem zawsze wypadało mi po drodze coś ważniejszego. Była to więc idealna okazja, by nadrobić tę zaległość. Do Muzeum wpuszczono mnie bez problemu, co mnie nieco zdumiało. Niewątpliwie ktoś za to poleci, ale to już nie moja sprawa. Nie wiem czy byliście kiedyś w Muzeach Watykańskich. Są one dość rozległe, ale kolejne pokoje ustawione są w jednym ciągu. Tak, że teoretycznie nie sposób się zgubić. Nawet najgłupsza i najgorzej przygotowana wycieczka parafialna, nie mówiąca w ząb w żadnym cywilizowanym języku, powinna sobie poradzić. Oznakowanie jest tak ostentacyjne, że doprawdy trzeba być matołem, żeby tam pobłądzić.

 

Mimo to pobłądziłem. To znaczy nie tyle pobłądziłem, ile obszedłem wszystko trzy razy i żadnej Kaplicy Sykstyńskiej nie zauważyłem. Po trzecim razie zacząłem podejrzewać, że albo ktoś nabija mnie w butelkę, albo ta cała Kaplica jest tak malutka, że jej nie zauważam. Wszyscy inni twierdzili jednak, że ją widzieli i to już za pierwszym razem. I że wprost nie sposób jej ominąć. Wkurzyło mnie to i ruszyłem na obchód po raz czwarty. Miałem przy sobie trzy różne plany, z zaznaczonym rozkładem pomieszczeń, oraz radę samego dyrektora Muzeum, którego zagadałem na tę okoliczność. Była ona łatwa do zapamiętania. „Idź cały czas prosto i kieruj się strzałkami”. Mimo to po 20 minutach doszedłem do miejsca, gdzie nie wiedziałem gdzie iść dalej i wpadłem w panikę. Stwierdziłem, że musiałem skręcić w niewłaściwy korytarz, bo w pewnym momencie zostałem zupełnie sam. Do tego znalazłem się gdzieś, gdzie jeszcze tego dnia nie byłem. Otoczenie wydawało się coraz dziwniejsze i w coraz mniejszym stopniu przypominało muzeum. Próbowałem się stamtąd wydostać, ale pomimo podejmowania rozpaczliwych wysiłków sytuacja była coraz gorsza. Najwyraźniej brnąłem wgłąb nie bardzo wiadomo czego. Trwało to może  z 10 minut, w czasie których musiałem przejść dobre kilkaset metrów.

 

W pewnej chwili otworzyłem drzwi, wszedłem do środka i znalazłem się w niedużym pomieszczeniu, które najwyraźniej było sypialnią. W jego centrum znajdowało się pościelone łóżko, obok którego stał nieduży staruszek w samej tylko piżamie. Zobaczył mnie i zdębiał. Ja też skamieniałem i staliśmy tak dłuższą chwilę. Jego twarz wydała mi się znajoma, ale nie mogłem sobie przypomnieć gdzie ją już wcześniej widziałem. Stwierdziłem jednak, że musi to być ktoś znaczący, bo inaczej nie sypiałby w takim miejscu. Odruchowo chwyciłem więc za aparat fotograficzny i zacząłem robić zdjęcia jak opętany, niczym rasowy papparazzi. Staruszek próbował się czymś zasłonić, ale nie bardzo miał czym. Krzyczał też coś po włosku, ale nie wiedziałem co, bo nie znam włoskiego.

 

Dopiero kiedy w drzwiach pojawiła się gwardia papieska uznałem, że najwyższa pora brać nogi za pas. Rzuciłem się do ucieczki, a oni ruszyli za mną. Apartamenty Borgiów przebiegłem w czasie, którego nie powstydziłby się klasowy 100-metrowiec rodem z Trinidadu i Tobago. I daję słowo, że bym im zwiał, gdyby nie to, że znowu pomyliło mi się gdzie jestem i niepotrzebnie wbiegłem do Biblioteki Watykańskiej. W pierwszym momencie sądziłem, że jestem uratowany, bo słyszałem, jak wszyscy goniący mnie pobiegli dalej ku wyjściu. Zacząłem przemykać się cichaczem, starając się robić jak najmniej chałasu. Znalazłem okno, prowadzące na dziedziniec i właśnie w momencie, kiedy przeciskałem się przez nie poczułem, że ktoś łapie mnie od tyłu. Odwróciłem się i spostrzegłem, że to on: staruszek w piżamie. Miał nie więcej niż 1.60 wzrostu, ale dłonie zadziwiająco silne. Twarz zdradzała, że jest całkowicie wyprowadzony z równowagi. Przez dłuższą chwilę mocowaliśmy się na środku pokoju, a ja poczułem, że tracę siły i zaczynam ulegać. Powalił mnie na ziemię, wyraźnie dążąc do założenia mi podwójnego nelsona. Na szczęście w ostatniej chwili dostrzegłem stojący obok świecznik, tak na oko z czasów etruskich. Mógł to być VI-VII wiek p.n.e. Niewiele myśląc złapałem go i z całej siły walnąłem staruszka w głowę. Padł niczym rażony piorunem i przestał się poruszać. Dołożyłem mu jeszcze raz, żeby mieć pewność, że już się nie pozbiera, po czym przelazłem przez okno i już mnie nie było.

