Archiwum styczeń 2009


sty 30 2009 Mężczyźni o kobietach
Komentarze (1)

Nic mnie tak nie drażni, jak faceci, którzy wypowiadają się publicznie na temat kobiet. To są te momenty każdej imprezy, w których wstaję i wychodzę. I nie ma takiej siły, która by mnie mogła zatrzymać. Takich głupot, jak się można wtedy nasłuchać, nie można porównać z niczym innych. Jak się zaczną wypowiadać ci wszyscy domorośli specjaliści od spraw kobiecych. Ci w sweterkach po babci i sportowych butach. Jak im się zbierze na dywagacje na „te tematy”, to nie pozostaje nic innego, tylko wziąć żyletki i się pociąć. Jak słyszę ten cały stek bzdur, co lubią kobiety, a czego nie lubią, co je kręci, a co nie. Zastanawiam się wtedy: skąd ci ludzie czerpią te informacje? Kto im dał prawo się wymądrzać? I z kim do diabła się do tej pory umawiali, że takie im te osoby dostarczyły przemyśleń. Co prawda ja też się często wypowiadam na temat kobiet, ale na Boga, nie robię tego na oczach wszystkich. Nie wpędzam w zakłopotanie ludzi, których dopiero co poznałem. Wypowiadać się publicznie na temat kobiet to może Jan Nowicki. Pozostali to mają prawo conajwyżej mówić coś szeptem. Komuś na ucho, jak nikt postronny nie słyszy. A z tym jest zwykle tak jak ze znajomością języka. Czym bardziej ktoś kaleczy, tym bardziej go słychać. Jak ktoś zna po angielsku 5 słów, a i to niedokładnie, to czuje nieodpartą potrzebę, by zaprezentować światu swoje lingwistyczne talenta. Najlepiej na lotnisku, albo w jakimś innym zatłoczonym miejscu. Gdzie stoisz w wielometrowej kolejce i gdzie nie możesz się ukryć. Musisz słuchać tego, co ktoś plecie stojąc tuż przed tobą. I masz ochotę udusić drania, dla dobra ludzkości. O ileż życie byłoby prostsze, gdyby brak dobrego gustu bolał. Gdyby wywoływał jakąś swędzącą wysypkę u każdego, kto się go dopuszcza. To bardzo niesprawiedliwe, że wywołuje ja jedynie u kogoś innego...

leppus_28   
sty 28 2009 Sport to zdrowie
Komentarze (1)

Nigdy nie rozumiałem ludzi, którzy z chęci zapewnienia sobie rozrywki robią rzeczy niebezpieczne. Wspinają się po skałach, wchodzą do nie zabezpieczonych jaskiń albo jeżdżą na sportowych motocyklach. Świadomość, że mógłbym sobie zrobić krzywdę robiąc coś, co sam sobie z nudów wymyśliłem, działa na mnie paraliżująco. Poza tym mam już swoje lata i staram się eliminować z mojego życia te aktywności, które zakończyć się mogą otwartymi złamaniami z przemieszczeniami. Powiedzmy, że jak człowiek za dużo widział, to nie jest już taki odważny. Za młodu bardziej byłem skłonny podejmować rozmaite wyzwania, a i muszę nieskromnie powiedzieć, że w niektórych konkurencjach sportowych osiągałem całkiem interesujące wyniki. Jestem np. posiadaczem rekordu wszechczasów miasta Szczyrk, jako osoba mająca najmniejsze pojęcie o narciarstwie, której kiedykolwiek udało się zjechać z samej góry. Kto to widział na własne oczy, ten chyba do końca swoich dni tego widoku nie zapomni. Choć może wolałby jednak zapomnieć. Niewątpliwie trzeba było tego dnia wielu nadzwyczaj skomplikowanych zbiegów okoliczności, bym wyszedł z tego żywy. Idąc dalej nie sądzę, by ktokolwiek miał gorszy ode mnie wynik biegu na 100 metrów. Nikt też zapewne nie pchnął piłką lekarską tak blisko. Kiedyś, gdy próbowałem przeskoczyć w szkole przez kozła, mój skok był jeszcze długo przywoływany przez naszego nauczyciela WF-u jako przestroga dla wszystkich. I to, do czego może doprowadzić całkowita bezmyślność.

