Poeci stanowią dziś
poważny problem społeczny. Doprawdy nie wiadomo co z nimi robić. Coś tam
bazgrają na marginesie, zamiast słuchać wykładu z arytmetyki, ale nawet się to
ze sobą za bardzo nie rymuje. Kochają głęboko i z determinacją, ale bez specjalnego
odzewu, z reguły nieszczęśliwie i na przekór logice. Żyją krótko i mało
intensywnie. Umierają młodo i nikt nie rozumie o co im chodziło. Rzecz w tym,
że ilość poetów na świecie jest mocno limitowana, a jakby nie liczyć jest ich
zawsze przynajmniej dwa razy za dużo. Na jeden kraj wypadać powinno nie więcej
niż dziesięciu w ciągu stulecia, bo nikt więcej czytać nie ma zamiaru. A
tymczasem z reguły nie minie nawet rok, a już kłębią się ich całe tabuny. Na
nic nie zdadzą się apele czy perswazje. Z kim jak z kim, ale z poetą to się nie
dogadasz. Przekonanie poety by dał sobie spokój i wziął się wreszcie za jakąś
uczciwą, porządną pracę graniczy z niemożliwością. Choćby i batem gonić, to się
ich od długopisu i kartki papieru nie odciągnie. Poeci są bardziej uparci niż
osły. Jak się jeden z drugim uprze, nic nie da się zrobić. Nie przekona się go,
że marnuje czas swój i innych.
Klęski poprzedników
też jakoś nie dają do myślenia nowym pokoleniom. Przykłady niezliczonej ilości
wierszokletów, którzy skończyli swój smutny żywot pod jakimś sklepem
monopolowym nie przemawiają do wyobraźni zatrutej jadem rymowania. Naród poetów
staje się coraz liczniejszy. Gdy idziemy ulicą i przyglądamy się ludziom nawet
nie zdajemy sobie sprawy ilu spośród nich należy do tej malowniczej zbieraniny.
Możecie mi wierzyć lub nie, ale według moich wyliczeń ilości idą w miliony.
Nawet ci, po których spodziewalibyśmy się wszystkiego, tylko nie tego, że
rymują: ten skromny chłopczyk liżący loda, ta panienka spiesząca na zajęcia,
ten starszy, zamyślony pan, a nawet ta pani obładowana zakupami, która pędzi po
chodniku, choć na oko widać, że do tramwaju nie zdąży. Wszyscy oni, choć tak na
pozór różni, mają jedną i tę samą cechę: ubzdurali sobie, bo inaczej tego nazwać
nie można, iż są poetami. I świat tylko czeka na ich wiersze i zostanie nimi
tak uszczęśliwiony, że nawet operacyjnie nie będzie się dało usunąć z jego
twarzy głupkowatego uśmieszku.
I byłoby to jeszcze
wszystko znośne i nieszkodliwe, gdyby ci wszyscy ludzie jakoś weryfikowali to
co piszą, choćby w minimalnym zakresie. Ale gdzieżby. Poeci opublikowani i
zweryfikowani stanowią jedynie czubek góry lodowej całego zjawiska. Pozostali,
tj. jakieś 95 procent piszą, ale im się tego nie da udowodnić. Są idealnie
zakonspirowani, okopani i nawet pod torturami się niczym nie zdradzą. Dla
niepoznaki, by cały świat wprowadzić w błąd, udają zupełnie normalnych ludzi. Prowadzą
całkowicie normalne, ustabilizowane życie, pracują, dorabiają się, klną na
mrozie, chodzą do znajomych na filiżankę kawy, a wieczory spędzają rozciągnięci
przed telewizorem. Tylko jak nikt nie widzi, po kryjomu, wyprowadziwszy
wszystkich w pole, gdy nikt się tego nie spodziewa, najlepiej późno w nocy,
chwytają zdradziecko za długopis, rozpoczynając swój przestępczy proceder.
