Bracia Zot byli jednymi z najbardziej okrutnych i bezwzględnych rozbójników i łotrów, jacy kiedykolwiek pojawili się na zachód od Andaluzji. W ciągu przeszło 10 lat swej nędznej i przerażającej działalności złupili doprawdy wszystko co się dało, przemieniając spokojną i bogobojną krainę Rio de Alacho w ziemię dymiącą i jałową. Puścili z dymem kilka wsi i obrabowali niezliczoną ilość karawan, ciągnących w stronę Madrytu. Nikomu nie darowali. Biedni czy bogaci, nikt w nieszczęsnym Rio de Alacho nie mógł czuć się bezpieczny. Bracia Zot napadali we dnie i w nocy, nie odstraszał ich mróz ani żar lejący się z nieba. Bez przesady powiedzieć można, że przemienili życie mieszkańców tych terenów w ponury koszmar.
Młodszy z braci, Franciszek Zot, był człowiekiem ogromnej siły fizycznej. Na sam jego widok normalnemu człowiekowi miękły kolana. Był wielki jak dąb, a gdy zgrzytał zębami tynk sypał się ze ścian. Gdy szedł przez las co tylko żyło umykało do swych nor i dziupli, ptaki z piskiem uciekały, a kwiatki więdły. Najgorszy był jednak głos Franciszka, niski i chropowaty. Zawsze gdy po zmroku rozpoczynał swe nocne zawodzenia, które sam nazywał miłosnymi serenadami serca ludzi ogarniało przerażanie i trwoga. Gdy Franciszek się zdenerwował bywał straszliwy. Jeszcze gorszy był, gdy był w dobrym humorze, co na szczęście zdarzało się rzadko. Tylko temu należy zawdzięczać, że w lesie pozostało jeszcze przy życiu kilka drzew i nieco zwierzyny. Młodszy Zot nie znał co to strach, śmierci śmiał się w twarz, nawet dwudziestu chłopa to nie był dla niego przeciwnik. Nie bał się nikogo na tym i tamtym świecie, za wyjątkiem swego starszego brata, Władysława.
Władysław Zot był człowiekiem ogromnym. Nawet Franciszek stojąc przy nim wydawał się karłem. Starszy Zot był tak ogromnych rozmiarów, że jedynie najwyższe drzewa zdawały się sięgać wyżej. Bary miał takie, że jak wchodził gdzieś, zabierał ze sobą zwykle pół futryny, taki był szeroki. Stalowe i miedziane sztaby łamał jak zapałki, a zębami przegryzał najgrubsze nawet liny pociągowe. I konia byłoby mało, żeby go ruszyć z miejsca. Od kiedy miał 6 lat z powodzeniem posługiwał się maczugą i doszedł w tej umiejętności do istnej wirtuozerii. Swym budzącym powszechne przerażenie orężem wyrywał drzewa z korzeniami, potrafił nim też rzucać na olbrzymie odległości. Choć maczuga ważyła tyle, że nawet Franciszek nie potrafił jej unieść. I jeżeli Franciszek i samego diabła się nie bał, to w porównaniu z Władysławem zdawał się być zwykłym tchórzem. Władysława nie wyprowadziłyby z równowagi i całe zastępy mocy piekielnych. W pojedynkę potrafił się wyrwać na całą armię i rozpędzić wszystkich na cztery wiatry.
Taki to właśnie duet stanowili owi straszliwi braciszkowie. Gdzie Franciszek nie mógł, tam zjawiał się Władysław i robił porządek, a razem stanowili siłę, przed którą każdy w okolicy czuć musiał respekt. Gdybyż jeszcze bracia ci byli, na wzór polskiego Janosika czy angielskiego Robin Hooda, szlachetni, gdyby rabowali bogatych i dawali biednym, może by ich w Rio de Alacho tolerowano, a być może nawet kochano. Jednak bracia Zot z nikim nie dzielili się swymi łupami i nie robiło im żadnej różnicy kogo rabują. Czy księcia, czy ostatniego nędzarza, przymierającego głodem. To powodowało, oprócz rzecz jasna wrodzonej brutalności braci, że wszyscy nienawidzili ich i każda modlitwa wieczorna zaczynała się tu od słów: „I spuść dobry panie Boże wszystkie plagi egipskie na tych dwóch wrednych zwyrodnialców i uwolnij nas od ich towarzystwa.” Niestety, nie wiedzieć czemu dobry pan Bóg zdawał się nie wtrącać w sprawy Rio de Alacho, być może, jak twierdzili niektórzy, również obawiając się straszliwych braci. Bracia więc dalej robili swoje, przy czym byli w tym z czasem nie tylko coraz wprawniejsi, ale również coraz bardziej zaciekli i bestialscy. Gdy kto wpadł tylko w ich ohydne łapska nie było już dla niego ratunku. Dotyczyło to tak mężczyzn, jak i kobiet, przy czym zwłaszcza kobiet.