 

Tak więc talentu mi nie brakuje, gorzej z chęciami. Ich brak powoduje, że ostatnimi czasy jedynym sportem, który uprawiam, jest piłka nożna. Trzeba jednak zaznaczyć, że granie w piłkę z Irlandczykami, to zdecydowanie sport ekstremalny. Kto tego nigdy nie obserwował, nie jest w stanie sobie tego wyobrazić. Połamane nogi, pozrywane wiązadła w kolanach, wybite zęby, to tylko niektóre atrakcje, które czekają cię, gdy tylko nieopacznie zgodzisz się wziąć w tym udział. Tudzież raz zacząłeś, a potem nie możesz już się z tego wykręcić (to mój przypadek). Gdy po jakimś meczu nie ma przynajmniej 2-3 poważnych kontuzji, jest on uznawany za nieważny. By mieć pełny obraz sytuacji, trzeba wziąć jeszcze pod uwagę poziom irlandzkiej służby zdrowia, od której lepiej trzymać się z daleka. Jeżeli np. kość wystaje ci z nogi, to bynajmniej nie oznacza, że jest to poważny przypadek, wymagający natychmiastowej pomocy lekarskiej. Lub chociażby podania środków przeciwbólowych. Reasumując sądzę, że wspinaczka bez zabezpieczenia nie jest tak niebezpieczna, jak kopanie piłki z tymi ludźmi. Ja osobiście jestem tu już przeszło trzy lata i nie licząc jednego skręcenia to, odpukać, wychodzę z tego jakoś bez szwanku. Chociaż trudno by mi było wytłumaczyć w jaki sposób. I jestem jedynym Polakiem, który to przeżył. Dwóch miało operacje zszycia zerwanych wiązadeł, a pozostali sami zrezygnowali przerażeni tym, co zobaczyli. I pewnie samo wspomnienie wywołuje w nich wstręt do tego sportu.

 

Sam sposób grania też bardzo odbiega od tego, co można zobaczyć w Polsce. Tutaj nikt się nie oszczędza. Liczy się tylko wygrana. Dlatego, gdy chcesz komuś odebrać piłkę musisz się liczyć ze wszystkim, włącznie z urwaniem nogi. Przy czym zastanawiające jest to, że oni wszyscy poza boiskiem są bardzo grzeczni i spokojni. Mówią „przepraszam”, „dziękuję” i puszczają cię w drzwiach, jak chcesz przejść. Tylko jednak znajdą się na murawie, zmieniają się nie do poznania. Ten sam gość, który wcześniej podawał ci rękę z serdecznym uśmiechem, teraz jest gotowy bez mrugnięcia oka kopnąć cię z całej siły w nogę, albo walnąć łokciem, kiedy będziesz przebiegał. Jest jak doktor Jekyll i mr. Hyde. Mecz się kończy i znowu jest sobą. Podchodzi i przeprasza za to, że zrobił ci na nodze 10-centymetrowej wielkości szramę, wjeżdżając w ciebie metalowymi korkami bez jakiegokolwiek uzasadnienia. Oczywiście uśmiecham się pokazując, że nic się nie stało. A w domyśle, że przy najbliższej okazji zrobię mu to samo. Próba przekonania ich, że można podejść do sprawy nieco inaczej, na większym luzie, bardziej bawiąc się tym całym graniem, nie ma sensu. Łatwiej przecisnąć się przez dziurkę od klucza niż przekonać Irlandczyka do czegokolwiek. Oni nie po to przez 600 lat bili się z Brytyjczykami i nie po to przeżyli głód ziemniaczany, żeby im teraz ktoś mówił, w jaki sposób mają grać w piłkę. Im się nie da nic wytłumaczyć. Tak samo jak się nie da ich złamać. To jest ich cecha narodowa. Tak jak dyscyplina u Niemców, albo marudzenie u Polaków. I to jest bardzo pozytywne, i to mi się bardzo podoba. Przynajmniej dopóki jakiś gnojek, w zgodzie z tą swoją cechą narodową, nie wyśle mnie z hali sportowej bezpośrednio do szpitala. Co jest zresztą bardzo prawdopodobne.

leppus_28   
sty 27 2009 Upadek
Komentarze (2)

Na dzisiejszym wykładzie zajmiemy się rozwikłaniem jednego z najbardziej dręczących ludzkość zagadnień, a mianowicie jak dalece można się w życiu stoczyć. Odpowiedź nie jest prosta, z wielu powodów. Po pierwsze, co tak naprawdę jesteśmy w stanie powiedzieć sami o sobie? Ja np. potrafię bardzo dużo powiedzieć o kimś. Nawet o osobie, którą nie znam za dobrze i pierwszy raz na oczy widzę. Natomiast sam o sobie posiadam wiedzę dość minimalną. Poza szeregiem mało znaczących szczegółów biograficznych, tak naprawdę niewiele mogę powiedzieć. Trudno mi więc ustalić, jak daleko jestem w stanie się w czymś posunąć. Np. w byciu gnojkiem, albo skończonym draniem. Kilkakrotnie w życiu wydawało mi się, że dalej już się nie da, jednak przyszłość niezmiennie nie przestawała mnie zaskakiwać. Sprawia to wrażenie, jakby studnia, o której tu mówimy, nie miała żadnego dna. I spadać można praktycznie w nieskończoność. Zagadnienie to jest podobne do zastanawiania się, jak wiele jest człowiek w stanie wypić w ciągu jednego wieczoru. Po kilkakrotnej próbie dokładnego stwierdzenia tego nader interesującego faktu dochodzimy do wniosku, że znacznie więcej, niż by się to z pozoru wydawało. Ludzka ciekawość zawsze była motorem postępu. I nie ważne czy dotyczy ona istnienia życia na obcych planetach, czy tego, co stanie się z naszym organizmem, gdy dużą ilość piwa popijemy wódką. I czy będziemy jeszcze zdolni sobie rano przypomnieć, jak się nazywamy.