 

Na lotnisko dotarłem bez przeszkód. Chociaż będąc na ulicy widziałem wozy policyjne, jadące na sygnale w kierunku Watykanu. Przeszedłem przez kontrolę paszportową i usiadłem sobie na fotelu, w oczekiwaniu na samolot. Obok mnie był umieszczony telewizor, w którym oglądać można było wiadomości CNN. Rozumiałem je piąte przez dziesiąte. Wydaje mi się, że podali, że poważnemu wypadkowi uległ papież Benedykt XVI. Nie powiedzieli dokładnie co się stało, ale jego stan jest poważny. Przez chwilę zastanawiałem się, czy ma to coś wspólnego ze mną, ale stwierdziłem, że chyba nie. Potem skupiłem się na przeglądaniu zdjęć, które tego dnia zrobiłem. Były bardzo udane. Jak tylko wrzucę je na galerię internetową wyślę wam linka. Mam przeczucie, że zrobią sporą furorę. A tymczasem planuję już kolejną wycieczkę. Tym razem do Pałacu Buckingham w Londynie. Kto wie, może też mi się uda spotkać kogoś znanego?

leppus_28   
cze 11 2009 On
Komentarze (9)

Gdy poprosił ją o spotkanie była zaskoczona. Nagle uświadomiła sobie, że od przeszło roku nie była z nikim. Nie chodziła na randki. Nie spędzała wieczorów w nocnym klubie. Sama myśl o tym, że ma się z kimś umówić wydawał się jej dziwny. Czy jeszcze w ogóle wie, jak się należy zachować w takiej sytuacji? Czy takie rzeczy się zapomina? Odzwyczaiła się od tego, że ktoś ją adoruje i obsypuje kwiatami. Nie lubiła też, gdy prawiono jej komplementy. A zwłaszcza gdy czynili to mężczyźni. Na stwierdzenie, że ma ładny uśmiech reagowała złością. Na uwagę, że ma zgrabne nogi była gotowa stracić panowanie nad sobą. Nie znosiła, gdy idąc ulicą wyczuwała na sobie czyjś męski wzrok. Nie interesowały ją już tego typu rzeczy. Nie potrzebowała ich. Nauczyła się żyć samemu. I koncentrować na innych sprawach. Od dłuższego czasu budowała wokół siebie mur, który miał ją chronić od niepotrzebnych komplikacji. I za nic w świecie nie zamierzała się go pozbywać.

 

Dlatego gdy poznała Go była zdziwiona swymi własnymi reakcjami. Coś działo się w niej, w środku, gdy się pojawiał. Był też pierwszym mężczyzną od dawna, o którym myślala, gdy nie był w pobliżu. Oczywiście próbowała zapanować nad tym, ale nie zawsze się to udawało. Trudno jest ukryć, że ktoś ci się podoba. Nawet jeżeli masz już swoje lata i dawno przestałaś być nastolatką. I bardzo boisz się tego, co może się stać. Mimo to po raz pierwszy od bardzo dawna złapała się na tym, że odczuwa smutek patrząc na puste łóżko wieczorem. Po raz pierwszy czuła, że tęskni do tego, by ją ktoś dotknął i przytulił. A może nawet zrobił coś więcej. Usiłowała sobie przypomnieć kiedy ostatnio całowała się z mężczyzną. I jakie to uczucie. Próbowała cofnąć do czasów, kiedy takie rzeczy kojarzyły się jej z czymś wyłącznie pozytywnym.