Wtedy to dopiero szaleć mogą do woli. Rzucać się beztrosko w najgłębsze
artystyczne uniesienia, płodzić rymy bez opamiętania i dziarsko przemierzać
niedostępne dla nikogo innego szczyty ludzkich możliwości. Jednym słowem rzucać
się z przysłowiową motyką na słońce. Żadne mury nie są dla nich za wysokie,
żadne bariery niestraszne. Doprawdy godne jest to wszystko lepszej sprawy. Gdy
już skończą wstają i skrupulatnie zacierają wszelkie ślady, które mogłyby ich
zdradzić i naprowadzić na ich ślad międzynarodowe organizacje tropiące artystów
i wciągające ich w zdradzieckie tryba cynicznego literackiego showbiznesu.
Nie interesuje ich
sława. O nie! Kpią w żywe oczy z tych, którzy usiłują ich kusić doczesnymi
pokusami. Ich nie można kupić! Dlatego nie pokażą nikomu swych genialnych poematów.
Z premedytacją zgadzają się być niedocenianymi geniuszami. Po pierwsze dlatego,
że nie zamierzają się z nikim ścigać. A co ważniejsze, nikt im nie powie, że
poetami są tylko po to, by czerpać z tego określone profity (wiadomo:
pieniądze, drogie samochody, piękne kobiety itd.). Ich twórczość artystyczna
jest całkowicie nie komercyjna, tak dalece, jak to tylko możliwe. Do tego jest
tylko ich. Nie ma problemu, że czyta ją ktoś nieupoważniony. Że dostanie się w
brudne łapy osoby cynicznej i zepsutej. Można powiedzieć, że są ostateczną,
najbardziej górnolotną wersją poety. Nie istnieje nic bardzo heroicznego,
bezinteresownego i pozbawionego sensu. Są poetami z wyboru i są nimi na przekór
wszystkim i wszystkiemu. Nic nie ogranicza ich poezji. Ani ramy czasu ani
dobrego smaku. Żyją tylko dla niej i umrzeć są dla niej gotowi, mimo że zdają
sobie sprawę, że tylko oni są świadkami wszystkich swych wzlotów i upadków (choć
prawdę mówiąc głównie tych drugich). I w zasadzie nikogo innego one nie
interesują. I to ich trochę boli, choć nie na tyle, by złamać ich ducha.
Jest jeszcze inny
wariant niedocenianego poety, o którym też trzeba konieczne wspomnieć, dalece
bardziej uciążliwy i niebezpieczny dla osób postronnych. Jest to wariant
ambitny. Nie dość że pisze, to jeszcze wymaga, by go czytano. Sam nie czyta,
ale innym każe. Nie bacząc na kpiny i szyderstwa płodzi kolejne dzieła z coraz
większą prędkością i przekonaniem, zasypując zdezorientowanych jurorów
rozmaitych konkursów literackich istnymi tonami gęsto zapisanych papierzysk,
pełnych cytatów i odniesień, w których nikt oprócz niego nie jest w stanie się
połapać. Dopóki jeszcze taki „talent” pozostaje nie odkryty, to panuje jaki
taki spokój. Gorzej gdy w pewnej chwili jurorzy ugną się w końcu przed przemocą
i chcąc się wreszcie od pomyleńca uwolnić przyznają mu jakąś nic nie znaczącą
nagrodę. W swej nieskończonej naiwności przekonani, że może to sprawę rozwiążę.
Zjawia się wtedy kolega poeta, w kapeluszu z poprzedniej epoki, owinięty
zamaszystym szalem, choć na dworze upał, i rozpromieniony wyrywa się z
przemówieniem. W przemówieniu wychwala swój własny upór i wybacza jurorom, że
tak długo zajęło im dojście do właściwych wniosków. Mówi coś o Norwidzie, o
swych inspiracjach i latach wyrzeczeń. Wybucha płaczem i jeszcze raz wszystkim
dziękuje. Potem pozuje do zdjęć, udziela paru wywiadów do gazetki studenckiej i
odbiera stosowny dyplom. A zanim udaje się im wyrzucić go wreszcie za drzwi
rzuca oświadczenie, że niniejszy sukces zdopingował go do jeszcze wytrwalszej
pracy.