 

Zawsze podziwiałem ludzi, którzy porywają się na wielkie rzeczy, próbując określić granicę wytrzymałości swego organizmu. Jedni wspinają się po Himalajach, albo odmrażają sobie stopy próbując dotrzeć na biegun południowy. Inni zamykają się w statkach kosmicznych i pozwalają wystrzelić na orbitę okołoziemską z przyspieszeniem bliskim dawce śmiertelnej. Ale jest też wielu anonimowych bohaterów, o których się nie mówi. Których nazwiska nie wymienia się w gazetach ani w książkach, a którzy każdego dnia badają na własną rękę zdolność człowieka do znoszenia rozmaitych rzeczy. Nie wspierani jakimikolwiek dotacjami rządowymi, nie poparci żadnymi naukowymi dysertacjami, z dala od telewizyjnych kamer, badają np. jak dalece można nic w życiu nie robić, zanim człowieka szlak nie trafi. Przesiadując na chodniku, z butelką wina, przy minus 25 stopniach Celciusza sprawdzają, w którym dokładnie miejscu ich organizm odmówi posłuszeństwa. Usiłują ustalić, co się z nimi stanie, gdy zjedzą trzy kolejne posiłku w McDonaldsie. Jaki wpływ na ich umysły będzie miało regularne oglądanie telewizji i słuchanie hip hopu. By oswoić się z groźną i przerażającą tajemnicą nie wachają się ożenić albo wyjść za mąż. Płodząc kolejne dzieci badają wpływ hałasu i braku snu na zdrowie psychiczne dorosłego człowieka. Decydując się na spędzenie 30 lat z tą samą osobą usiłują stwierdzić, jak dużo jesteśmy zdolni znieść zanim popełnimy samobójstwo. Dlaczego tak mało mówi się o heroizmie tych osób? Dlaczego nie stawia się im pomników i nie podkreśla ich bezinteresownego poświęcenia dla dobra nauki i zrozumienia natury ludzkiej?

 

Ostatnio wiedziony dobrym przykładem też postanowiłem dołożyć jakąś skromną cegiełkę do tego wszystkiego. Dać coś wreszcie z siebie, zamiast czekać z założonymi rękami, aż ktoś zrobi coś za mnie. I dopiero próbując podążać tą drogą uzmysłowiłem sobie, jak jest ona niewdzięczna. Ludziom się wydaje, że stoczyć się jest łatwo. Że nic prostszego jak rozpić się i zmarnować sobie życie. Że każdy ma w sobie bydle, które tylko czeka aż wypuścimy je na wolność. Nic bardziej błędnego. Parszywość charakteru i skłonność do autodestrukcji trzeba w sobie rozwijać powoli i konsekwentnie. To jest proces wieloletni i wcale nie koniecznie zakończony pełnym sukcesem. W każdym człowieku jest wiele pozytywnych skłonności, które należy stopniowo wyeliminować. Jest tam pewna szlachetność i konstruktywność, które nawet gdy wiedziemy życie kompletnie na pozór jałowe, czasem złośliwie podnosi głowę. Szepcze nam do ucha, byśmy bardziej dbali o siebie i zastanowili się nad swoim życiem. Musimy to w sobie zdusić! Musimy powiedzieć „nie” tym złośliwym podszeptom, które starają się nas ściągnąć na dobrą drogę. Wierzę w to, że ciężką, codzienną pracą, każdy jest w stanie spaść naprawdę nisko. Że skupiając się odpowiednio uda nam się zamienić swe życie w kompletną katastrofę. Oczywiście niektórzy mają organizmy silniejsze od innych. Nie każdy niestety jest stworzony do tego, by codziennie imprezować i nie dosypiać. Każdy ma inną pojemność i zdolność do podniesienia się rano z łóżka. Dlatego nie porywajmy się od razu na Mount Everest. Stawiajmy sobie mniejsze cele. Skupmy się najpierw na małych podłościach. Pijmy co drugi dzień. Zdradzajmy się, ale zachowujmy pewne pozory. W końu nie od razu przecież Rzym zbudowano.