Wreszcie któregoś dnia zebrała się rada wsi, na którą przybyli mieszkańcy okolicznych osad, czy osobiście czy też przysyłając swych przedstawicieli. Temat zebrania był jasny i oczywisty dla wszystkich. Jak zrobić porządek z braćmi Zot. Było wiele pomysłów, ale większość od razu na wstępie rozbijała się o trudności natury technicznej. Po prostu nie było w okolicy nikogo, kto miałby odwagę stanąć z braćmi twarzą w twarz. Wreszcie wstał niejaki Jakubek, najsilniejszy chłop we wsi i rzekł: „Ja pójdę”. Powiedział to gromko i donośnie, bo też był to chłop wielkiej postury, silny i przysadzisty. Wszyscy znali męstwo Jakubka, więc nikt nie protestował, popatrzono tylko na niego wzrokiem pełnym olbrzymiego uznania. Jakubek posilił się, ubrał w ulubiony strój do roboty, wziął ze sobą kosę i otrzymawszy jeszcze na drogę sporo cennych rad i wiele zupełnie niepotrzebnych oraz błogosławieństwo miejscowego proboszcza ruszył w drogę. Towarzyszyło mu westchnienie pełne nadziei, a także płynące z głębi serca życzenia powodzenia. Wielki Jakubek majestatycznym krokiem przemierzał pola idąc w kierunku na zachód, w stronę gór Sierra Madera, gdzie znajdowało się obozowisko braci Zot. Jego olbrzymia sylwetka napawała ludzi wiarą w powodzenie misji, ale też niejeden wątpił czy Jakubek zdoła pokonać obu braci. Tej nocy wszyscy, biedni i bogaci, starzy i młodzi, jak również dzieci, modlili się za Jakubka.
Tymczasem gdy zaczynało już świtać Jakubek dotarł na miejsce. Na górskim stoku zobaczył obozowisko straszliwych braci, porozrzucane wokół kości pobitych przez nich przeciwników oraz ich samych, siedzących przy dopalającym się ognisku i posilających się skromnym śniadaniem. Skromnym jak na nich. Jadła i napojów wystarczyłoby z powodzeniem dla regimentu wojska. Jakubek zawołał z daleka w ich kierunku, na co zareagował natychmiast młodszy z nich, Franciszek, powstając na równe nogi. Jakubek podszedł bliżej i zmierzył intruza wzrokiem. Nadzwyczajny wzrost przeciwnika zatrwożył nieco prostego Jakubka, ale szybko przegnał on precz negatywne myśli i wywijając kosą ruszył na znienawidzonego wroga. Rozgorzała straszliwa walka. Początkowo przeważał w niej zaciekły w swej determinacji Jakubek, ale potem stopniowo i nieubłaganie poczęła coraz bardziej dominować diabelska siła fizyczna Franciszka. Już po chwili połamał kosę Jakubkowi, złapał go obiema rękami, podniósł do góry i począł wymachiwać nim we wszystkich kierunkach. Gdy wreszcie znudziło mu się to wywijanie i puścił swą ofiarę, biedny Jakubek wyfrunął wysoko w powietrze, spadając przeszło 30 metrów dalej. Słychać było jedynie głuchy trzask gruchotanych kości i wybijanych zębów, po czym Jakubek podniósł jedno oko, konkretnie lewe i w takiej pozycji skonał. Franciszek przyjrzał mu się uważnie, po czym usiadł i kontynuował śniadanie, nie mogąc sobie darować, że przez taki drobiazg oderwał się od jedzenia.