 

Gdy spotkali się była bardzo zdenerwowana. Miała wiele wątpliwości, czy w ogóle powinna była się godzić na to spotkanie. Zdecydowała się dopiero wtedy, gdy przyrzekła sobie, że zachowa dystans do tego wszystkiego. Nie miała też zamiaru otwarcie nazywać tego randką. To słowo źle się jej kojarzyło. „Randki” były przeznaczone dla osoby, kto szuka sobie kogoś. A to jej przecież nie dotyczyło. Mimo tych wszystkich oporów i tego jak bardzo była spięta, wieczór był bardzo udany. Mężczyzna, z którym się umówiła, ujął ją tym, jak bardzo był wyrozumiały. Jak cierpliwie słuchał głupot, które plotła w zdenerwowaniu. Nie wyczuwała od niego żadnej presji, której tak bardzo się obawiała. W odróżnieniu do niej wydawał się być na zupełnym luzie. Potrafił żartować z wszystkiego, najbardziej poważne sprawy obrócić w żart. Dzięki temu ona też zaczęła się uspokajać. Poczuła, że wreszcie rozmawia z kimś otwarcie. Że cieszy ją towarzystwa kogoś obcego. I dobrze się czuje, siedząc tak i żartując.

 

Z reguły była bardzo skryta, gdy chodziło o opowiadanie o sobie. Nie zamierzała nikogo wtajemniczać w to, co czuła i co działo się z nią kiedyś. A już na pewno nie kogoś, kogo dopiero co poznała. I kto był przedstawicielem płci, której nigdy do końca ufać nie należy. Ale to on pierwszy zaczął mówić o sobie. O nieudanym związku, o miłości, która nie wiedzieć czemu na jakimś etapie zmieniła się w nienawiść. I gdy tak mówił poczuła, że to co przeżył zadziwiająco pasuje do jej własnych doświadczeń. Jakby mówił o niej, a nie o sobie. Prostymi słowami opisywał rzeczy, które stanowiły dla niej najściślej strzeżoną tajemnicę. I nagle mur obcości zaczął kruszeć. Podniecona jego szczerością sama zaczęła mówić. O sprawach, o których nigdy nikomu nie mówiła. O tym, jak się czuła, gdy ją zostawił. Jak długo nie mogła się po tym pozbierać. Że teraz wie, że nie ma prawa nikomu zaufać. Nie może dopuścić nikogo tak blisko, by sytuacja mogła się powtórzyć. Nie może tego dramatu przeżyć po raz kolejny. Gdy to mówiła czuła, że rozumiał wszystko dokładnie. Nie musiała niczego tłumaczyć. Byli tacy sami. Znajdowali się w takim samym miejscu swojego życia.

 

Tego dnia wracała do domu oszołomiona. Czuła się dziwnie. Z jednej strony cieszyła się, że spotkała kogoś, kto jest w stanie ją zrozumieć. Kogoś, kto być może jest nią zainteresowany. A kto wydaje się być zupełnie inny, niż wszyscy pozostali mężczyźni, jakich zna. Ale była też zaniepokojona. Tym, że być może powiedziała za dużo. Że chcąc nie chcąc dopuściła go zbytnio do siebie. Bała się. Coraz bardziej. Zwłaszcza tego, że może dać się ponieść. Zakocha się w nim i straci kontrolę nad tym, co się dzieje. Niewątpliwie tego należało uniknąć za wszelką cenę. A przecież nie było to takie znowu trudne. Był przystojnym mężczyzną. Interesującym, dowcipnym, obdażonym żywą wyobraźnią. Jak nikt potrafił wprawić ją w dobry nastrój. Skłonić do zwierzeń. Sprawić, by poczuła się tak, jak czuła się dawno temu. Czego chcieć więcej? Czego kobieta może więcej pragnąć od związku? Chyba niczego, o ile mamy do czynienia z kobietą zdrową na umyśle - myślała. „Jedyna pociecha w tym, że ja zdrowa nie jestem”.