 

Życzę z całego serca wszystkim powodzenia na tej trudnej i wyboistej drodze. Pamiętajcie, że jestem z wami ciałem i duszą.

leppus_28   
sty 26 2009 Kobieta
Komentarze (4)

Kobieta jest zagadką. Łamigłówką rozsypaną na podłodze, która nie jest w stanie sama się ułożyć. Drzwiami, które zapraszają do środka, o ile będziesz w stanie je otworzyć. Mężczyzna jest kluczem, który próbuje na oślep dopasować do jakiegoś zamka. Kobieta jest zamkiem, który czeka aż pojawi się odpowiedni klucz. By ją zdobyć, należy sobie uświadomić, że wszystko jest w niej tylko grą i nic nie jest do końca prawdziwe. Nie ma żadnego kierunku, a za uśmiechem kryje się tylko uśmiech. Kobieta jest ideą pozbawioną kształtu, ruchem pozbawionym uzasadnienia. Jest snem, za którym nie stoi żadna interpretacja. Okładką do nieistniejącej książki. To my musimy nadać jej kierunek. Wypełnić znaczeniem. Wyjaśnić ją i właściwie odczytać. Bo być kobietą znaczy być odkrywaną i zdobywaną. Przy czym każda prawdziwa kobieta wydaje się niemożliwa do zdobycia. Pytanie tylko jak poradzimy sobie z tą niemożliwością, z tym pozornym brakiem szans. Istnieją kobiety, które są jak wąwóz Samosierra. Jak podejście zimą na K2. Być nieosiągalną to ich sposób bycia. Dostajemy od nich tylko ułamki szans. Ich spojrzenie jest nieskończenie odległe, ich usta zaśnieżone i milczące, a pewność siebie nie ma granic. Trzeba umieć znaleźć rysę na tej doskonałej powierzchni. Odkryć miejsce, w którym się ono załamuje. Bo choć to my, mężczyźni, kreślimy szkic w naszym życiu tak, jak nam się to podoba, ale to one są kolorem, który się na tym szkicu pojawia. I bez nich jesteśmy nikim. Wierszem, który się nie rymuje. Zwycięstwem, które nie cieszy. Idealnym życiem pozbawionym radości.

 

leppus_28   
sty 26 2009 Straszliwi bracia Zot
Komentarze (1)

Bracia Zot byli jednymi z najbardziej okrutnych i bezwzględnych rozbójników i łotrów, jacy kiedykolwiek pojawili się na zachód od Andaluzji. W ciągu przeszło 10 lat swej nędznej i przerażającej działalności złupili doprawdy wszystko co się dało, przemieniając spokojną i bogobojną krainę Rio de Alacho w ziemię dymiącą i jałową. Puścili z dymem kilka wsi i obrabowali niezliczoną ilość karawan, ciągnących w stronę Madrytu. Nikomu nie darowali. Biedni czy bogaci, nikt w nieszczęsnym Rio de Alacho nie mógł czuć się bezpieczny. Bracia Zot napadali we dnie i w nocy, nie odstraszał ich mróz ani żar lejący się z nieba. Bez przesady powiedzieć można, że przemienili życie mieszkańców tych terenów w ponury koszmar.

               

Młodszy z braci, Franciszek Zot, był człowiekiem ogromnej siły fizycznej. Na sam jego widok normalnemu człowiekowi miękły kolana. Był wielki jak dąb, a gdy zgrzytał zębami tynk sypał się ze ścian. Gdy szedł przez las co tylko żyło umykało do swych nor i dziupli, ptaki z piskiem uciekały, a kwiatki więdły. Najgorszy był jednak głos Franciszka, niski i chropowaty. Zawsze gdy po zmroku rozpoczynał swe nocne zawodzenia, które sam nazywał miłosnymi serenadami serca ludzi ogarniało przerażanie i trwoga. Gdy Franciszek się zdenerwował bywał straszliwy. Jeszcze gorszy był, gdy był w dobrym humorze, co na szczęście zdarzało się rzadko. Tylko temu należy zawdzięczać, że w lesie pozostało jeszcze przy życiu kilka drzew i nieco zwierzyny. Młodszy Zot nie znał co to strach, śmierci śmiał się w twarz, nawet dwudziestu chłopa to nie był dla niego przeciwnik. Nie bał się nikogo na tym i tamtym świecie, za wyjątkiem swego starszego brata, Władysława.

 

Władysław Zot był człowiekiem ogromnym. Nawet Franciszek stojąc przy nim wydawał się karłem. Starszy Zot był tak ogromnych rozmiarów, że jedynie najwyższe drzewa zdawały się sięgać wyżej. Bary miał takie, że jak wchodził gdzieś, zabierał ze sobą zwykle pół futryny, taki był szeroki. Stalowe i miedziane sztaby łamał jak zapałki, a zębami przegryzał najgrubsze nawet liny pociągowe. I konia byłoby mało, żeby go ruszyć z miejsca. Od kiedy miał 6 lat z powodzeniem posługiwał się maczugą i doszedł w tej umiejętności do istnej wirtuozerii. Swym budzącym powszechne przerażenie orężem wyrywał drzewa z korzeniami, potrafił nim też rzucać na olbrzymie odległości. Choć maczuga ważyła tyle, że nawet Franciszek nie potrafił jej unieść. I jeżeli Franciszek i samego diabła się nie bał, to w porównaniu z Władysławem zdawał się być zwykłym tchórzem. Władysława nie wyprowadziłyby z równowagi i całe zastępy mocy piekielnych. W pojedynkę potrafił się wyrwać na całą armię i rozpędzić wszystkich na cztery wiatry.