Wieść o klęsce Jakubka lotem błyskawicy dotarła do wioski wywołując przerażenie i smutek u jego mieszkańców. Kobiety płakały, mężczyźni bezradnie wygrażali wszystkiemu dokoła, przy czym najwięcej oberwało się wspomnianemu panu Bogu, który wyraźnie odwrócił się od nich w chwili największej próby. Znów zebrano chłopstwo i naradzano się, ale choć narady trwały dwa dni i dwie noce nic nie uradzono. Skoro bowiem Jakubek nie dał rady, to kto mógł dać? Wreszcie jednak uradzono, że trzeba zwrócić się po pomoc z zewnątrz. Rozpoczęto szybką zbiórkę pieniędzy i zbiórka ta szła niezwykle sprawnie, bo każdy dawał co miał, dosłownie ostatni grosz sobie od ust odejmowano, tak się chcieli wszyscy pozbyć przeklętych braci. Gdy wreszcie uzbierano pokaźną kwotę, konkretnie przeszło 800 dukatów, wybrano najmądrzejszego ze wsi, niejakiego Madeja, dano mu do ochrony dwóch mocnych chłopów i kazano ruszać z tym skarbem do okolicznego zamku, gdzie urzędował król. Ekspedycja wyruszyła jeszcze tego samego dnia i dał Bóg że po paru dniach dotarła na miejsce bez większych przeszkód, szczęśliwie nie wpadając w ręce braci. Dotarła do zamku króla Polipa III, przedkładając mu skrótowo całą sprawę i prosząc o pomoc. Król Polip przyjął dar chłopów i obiecał solennie interweniować. Madej i jego ludzie szybko wrócili do wioski by jak najszybciej poinformować o szczęśliwym zakończeniu wyprawy.
I istotnie. Choć wielu sceptyków wątpiło w słowo dane przez Polipa, który nie cieszył się specjalnym uznaniem swego narodu, nie minął miesiąc i ujrzano nadciągające wojska. Na ich czele kroczył sam król, ubrany w złocistą zbroję i przyozdobiony wyniosłym spojrzeniem. Jeszcze raz podziękowano mu za pomoc, po czym na czele swych zbrojnych, to jest przeszło 500 żołnierzy, ruszył w góry we wskazanym kierunku. –No to wreszcie będzie koniec z braćmi Zot- mówiono we wsi z wyraźnym przekonaniem. Począwszy od następnego dnia wypatrywano pierwszych wieści o bitwie, które zresztą nie kazały na siebie długo czekać. Od samego rana, od strony gór, dobiegały do wsi straszliwe odgłosy walki, szczęk zbroi i potworne jęki konających. Trwało to wszystko trzy dni i trzy noce, ani na moment nie milknąc, po czym zaczęto obserwować ciągnące od gór resztki pobitej armii. Wojsko doznało ciężkich strat, większość żołnierzy albo straciła życie albo którąś z istotnych kończyn, podczas gdy sam Polip, co było najpełniejszym wyrazem doznanej klęski, dostał się w niewolę bandytów. Mieszkańcy wioski byli zdruzgotani. Cała armia królewska poszła w rozsypkę, nie dając rady rzezimieszkom. Dla wsi nie było już ratunku.
Następnego dnia nadeszły słuchy, że bracia postanowili krwawo i okrutnie zemścić się za to, że wieśniacy poprosi o pomoc samego króla. Na wieś padł blady strach. Wszyscy mieszkańcy pozamykali się w swych domach, wraz z całym inwentarzem, zabijając drzwi i okna deskami, choć nikt nie wątpił, że to braci nie powstrzyma. Po paru dniach strachu, gdy przerażenie i lęk przed okrucieństwami braci osiągnęły apogeum, usłyszano zbliżające się kroki. Bracia Zot zbliżali się do wsi, nadciągając od strony gór. Prawdopodobnie byli podchmieleni alkoholem, zdenerwowani szli łamiąc po drodze płoty i burząc metalowe ogrodzenie. Tak doszli na główny dziedziniec, po czym usłyszano głośne i zdziwione nawoływania. Wtedy to ku zdumieniu wszystkich okazało się, że nie byli to wcale bracia Zot, lecz ktoś zupełnie inny. Mieszkańcy poczęli krzyczeć, by nieznajomy poszedł sobie i szedł dalej z Bogiem swoją drogą, ale ten nie ustępował. Uparł się, że nie pójdzie póki nie napije się czegoś i nie „przekąsi” obiadu. Głos miał mocny i pewny siebie. Wreszcie któryś z wieśniaków poinformował go, w czym rzecz, że banda straszliwych braci najpierw pobiła wojska Polipa III, a teraz terroryzuje wieś, że nie wiadomo do czego są zdolni, choć pewnie praktycznie do wszystkiego, i w ogóle lepiej umykać stąd czym prędzej, póki jeszcze można.