Dzięki temu już za
parę miesięcy ukazuje się na rynku księgarskim, opatrzona stosownym omówieniem
i reklamą, pierwsza książka zawierająca zbiór poezji szanownego pana poety.
Książka sprzedaje się rzecz jasna źle i nikt nie zwraca na nią najmniejszej
uwagi, co nie przeszkadza panu poecie przechadzać się wszędzie krokiem dumnym i
wyniosłym. Pan poeta uważa teraz, że wreszcie schwycił pana Boga za nogi
(lepiej późno niż wcale) i że dopiero teraz wszystkim pokaże. Przemawia głośno
i z przekonaniem, zwłaszcza na tematy, na których nie zna się zupełnie. Twierdzi,
że jest gotowy stać się moralnym drogowskazem i przywódcą narodu, uznając
jednocześnie, iż fakt wydania jego książki jest wystarczający, by przyjąć tym
samym jego osobę w poczet najwybitniejszych twórców literatury światowej.
Posuwa się nawet dalej. Zaczyna, niby to mimochodem, wymieniać swe nazwisko w
jednym szeregu z Mickiewiczem i Miłoszem, początkowo poprawiając się jeszcze i
prosząc o wybaczenie, potem rezygnując z poprawiania się i przepraszania.
Potajemnie przygotowuje swe przemówienie, na okoliczność przyznania mu Nagrody
Nobla i czuje się zawiedziony, gdy okazuje się, że szwedzka Akademia przyznała
ją komuś innemu. Chętnie wypowiada się na temat tego werdyktu, podkreślając
swoje rozczarowanie, połączone ze smutną konstatacją, o zejściu szacownej
instytucji na psy.
Dotychczas skromny i
nieśmiały, stroniący od ludzi, zwłaszcza płci przeciwnej, staje się nagle lwem
salonowym. Jest rozchwytywany, zapraszany, a nawet uwodzony. Kobiety, jako
istoty chętnie ulegające zbiorowym złudzeniom, lgną do niego chętnie, toteż pan
poeta rzuca się w nieznane sobie dotychczas odmęty światowego życia. Idzie na
pierwszą w życiu randkę, następnie na drugą i gubi rachubę gdzieś koło
dwudziestej, co mu jednak bynajmniej nie przeszkadza. Zamierza wykorzystać
szansę, pójść za ciosem i nadrobić wszystkie lata niepotrzebnie zmarnotrawione
na ślęczeniu nad książkami. Zaczyna kłaść się spać po trzeciej i wstawać po
dwunastej, obiad je wieczorem, kolację po północy, a ze śniadania rezygnuje ze
względu na kaca. Z powodu chronicznego rozstroju żołądka żywi się jedynie marchewkami
i chudnie 15 kilogramów. Gdy idzie wreszcie do lekarza ten, nie mogąc
zlokalizować przyczyny nagłych dolegliwości, daje mu najwyżej rok życia. Zaleca
też diametralną zmianę sposobu żywienia, na co nasz poeta reaguje na swój
sposób, upijając się w trupa przy pomocy czegoś bliżej niezidentyfikowanego. Ląduje
po tym w szpitalu i przez tydzień znajduje się w stanie całkowitego zaniku
procesów życiowych, ale dochodzi do siebie i dalej snuje dalekosiężne plany.