 

Taki to właśnie duet stanowili owi straszliwi braciszkowie. Gdzie Franciszek nie mógł, tam zjawiał się Władysław i robił porządek, a razem stanowili siłę, przed którą każdy w okolicy czuć musiał respekt. Gdybyż jeszcze bracia ci byli, na wzór polskiego Janosika czy angielskiego Robin Hooda, szlachetni, gdyby rabowali bogatych i dawali biednym, może by ich w Rio de Alacho tolerowano, a być może nawet kochano. Jednak bracia Zot z nikim nie dzielili się swymi łupami i nie robiło im żadnej różnicy kogo rabują. Czy księcia, czy ostatniego nędzarza, przymierającego głodem. To powodowało, oprócz rzecz jasna wrodzonej brutalności braci, że wszyscy nienawidzili ich i każda modlitwa wieczorna zaczynała się tu od słów: „I spuść dobry panie Boże wszystkie plagi egipskie na tych dwóch wrednych zwyrodnialców i uwolnij nas od ich towarzystwa.” Niestety, nie wiedzieć czemu dobry pan Bóg zdawał się nie wtrącać w sprawy Rio de Alacho, być może, jak twierdzili niektórzy, również obawiając się straszliwych braci. Bracia więc dalej robili swoje, przy czym byli w tym z czasem nie tylko coraz wprawniejsi, ale również coraz bardziej zaciekli i bestialscy. Gdy kto wpadł tylko w ich ohydne łapska nie było już dla niego ratunku. Dotyczyło to tak mężczyzn, jak i kobiet, przy czym zwłaszcza kobiet.

 

Wreszcie któregoś dnia zebrała się rada wsi, na którą przybyli mieszkańcy okolicznych osad, czy osobiście czy też przysyłając swych przedstawicieli. Temat zebrania był jasny i oczywisty dla wszystkich. Jak zrobić porządek z braćmi Zot. Było wiele pomysłów, ale większość od razu na wstępie rozbijała się o trudności natury technicznej. Po prostu nie było w okolicy nikogo, kto miałby odwagę stanąć z braćmi twarzą w twarz. Wreszcie wstał niejaki Jakubek, najsilniejszy chłop we wsi i rzekł: „Ja pójdę”. Powiedział to gromko i donośnie, bo też był to chłop wielkiej postury, silny i przysadzisty. Wszyscy znali męstwo Jakubka, więc nikt nie protestował, popatrzono tylko na niego wzrokiem pełnym olbrzymiego uznania. Jakubek posilił się, ubrał w ulubiony strój do roboty, wziął ze sobą kosę i otrzymawszy jeszcze na drogę sporo cennych rad i wiele zupełnie niepotrzebnych oraz błogosławieństwo miejscowego proboszcza ruszył w drogę. Towarzyszyło mu westchnienie pełne nadziei, a także płynące z głębi serca życzenia powodzenia. Wielki Jakubek majestatycznym krokiem przemierzał pola idąc w kierunku na zachód, w stronę gór Sierra Madera, gdzie znajdowało się obozowisko braci Zot. Jego olbrzymia sylwetka napawała ludzi wiarą w powodzenie misji, ale też niejeden wątpił czy Jakubek zdoła pokonać obu braci. Tej nocy wszyscy, biedni i bogaci, starzy i młodzi, jak również dzieci, modlili się za Jakubka.

 

Tymczasem gdy zaczynało już świtać Jakubek dotarł na miejsce. Na górskim stoku zobaczył obozowisko straszliwych braci, porozrzucane wokół kości pobitych przez nich przeciwników oraz ich samych, siedzących przy dopalającym się ognisku i posilających się skromnym śniadaniem. Skromnym jak na nich. Jadła i napojów wystarczyłoby z powodzeniem dla regimentu wojska. Jakubek zawołał z daleka w ich kierunku, na co zareagował natychmiast młodszy z nich, Franciszek, powstając na równe nogi. Jakubek podszedł bliżej i zmierzył intruza wzrokiem. Nadzwyczajny wzrost przeciwnika zatrwożył nieco prostego Jakubka, ale szybko przegnał on precz negatywne myśli i wywijając kosą ruszył na znienawidzonego wroga. Rozgorzała straszliwa walka. Początkowo przeważał w niej zaciekły w swej determinacji Jakubek, ale potem stopniowo i nieubłaganie poczęła coraz bardziej dominować diabelska siła fizyczna Franciszka. Już po chwili połamał kosę Jakubkowi, złapał go obiema rękami, podniósł do góry i począł wymachiwać nim we wszystkich kierunkach. Gdy wreszcie znudziło mu się to wywijanie i puścił swą ofiarę, biedny Jakubek wyfrunął wysoko w powietrze, spadając przeszło 30 metrów dalej. Słychać było jedynie głuchy trzask gruchotanych kości i wybijanych zębów, po czym Jakubek podniósł jedno oko, konkretnie lewe i w takiej pozycji skonał. Franciszek przyjrzał mu się uważnie, po czym usiadł i kontynuował śniadanie, nie mogąc sobie darować, że przez taki drobiazg oderwał się od jedzenia.