Wtedy nieznajomy zadziwił wszystkich stwierdzając, że się żadnych braci nie boi i może się z nimi bić, choćby tu i teraz. Zdumieli się mieszkańcy wioski, nie tylko treścią oświadczenia czy też przechwałki młokosa, lecz również prostotą z jaką ją wypowiedział i pewnością jaka brzmiała w jego głosie. Upewniono się, że wszystko dobrze zrozumiał i gdy po raz drugi potwierdził, że gotowy jest własnymi rękami zatłuc braci poczęto intensywnie szeptać.
-To wariat. Niech idzie i nie zawraca głowy- powiedział jeden.
-A jeżeli mówi prawdę?- rzekł drugi.
-Sam miałby dać radę braciom Zot? To niemożliwe.
-No jasne. Przecież Jakubek nie dał.
-Jakubek, Jakubek. Stary już chłop był i pociągał gorzałki za często. Za młodu to by może radę dał.
-Warto spróbować. W końcu co mamy do stracenia.
-Może to jak rycerz światowej sławy?
-No. Albo inny zbój.
-A, od razu zbój. Wy to już kumie w każdym zbója widzicie.
-Trzeba dać chłopu szansę.
-No jasne. W końcu co możemy innego zrobić. Czekać z założonymi rękami na Zotów?
Tak uradziwszy otworzono drzwi i mieszkańcy pełni ufności i nadziei wyszli na zewnątrz obejrzeć sobie z bliska śmiałka. Gdy go już z wszystkich stron obejrzeli przeważał pogląd co do tego, że należy wleźć do domów z powrotem. Wzrost bowiem i postura młodzieńca nie odpowiadały oczekiwaniom w najmniejszym nawet stopniu. Spodziewano się ujrzeć olbrzyma, rycerza imponującej krzepy, albo przynajmniej przeciętnej. Tymczasem i owszem, młodzieniec głos miał donośny, lecz posturę raczej wątłą. W barach był wąski, nawet chudy, a wzrost niewiele odbiegał od Luizki, żony kowala, która była najmniejszą kobitką we wsi. Pod pachami by się Jakubkowi zmieścił. Nic więc dziwnego, że po okrzykach pełnych złamanych nadziei poczęto naigrywać się z przybysza i machać ręką na znak, że istotnie wariat. Ten jednak zdawał się być święcie przekonany, że da radę braciom, nawet dwóm naraz i nie sposób go było od tego odwieźć.
-Jesteś panie rycerzem?- pytali go.
-Nie. Skąd.
-Czy umiesz władać mieczem?
-Ani trochę.
-To w takim razie czym chcesz walczyć ze straszliwymi braćmi Zot?
Młodzieniec nie odpowiedział nic, uśmiechnął się tylko, wyciągnął z kieszeni niewielką, drewnianą harmonijkę i zagrał na niej zdziwionym chłopom kilka skocznych przygrywek. Następnie zarzucił na plecy niewielki tobołek, spytał, gdzie spotka owych braci Zot i bez niepotrzebnych słów ruszył w drogę we wskazanym kierunku. Towarzyszyły mu szyderstwa i złośliwości, ale nie przejmował się tym. Szedł krokiem szybkim i zdecydowanym, aż po paru godzinach doszedł do obozowiska braci, gdy akurat zaczął już nadciągać zmierzch. Bracia siedzieli jak zwykle przy ognisku i zabawiali się opowiadając sobie sprośne dowcipy, a trzeba wiedzieć, że w spośnościach jak rzadko w czym nie mieli sobie równych. Co działo się potem, nie wiadomo. Istnieje przynajmniej kilka wersji wydarzeń, żadna jednak, z tego co wiem nie odpowiada prawdzie. Faktem najbardziej zdumiewającym jest to, że nie słyszano jakichkolwiek odgłosów walki, nawet najmniejszych, a jeszcze tego samego dnia, wieczorem, obaj straszliwi bracia Zot, potulni już i niegroźni, związani przez młodzieńca grubym sznurem szli polami w stronę wioski.