 

Po tym pierwszym spotkaniu zaczęli się spotykać regularnie. Wychodzili wieczorem. Raz do kina, raz do parku. On był zawsze pełen dobrych chęci i pomysłów, w jaki sposób spędzić wolny czas. Czuła się dobrze, gdy był przy niej. Był zawsze miły i szarmancki. Nie usłyszała od niego ani jednego złego słowa. Ani jednego podniesionego głosu. Czy mężczyzna w ogóle może być taki doskonały? Czy tylko udaje takiego, gdy chodzi mu o coś? Przecież już to przerabiała wcześniej. Ten moment, kiedy ktoś zamienia się, niewiadomo z jakiego powodu, z księcia z bajki w najgorszy koszmar. Gdy życie przekształca się nagle w niekończący się ciąg kłótni i pretensji. Gdy ktoś, komu powierzyłaś wszystko co miałaś, zaczyna ci wytykać każde twoje potknięcie. Pomiata tobą na oczach przyjaciół. Aż czujesz się nikim, tracisz poczucie, że cokolwiek jesteś warta. Ilekroć przypominała sobie o tym, uśmiech znikał z jej twarzy. I musiała minąć dłuższa chwila, nim pojawił się znów.

 

Mimo to wszystko toczyło się zadziwiająco dobrze. Lubiła Go i lubiła spędzać z nim czas. Przy Nim rzeczy, które dotąd wydawały się trudne, a nawet niemożliwe, okazywały się zadziwiająco łatwe. Rozmawiali o wszystkim. I coraz trudniej było się rozstać. Coraz trudniej myśleć o czymkolwiek innym, poza kolejnym spotkaniem. Czuła, że powoli, ale nieuchronnie uzależnia się od Niego i nic nie może na to poradzić. Pewnego wieczora tańczyli razem i wyczuła, że ma zamiar ją pocałować. Nie wiedziała jak ma na to zareagować. Zaczęli rozmawiać. Tym razem poważnie. Powiedziała mu, raz jeszcze, o wszystkich swoich obawach. O tym, jak to, co się dzieje między nimi, jest dla niej ważne. Ale jednocześnie poprosiła, by dał jej trochę czasu. By pod żadnym pozorem nie naciskał. I znów był zadziwiająco cierpliwy. Czuły i delikatny. Jakby znał dokładnie wszystko to, co czuła i czego się bała. Kiedy rozstawali się tej nocy pocałował ją w usta. Była to jedna z najprzyjemniejszych rzeczy, jakie ją spotkały w ostatnich latach. Nie mogła przestać się uśmiechać przez cały następny dzień.

 

Wiedziała, że następną rzeczą, jaka się wydarzy, to wspólnie spędzona noc. Powoli przygotowywała się do tego. Powoli przekonywała samą siebie, że to dobra decyzja. Że jest właśnie tym mężczyzną, któremu warto zaufać. Że przy nim wszystko zmienia się na lepsze. Przy nim może wreszcie wyjść ze swojego kokonu i zacząć żyć tak, jak w głębi duszy pragnie. Znowu być z kimś, kochać kogoś. Spędzać z nim każdą wolną chwilę i każdą noc. Budzić się koło niego. Mieć w nim wsparcie w trudnych chwilach. Wszystkie lęki, które miała jeszcze niedawno, zaczęły się w niej przełamywać. Znowu czuła, że potrafi się cieszyć życiem. Ma ochotę spotykać się z ludźmi, tańczyć, bawić się. Czuła się tak, jakby znów miała dwadzieścia parę lat. I jeszcze nic nie wiedziała o tym, jak wygląda dorosłe życie. W pewnym momencie zaczęła ją śmieszyć myśl, że obawia się tego „pierwszego razu”. Kobieta w jej wieku. Że podchodzi do tego tak, jak podchodzi 17-latka, która nigdy wcześniej nie była z mężczyzna. A w końcu było to coś normalnego. Zaledwie seks. Przyjemna rzecz, którą robi się we dwoje. I którą powinni robić wszyscy, bez jakichkolwiek oporów.

 

Kiedy wreszcie to zrobili, była spięta, ale szczęśliwa. Miała poczucie, że to co robi, jest właściwe. Że to ostatni krok, za którym nie ma już strachu i rozczarowania. Było namiętnie i romantycznie. Jak zwykle był taki uważny i troskliwy. I jak zwykle ujął ją tym. Spowodował, że przełamała nieśmiałość. Opadły z niej hamulce, które jeszcze niedawno tak dokładnie unieruchamiały jej kobiecość. Gdy skończyli przytuliła się do niego z całkowitym oddaniem, a On objął ją ramieniem. Poczuła się bezpieczna. Ten mężczyzna, który był przy niej, wydawał się być cudotwórcą. Kimś zesłanym specjalnie dla niej, by ją uwolnić. By pokazać jej raz jeszcze na czym polega radość czerpana z własnego ciała. Przekonać, że miłość nie musi ranić. Że może być taka, jak w telewizji. Pełna czułości i oddania. On zasnął pierwszy. Leżała jeszcze długo, szczęśliwa z tego, że może jedynie wsłuchiwać się w Jego spokojny oddech.