 

Wieść o klęsce Jakubka lotem błyskawicy dotarła do wioski wywołując przerażenie i smutek u jego mieszkańców. Kobiety płakały, mężczyźni bezradnie wygrażali wszystkiemu dokoła, przy czym najwięcej oberwało się wspomnianemu panu Bogu, który wyraźnie odwrócił się od nich w chwili największej próby. Znów zebrano chłopstwo i naradzano się, ale choć narady trwały dwa dni i dwie noce nic nie uradzono. Skoro bowiem Jakubek nie dał rady, to kto mógł dać? Wreszcie jednak uradzono, że trzeba zwrócić się po pomoc z zewnątrz. Rozpoczęto szybką zbiórkę pieniędzy i zbiórka ta szła niezwykle sprawnie, bo każdy dawał co miał, dosłownie ostatni grosz sobie od ust odejmowano, tak się chcieli wszyscy pozbyć przeklętych braci. Gdy wreszcie uzbierano pokaźną kwotę, konkretnie przeszło 800 dukatów, wybrano najmądrzejszego ze wsi, niejakiego Madeja, dano mu do ochrony dwóch mocnych chłopów i kazano ruszać z tym skarbem do okolicznego zamku, gdzie urzędował król. Ekspedycja wyruszyła jeszcze tego samego dnia i dał Bóg że po paru dniach dotarła na miejsce bez większych przeszkód, szczęśliwie nie wpadając w ręce braci. Dotarła do zamku króla Polipa III, przedkładając mu skrótowo całą sprawę i prosząc o pomoc. Król Polip przyjął dar chłopów i obiecał solennie interweniować. Madej i jego ludzie szybko wrócili do wioski by jak najszybciej poinformować o szczęśliwym zakończeniu wyprawy.

 

I istotnie. Choć wielu sceptyków wątpiło w słowo dane przez Polipa, który nie cieszył się specjalnym uznaniem swego narodu, nie minął miesiąc i ujrzano nadciągające wojska. Na ich czele kroczył sam król, ubrany w złocistą zbroję i przyozdobiony wyniosłym spojrzeniem. Jeszcze raz podziękowano mu za pomoc, po czym na czele swych zbrojnych, to jest przeszło 500 żołnierzy, ruszył w góry we wskazanym kierunku. –No to wreszcie będzie koniec z braćmi Zot- mówiono we wsi z wyraźnym przekonaniem. Począwszy od następnego dnia wypatrywano pierwszych wieści o bitwie, które zresztą nie kazały na siebie długo czekać. Od samego rana, od strony gór, dobiegały do wsi straszliwe odgłosy walki, szczęk zbroi i potworne jęki konających. Trwało to wszystko trzy dni i trzy noce, ani na moment nie milknąc, po czym zaczęto obserwować ciągnące od gór resztki pobitej armii. Wojsko doznało ciężkich strat, większość żołnierzy albo straciła życie albo którąś z istotnych kończyn, podczas gdy sam Polip, co było najpełniejszym wyrazem doznanej klęski, dostał się w niewolę bandytów. Mieszkańcy wioski byli zdruzgotani. Cała armia królewska poszła w rozsypkę, nie dając rady rzezimieszkom. Dla wsi nie było już ratunku.

 

Następnego dnia nadeszły słuchy, że bracia postanowili krwawo i okrutnie zemścić się za to, że wieśniacy poprosi o pomoc samego króla. Na wieś padł blady strach. Wszyscy mieszkańcy pozamykali się w swych domach, wraz z całym inwentarzem, zabijając drzwi i okna deskami, choć nikt nie wątpił, że to braci nie powstrzyma. Po paru dniach strachu, gdy przerażenie i lęk przed okrucieństwami braci osiągnęły apogeum, usłyszano zbliżające się kroki. Bracia Zot zbliżali się do wsi, nadciągając od strony gór. Prawdopodobnie byli podchmieleni alkoholem, zdenerwowani szli łamiąc po drodze płoty i burząc metalowe ogrodzenie. Tak doszli na główny dziedziniec, po czym usłyszano głośne i zdziwione nawoływania. Wtedy to ku zdumieniu wszystkich okazało się, że nie byli to wcale bracia Zot, lecz ktoś zupełnie inny. Mieszkańcy poczęli krzyczeć, by nieznajomy poszedł sobie i szedł dalej z Bogiem swoją drogą, ale ten nie ustępował. Uparł się, że nie pójdzie póki nie napije się czegoś i nie „przekąsi” obiadu. Głos miał mocny i pewny siebie. Wreszcie któryś z wieśniaków poinformował go, w czym rzecz, że banda straszliwych braci najpierw pobiła wojska Polipa III, a teraz terroryzuje wieś, że nie wiadomo do czego są zdolni, choć pewnie praktycznie do wszystkiego, i w ogóle lepiej umykać stąd czym prędzej, póki jeszcze można.