Jej mieszkańcy, gdy tylko ujrzeli wspaniały tryumf wybiegli przed wieś, wiwatując na cześć dzielnego młodzieńca i ciesząc się do łez, choć nikt nie potrafił wytłumaczyć jak zwycięzca dokonał tego co wydawało się niemożliwością. Po krótkiej rozprawie obu braci uznano za winnych prawie wszystkiego, co tylko złego spadło na Rio de Alacho w ostatnich paru latach, łącznie z plagą szczurów i gradobiciem, po czym powieszono ich na okolicznym drzewie, gdzie zresztą wisieli jeszcze długo. Przez cały następny tydzień tymczasem bawiono się i śpiewano. Tańcom i zabawom wprost nie było końca. Młodzieńca, który pomimo usilnych starań nie wyjawił swego imienia i pochodzenia, wszyscy klepali po plecach z uznaniem i gratulowali mu szczerze, jak również przepraszano go za wcześniejsze złośliwości. On natomiast zachowywał się nader skromnie, oznaki szacunku przyjmował z pewnym prowincjonalnym zażenowaniem, choć wójt chciał go nawet gwoli zasług wydać za swą jedyną córkę, odmówił i powiedział, że czas mu już w drogę. To powiedziawszy pożegnał się grzecznie, ruszył na Wschód i tyle go widzieli. Do wójta miano zresztą potem wiele pretensji, że niepotrzebnie wystraszył nieznajomego. Bowiem już wcześniej kilkakrotnie, przy różnych okazjach miał w zwyczaju swatać swą córkę za różnych łapserdaków, wykorzystując najrozmaitsze okoliczności i ogólny entuzjazm połączony z odurzeniem alkoholem. Ale z racji tego, że nie była ona specjalnie urodziwa, nikt jej nie chciał.
I tak kończy się ta historia, choć być może kończy się ona w połowie i z pewnością wiele jeszcze wydarzyło się w Rio de Alacho, a i młodzieńca, pogromcę braci Zot, wędrującego po świecie spotkało wiele barwnych przygód, wartych wspomnienia. Problem jednak w tym, że kolejne etapy tej historii toną coraz bardziej w mrokach niepewności, podczas gdy cała opowieść doznaje specyficznego rozszczepienia. I tak wedle jednych przekazów młodzieniec, który naprawdę nazywał się Malderos i pochodził z górnej Saramacji zaznał w kolejnych latach wielkiej sławy, przemierzył największe pasma górskie Europy, a w 1565 został nawet wybrany podczas pierwszej wolnej elekcji księciem Andaluzji, który to urząd sprawował mądrze i ze spokojem przez następne 35 lat. Inni jednak twierdzą, że wcale tak nie było. Ich zdaniem młodzieniec wcale nie nazywał się Malderos tylko Pancho Moro i niedługo po opisywanych wydarzeniach osiadł w mieście Cordoba, gdzie w krótkim czasie postradał zdrowie i pieniądze na nielegalnych zakładach hazardowych, by wreszcie skończyć swe marne, nieudane życie z powodu postępującej choroby alkoholowej.
Równie niespójne i sprzeczne są informacje na temat dalszych losów wioski na pograniczu Andaluzji, o której była tu mowa. Jedni twierdzą, że wieś miała przed sobą 200 lat spokoju i ogólnego dobrobytu, ale są też tacy, którzy przysięgają że było akurat odwrotnie. Dość powiedzieć, że nawet co do prawdziwości opisywanej śmierci braci Zot istnieją rozbieżności. Wielu twierdzi, że wcale nie zginęli tamtego wieczora, ale żyli jeszcze wiele lat, łupiąc co popadło. Zdaniem z kolei wybitnego historyka z uniwersytetu w Pueblo, zgłębiającego ten temat, wizerunek braci przedstawiony tutaj jest błędny. W istocie nie byli to bowiem wcale degeneraci bez czci i zasad, czego dowodem, że Franciszek Zot był potem przez wiele lat burmistrzem okolicznego miasteczka i pełnił tę funkcję z wielką wprawą. A tak w ogóle to bracia nie nawiedzali wcale wsi Rio de Alacho, działali bowiem bardziej na zachód i z reguły myli się ich z kimś zupełnie innym. Z kolei ja osobiście, przygotowując się do spisywania tej historii dotarłem do innych niezwykłych danych, według których bracia Zot zostali straceni w 1552 roku, ale jeszcze długo później, ich terror szalał w tamtych rejonach, przybierając na sile zwłaszcza na przełomie 1559 i 1560. Idąc tym tropem dokopałem się do kolejnych zdumiewających informacji, z których wynika, że w istocie było trzech braci Zot, a nie dwóch. I to nie oni pobili armię króla Polipa, ale król Polip złupił wieś Rio de Alacho. A następnie zdenerwowani tą jawną niesprawiedliwością chłopi, nie mając na kim wyładować swych frustracji, pobili nieszczęsnych braci Zot. Z tego wszystkiego wyłania się jedynym słowem zupełnie inna historia, niemniej interesująca, w której straszliwi bracia Zot są postaciami tragicznymi i nie rozumianymi. No i oczywiście nie są już tacy straszliwi...