 

Następnego dnia trudno jej było skupić się na pracy. Myślami była zupełnie gdzie indziej. Wiele razy sprawdzała telefon, czy przypadkiem nie dzwonił. W jej głowie kłębiło się tysiące planów. Czy powinna zamieszkać u Niego, czy lepiej byłoby gdy On przeprowadził się do niej? A może należy poczekać z takimi rzeczami jakiś czas? Czy nie jest aby za stara na dzieci? Bardzo by je chciała. No i kiedy powinna poznać Jego rodziców? Czy aby napewno spodoba się im? Ona – kobieta po rozwodzie. Z bagażem złych doświadczeń na karku. Energia i niepokój rozsadzały ją od środka. Nie potrafiła usiedzieć na miejscu. Nie wiedziała tylko, dlaczego nie dzwoni. Może jest zajęty. Ma mnóstwo pracy, albo rozładowała mu się komórka. Gdy nie zadzwonił do wieczora zaczęła się denerwować. Może coś się stało? Wreszcie sama zadzwoniła, ale nie odebrał. Zostawiła mu wiadomość na automatycznej sekretarce. Użyła swego najbardziej radosnego tonu, by zamaskować napięcie. Nie oddzwonił.

 

Następnego dnia wieczorem zadzwoniła po raz kolejny. Na dworze było chłodno. Nieprzyjemny wiatr wiał jej w twarz, gdy chroniła się przed nim pod wystawą jednego ze sklepów. Usłyszała jego oddech w słuchawce, ale kiedy chciała się odezwać rozłączył się...

leppus_28   
cze 06 2009 Ona
Komentarze (5)

Niczym jestem. Ty jesteś wszystkim. Gdy Ciebie nie ma – mnie nie ma również. Miłość jest szaleństwem. Miłość jest czekaniem. Na to, że przyjdziesz. Że otworzysz drzwi. Raz tylko popatrzysz. Wypowiesz kilka słów. Bez tego nie istnieję. Nie czuję, bym miała piersi i ramiona. Bez tego duszę się. Powietrze jest kwaśne i wilgotne. Gdy patrzysz na mnie w ciągu jednej sekundy cały świat kurczy się do tak małych rozmiarów, że mogłabym schwytać go w dłoń. Kiedy jesteś, słyszę jak serce moje bije jak szalone. Ale czy ty wiesz o tym? Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że bije ono tylko dla ciebie? Może tylko przechodzisz i nie zauważasz. Może nic dla ciebie nie znaczę. Ale to byłoby dziwne, bo przecież Ty dla mnie jesteś wszystkim. Jak to możliwe? Że stałeś się całą moją radością. Całą nadzieją i całym rozczarowaniem. Przecież zawsze kierowałam się w życiu rozsądkiem. Zawsze kpiłam sobie z miłości i miłostek. Nie ulegałam oszołomieniu. Miałam w sobie umiar i porządek. I nagle zjawiłeś się Ty. Tylko wszedłeś do środka, zaledwie Cię spostrzegłam i nagle poczułam, że się denerwuję. Że pot spływa mi po plecach. Nie byłam w stanie wykrztusić słowa. Z początku nie wiedziałam co się ze mną dzieje. Skąd taka reakcja. Przecież byłeś zwyczajny. Ani nie bardziej przystojny, ani nie wyższy od innych. Od setek tych, których mija się na ulicy każdego dnia. Ale było coś w twoim spojrzeniu. Coś, co nie pozostawiło mi złudzeń. Popatrzyłeś na mnie, zaledwie przez chwilę i przestałam nad sobą panować. Potem przez kilka następnych dni żyłam tylko wspomnieniem tego, co się stało. Chociaż przecież nie stało się nic. Ot, spojrzenie. W końcu nie znamy się wcale. Nigdy nie rozmawialiśmy ze sobą. Nie licząc tych kilku zdawkowych zdań, które wymieniliśmy, nic nie znaczących. Dokładnie takich, które wypowiadają wszyscy, którzy zaglądają do nas. Nie mam pojęcia kim jesteś. Nie mam pojęcia czym się zajmujesz. Nie znam nawet Twojego imienia. Ty zresztą mojego też nie. Dałabym wszystko, by Ci je powiedzieć, ale nie ma ku temu okazji.