 

Wtedy nieznajomy zadziwił wszystkich stwierdzając, że się żadnych braci nie boi i może się z nimi bić, choćby tu i teraz. Zdumieli się mieszkańcy wioski, nie tylko treścią oświadczenia czy też przechwałki młokosa, lecz również prostotą z jaką ją wypowiedział i pewnością jaka brzmiała w jego głosie. Upewniono się, że wszystko dobrze zrozumiał i gdy po raz drugi potwierdził, że gotowy jest własnymi rękami zatłuc braci poczęto intensywnie szeptać.

-To wariat. Niech idzie i nie zawraca głowy- powiedział jeden.

-A jeżeli mówi prawdę?- rzekł drugi.

-Sam miałby dać radę braciom Zot? To niemożliwe.

-No jasne. Przecież Jakubek nie dał.

-Jakubek, Jakubek. Stary już chłop był i pociągał gorzałki za często. Za młodu to by może radę dał.

-Warto spróbować. W końcu co mamy do stracenia.

-Może to jak rycerz światowej sławy?

-No. Albo inny zbój.

-A, od razu zbój. Wy to już kumie w każdym zbója widzicie.

-Trzeba dać chłopu szansę.

-No jasne. W końcu co możemy innego zrobić. Czekać z założonymi rękami na Zotów?

 

Tak uradziwszy otworzono drzwi i mieszkańcy pełni ufności i nadziei wyszli na zewnątrz obejrzeć sobie z bliska śmiałka. Gdy go już z wszystkich stron obejrzeli przeważał pogląd co do tego, że należy wleźć do domów z powrotem. Wzrost bowiem i postura młodzieńca nie odpowiadały oczekiwaniom w najmniejszym nawet stopniu. Spodziewano się ujrzeć olbrzyma, rycerza imponującej krzepy, albo przynajmniej przeciętnej. Tymczasem i owszem, młodzieniec głos miał donośny, lecz posturę raczej wątłą. W barach był wąski, nawet chudy, a wzrost niewiele odbiegał od Luizki, żony kowala, która była najmniejszą kobitką we wsi. Pod pachami by się Jakubkowi zmieścił. Nic więc dziwnego, że po okrzykach pełnych złamanych nadziei poczęto naigrywać się z przybysza i machać ręką na znak, że istotnie wariat. Ten jednak zdawał się być święcie przekonany, że da radę braciom, nawet dwóm naraz i nie sposób go było od tego odwieźć.

-Jesteś panie rycerzem?- pytali go.

-Nie. Skąd.

-Czy umiesz władać mieczem?

-Ani trochę.

-To w takim razie czym chcesz walczyć ze straszliwymi braćmi Zot?

 

Młodzieniec nie odpowiedział nic, uśmiechnął się tylko, wyciągnął z kieszeni niewielką, drewnianą harmonijkę i zagrał na niej zdziwionym chłopom kilka skocznych przygrywek. Następnie zarzucił na plecy niewielki tobołek, spytał, gdzie spotka owych braci Zot i bez niepotrzebnych słów ruszył w drogę we wskazanym kierunku. Towarzyszyły mu szyderstwa i złośliwości, ale nie przejmował się tym. Szedł krokiem szybkim i zdecydowanym, aż po paru godzinach doszedł do obozowiska braci, gdy akurat zaczął już nadciągać zmierzch. Bracia siedzieli jak zwykle przy ognisku i zabawiali się opowiadając sobie sprośne dowcipy, a trzeba wiedzieć, że w spośnościach jak rzadko w czym nie mieli sobie równych. Co działo się potem, nie wiadomo. Istnieje przynajmniej kilka wersji wydarzeń, żadna jednak, z tego co wiem nie odpowiada prawdzie. Faktem najbardziej zdumiewającym jest to, że nie słyszano jakichkolwiek odgłosów walki, nawet najmniejszych, a jeszcze tego samego dnia, wieczorem, obaj straszliwi bracia Zot, potulni już i niegroźni, związani przez młodzieńca grubym sznurem szli polami w stronę wioski.

