Komentarze (2)
Sympatyzuję z ludźmi, którym nie wychodzi. Tymi wszystkimi, którzy robią coś i nie mają o tym pojęcia. Albo wybrali nieodpowiedni zawód i fatalnie minęli się z powołaniem. Ze sportowcami, którzy są stale kontuzjowani i ciągle przesiadują na ławce rezerwowych. Z lekarzami, którym ani razu nie udało się postawić właściwej diagnozy. Inżynierami, mającymi problemy z tabliczką mnożenia. I odpowiedzialnymi przez to za poważne katastrofy budowlane. Aktorami, którzy nigdy nie wyjdą poza role statystów. Luzakami, zatrudnionymi na etacie głównego chirurga. Muzykami, którzy pomimo braku umiejętności dzielnie kontynuują swoje kariery. Ludzie ci tworzą najbardziej barwną zbieraninę pokraków i nieudaczników, jaką można sobie wyobrazić. Są wśród nich najrozmaitsi ignoranci, megalomani, bumelanci i zwyczajni idioci. Ci, którzy zdają sobie sprawę z tego, że są do niczego i nie przejmują się tym. Niepoprawni marzyciele, wiecznie z głowami w chmurach. Samorodni geniusze, snujący nieprawdopodobne plany, ale mający problemy z przejściem przez ulicę. Domorośli poeci, zatrudnieni w sklepach spożywczych. Lub też przeciwnie. Natchnieni odszczepieńcy święcie przekonani, że w tym co robią są naprawdę nieźli, a tylko świat ich jeszcze nie docenił. Samotni i nie zdający sobie sprawy z własnej beznadziejności. Szaleni wynalazcy, autorzy patentów pozbawionych praktycznego zastosowania. Politycy, uzyskujący wynik wyborczy bliski błędowi statystycznemu. Ekonomiści, których prognozy nigdy się nie sprawdzają. Niestrudzeni podrywacze, którym nigdy nie udaje się nic poderwać, ale mimo to każdego dnia próbują znowu.
Sytuacja, w której komuś coś nie wychodzi jest niezwykle malownicza. Filmiki pokazujące piłkarzy, którzy nie trafiają w piłkę w decydujących momentach meczu są znacznie ciekawsze niż te pokazujące ich trafiających. Katastrofalne kiksy przechodzą do historii i są często wspominane dłużej niż efektowne zwycięstwa. Np. sławne pudło Kevina Keegana na mistrzostwach świata w 1982 roku. Nikt już nie pamięta żadnej bramki strzelonej przez tego zasłużonego napastnika, ale tego zagrania wymazać z pamięci się nie da. To samo dotyczy pamiętnych pomyłek na polu bitwy, których było co niemiara. Nieudane szarże kawaleryjskie, ostrzelanie własnych lub sojuszniczych oddziałów (tzw. friendly fire), błędy, w wyniku których armia pomaszerowała nie w tą stronę co trzeba. Tak jak ten dzielny admirał rosyjski, dowodzący w bitwie pod Cuszimą. Najbardziej pechowa postać w historii marynarki, którego wszystkie decyzje, jakie podjął, okazały się błędne. Któremu okręty tonęły, wpadały na rafy i zderzały się same ze sobą. To dzięki takim postaciom historia nie jest nudna. Dzięki takim pospolitym ofiarom losu mamy możliwość identyfikowania się z tym, o czym czytamy. Bo niby z kim mamy się identyfikować? Przecież nie z patosem, którym próbuje się nas karmić na lekcjach historii. Bo cóż my mamy wspólnego z jakimś tam Napoleonem albo innym Robbespierem? Naszym naturalnym bliźnim jest żołnierz, który usnął i przespał całą ofensywę pod Verdun. Kierowca rajdowy, który rozbił się już na pierwszym zakręcie. Bokser, który miał szansę zostać mistrzem olimpijskim, ale pomylił pociągi i spóźnił się na swoją własną walkę (autentyczna historia). To ich niepowodzenia pozwalają tchnąć w nasze życie nieco optymizmu. Dzięki nim możemy powiedzieć sobie: „A jednak nie jestem największym baranem jakiego nosi ta ziemia”. Czy może być coś bardziej budującego?