 

Tak długo czekałam po tym pierwszym razie, byś pojawił się ponownie. Każdy dzień dłużył się w nieskończoność. Bałam się, że już nie przyjdziesz. Że to był tylko jeden raz. Ta myśl była dla mnie nie do zniesienia. Nie wiedziałam co ze sobą robić. Nie umiałam się na niczym skupić. Czego oczekiwałam? Sama nie wiem. Cudu – to też. Tego, byś mnie zauważył. Byś rozpoczął rozmowę. Ale przede wszystkim byś pojawił się raz jeszcze. Choćby na moment, tak jak za pierwszym razem. Gdy wreszcie Cię zobaczyłam byłam najszczęśliwszą osobą na świecie. Przyszedłeś. Nie pamiętam po co. Ale było to tak, jakbyś przyszedł właśnie dla mnie. Po to tylko, żeby zobaczyć się ze mną. Byłam strasznie podekscytowana. Nie wiedziałam co robię. Pewnie zachowywałam się jak skończona idiotka. Uśmiechnięta od ucha do ucha. Szczebiocząca, byś zwrócił na nią uwagę. Byś obdarzył swoim łaskawym spojrzeniem. Rozkwitająca gdy tylko na nią patrzysz. Nie wiem czy to dostrzegasz. Ale zapewne tak. W końcu nie da się nie zauważyć tej rozpaczliwej próby przyciągnięcia Twojego spojrzenia. Czy nie jestem przypadkiem w Twoich oczach żałosna? Czy nie odbierasz tego jako pozbawionego godności wołania o ratunek? Nie wiem. W mojej głowie myśli kłębią się bezustannie. Rozsądek próbuje je powstrzymać, ale nie jest w stanie zapanować nad tym co się dzieje. Co dzieje się ze mną, gdy tylko pomyślę o Tobie. Jestem cała w rozsypce. W nocy myślę o Tobie, nie mogąc zasnąć. Dotykam swym ud i piersi, wyobrażając sobie, że to Ty je dotykasz. Nie wiem co bym zrobiła, gdyby stało się tak naprawdę. Chyba wybuchłabym. Pragnienie rozsadziłoby mnie od środka.

 

Bylebym tylko mogła porozmawiać z Tobą. Zaledwie raz dotknąć twojej dłoni. Ale to tylko marzenie. Które czym dłużej śnione tym bardziej wydaje się nierealne. Gdybyś tylko Ty odbierał mnie tak samo, jak ja odbieram Ciebie. Gdyby to szaleństwo, które ogarnęło mnie, w małym chociaż stopniu ogarnęło też Ciebie. Ale Ty pozostajesz odległy. Nie tracisz głowy, którą ja straciłam już pierwszego dnia. Dzielą mnie od Ciebie miliony kilometrów. Przepaście, których z pozoru nie sposób przeskoczyć. Pewnie masz kogoś. Tacy faceci jak Ty nie bywają samotni. Pewnie kobiety szaleją za Tobą i same wpychają Ci się do łóżka. Znacznie ładniejsze ode mnie. Szczuplejsze i bardziej interesujące. Te, które same potrafią zacząć rozmowę. I umówić się na randkę. Gdy oceniam swe szanse racjonalnie, wydają mi się one niewielkie. Gdy patrzę na siebie w lustrze widzę wyłącznie wady i niedociągnięcia. Jestem nieładna. Nie chodzę w wysokich obcasach. Nie maluję się. Nie błyszczę dowcipem w towarzystwie. Nie mam też wyniosłego spojrzenia kobiety, której mężczyźni pożądają. Nic dziwnego, że nie zwracasz na mnie uwagi. Nic dziwnego, że traktujesz jak jeszcze jedną idiotkę, która traci głowę na Twój widok. Mimo to myślę tylko o tym, żeby znowu Cię zobaczyć. Nie ważne co się stanie. Nie ważne co myślisz o mnie. Po prostu przyjdź jeszcze raz. Otwórz drzwi, tak jak zawsze, wejdź do środka i poproś. O cokolwiek. Wszystko o co poprosisz oddam Ci bez chwili wahania.

 

 

leppus_28