 

Jej mieszkańcy, gdy tylko ujrzeli wspaniały tryumf wybiegli przed wieś, wiwatując na cześć dzielnego młodzieńca i ciesząc się do łez, choć nikt nie potrafił wytłumaczyć jak zwycięzca dokonał tego co wydawało się niemożliwością. Po krótkiej rozprawie obu braci uznano za winnych prawie wszystkiego, co tylko złego spadło na Rio de Alacho w ostatnich paru latach, łącznie z plagą szczurów i gradobiciem, po czym powieszono ich na okolicznym drzewie, gdzie zresztą wisieli jeszcze długo. Przez cały następny tydzień tymczasem bawiono się i śpiewano. Tańcom i zabawom wprost nie było końca. Młodzieńca, który pomimo usilnych starań nie wyjawił swego imienia i pochodzenia, wszyscy klepali po plecach z uznaniem i gratulowali mu szczerze, jak również przepraszano go za wcześniejsze złośliwości. On natomiast zachowywał się nader skromnie, oznaki szacunku przyjmował z pewnym prowincjonalnym zażenowaniem, choć wójt chciał go nawet gwoli zasług wydać za swą jedyną córkę, odmówił i powiedział, że czas mu już w drogę. To powiedziawszy pożegnał się grzecznie, ruszył na Wschód i tyle go widzieli. Do wójta miano zresztą potem wiele pretensji, że niepotrzebnie wystraszył nieznajomego. Bowiem już wcześniej kilkakrotnie, przy różnych okazjach miał w zwyczaju swatać swą córkę za różnych łapserdaków, wykorzystując najrozmaitsze okoliczności i ogólny entuzjazm połączony z odurzeniem alkoholem. Ale z racji tego, że nie była ona specjalnie urodziwa, nikt jej nie chciał.

 

I tak kończy się ta historia, choć być może kończy się ona w połowie i z pewnością wiele jeszcze wydarzyło się w Rio de Alacho, a i młodzieńca, pogromcę braci Zot, wędrującego po świecie spotkało wiele barwnych przygód, wartych wspomnienia. Problem jednak w tym, że kolejne etapy tej historii toną coraz bardziej w mrokach niepewności, podczas gdy cała opowieść doznaje specyficznego rozszczepienia. I tak wedle jednych przekazów młodzieniec, który naprawdę nazywał się Malderos i pochodził z górnej Saramacji zaznał w kolejnych latach wielkiej sławy, przemierzył największe pasma górskie Europy, a w 1565 został nawet wybrany podczas pierwszej wolnej elekcji księciem Andaluzji, który to urząd sprawował mądrze i ze spokojem przez następne 35 lat. Inni jednak twierdzą, że wcale tak nie było. Ich zdaniem młodzieniec wcale nie nazywał się Malderos tylko Pancho Moro i niedługo po opisywanych wydarzeniach osiadł w mieście Cordoba, gdzie w krótkim czasie postradał zdrowie i pieniądze na nielegalnych zakładach hazardowych, by wreszcie skończyć swe marne, nieudane życie z powodu postępującej choroby alkoholowej.

 

Równie niespójne i sprzeczne są informacje na temat dalszych losów wioski na pograniczu Andaluzji, o której była tu mowa. Jedni twierdzą, że wieś miała przed sobą 200 lat spokoju i ogólnego dobrobytu, ale są też tacy, którzy przysięgają że było akurat odwrotnie. Dość powiedzieć, że nawet co do prawdziwości opisywanej śmierci braci Zot istnieją rozbieżności. Wielu twierdzi, że wcale nie zginęli tamtego wieczora, ale żyli jeszcze wiele lat, łupiąc co popadło. Zdaniem z kolei wybitnego historyka z uniwersytetu w Pueblo, zgłębiającego ten temat, wizerunek braci przedstawiony tutaj jest błędny. W istocie nie byli to bowiem wcale degeneraci bez czci i zasad, czego dowodem, że Franciszek Zot był potem przez wiele lat burmistrzem okolicznego miasteczka i pełnił tę funkcję z wielką wprawą. A tak w ogóle to bracia nie nawiedzali wcale wsi Rio de Alacho, działali bowiem bardziej na zachód i z reguły myli się ich z kimś zupełnie innym. Z kolei ja osobiście, przygotowując się do spisywania tej historii dotarłem do innych niezwykłych danych, według których bracia Zot zostali straceni w 1552 roku, ale jeszcze długo później, ich terror szalał w tamtych rejonach, przybierając na sile zwłaszcza na przełomie 1559 i 1560. Idąc tym tropem dokopałem się do kolejnych zdumiewających informacji, z których wynika, że w istocie było trzech braci Zot, a nie dwóch. I to nie oni pobili armię króla Polipa, ale król Polip złupił wieś Rio de Alacho. A następnie zdenerwowani tą jawną niesprawiedliwością chłopi, nie mając na kim wyładować swych frustracji, pobili nieszczęsnych braci Zot. Z tego wszystkiego wyłania się jedynym słowem zupełnie inna historia, niemniej interesująca, w której straszliwi bracia Zot są postaciami tragicznymi i nie rozumianymi. No i oczywiście nie są już tacy straszliwi...

leppus_28