To nic, że nikt nie
zna jego poezji. Ważne, że on cytuje ją gęsto i obficie, przy każdej
sposobności, choć nie zawsze na temat. Znajomi bombardowani piętrowymi
aforyzmami dają za wygraną i zmuszeni są wyznać, iż „coś w tym jest”. Od czasu
do czasu wpada również, niby to przypadkiem, do miejscowej księgarni, z
pytaniem jak się sprzedają jego wiersze, zazwyczaj w towarzystwie przyjaciół.
Dowiedziawszy się, że sprzedano dopiero jeden egzemplarz, który następnie
zwrócono tego samego dnia, poeta wdaje się w ożywioną dyskusję ze sprzedawcą. Chce
się upewnić, czy przypadkiem nie zaszła pomyłka i czy książka ma odpowiednio
rzucającą się w oczy okładkę, tudzież czy cena nie jest zbyt wygórowana. Wychodzi
z księgarni zdenerwowany na ogólną niekompetencję, która jak zwykle stoi na
przeszkodzie szerszego rozprzestrzenienia się wartościowego dzieła literackiego
i wygłasza kilka na prędce zaimprowizowanych melodeklamacji na temat ogólnego
upadku obyczajów. Poczyna również wydzwaniać do znajomych żaląc im się, że tak
niewiele dziś osób sięga po ambitną książkę, znajdując w nich potrzebne
wsparcie. Potem unosi się jeszcze bardziej i idzie z tą sprawą do samego
wydawcy, wchodząc jak do siebie do domu i przerywając mu ważne posiedzenie. Pragnie
porozmawiać na temat wznowienia jego poezji w większym nakładzie i poprzedzonej
odpowiednią reklamą, najlepiej w oprawionej w skórę serii „Mistrzowie
Literatury Współczesnej”. Zostaje powiadomiony o tym, że nie jest tam mile
widziany i w ogóle że nie ma mowy o żadnym wznowieniu, nawet w wydaniu z
materiałów odpadowych. Gdy się upiera przy swoim zostaje zrzucony ze schodów.
Zdruzgotany i nic
nie rozumiejący, poczyna wygrażać obłudnym wydawcom i innych hochsztaplerom,
którzy kieszenie sobie zapychają krociowymi zyskami z czyjejś pracy. Stojąc na
balkonie swego domu wygłasza przeszło 4-godzinne przemówienie, zahaczające
swymi rozgałęziającymi się w nieskończoność wątkami i dygresjami o prawie wszystkie
sfery życia publicznego. Jego powtarzającym się lejtmotywem jest wymowne
stwierdzenie: „niech was wszystkich szlak trafi”, a kończy się w momencie,
kiedy sporej wielkości doniczka ląduje na jego głowie. Odpowiada tym sam i
przez dobre pół godziny toczy się dramatyczna wojna doniczkowa z mieszkańcami
sąsiedniego domu. Ona z kolei kończy się nieuchronnie wraz z ostatecznym
wyczerpaniem się amunicji. Powyższe niepowodzenia nie załamują go jednak, wręcz
przeciwnie. Staje się jeszcze bardziej zdeterminowany w swej zaciekłości i
zaciekły w swej determinacji. Twierdzi, że wreszcie przejrzał na oczy i już nie
da się drugi raz wywieźć w pole. Zamyka się w domu i żyjąc o samym chlebie i
wodzie płodzi kolejny tomik wierszy, tym razem jeszcze lepszy od poprzedniego,
ostrzejszy i bardziej precyzyjny. Gdy wychodzi wreszcie z domu, po miesiącu,
jest zarośnięty i niedomyty. Czyli wygląda tak, jak powinien wyglądać szanujący
się artysta. Spieszy pokazać efekt swej katorżniczej pracy nowemu wydawcy mając
świadomość, że spłodził coś przerastającego swój czas. Zostaje przyjęty z
odpowiednim szacunkiem, co go cieszy, ale wydawca, po przeczytaniu kilku
pierwszych wierszy dostaje napadu histerycznego śmiechu i zajmuje mu dobrych
kilka minut zanim się uspokaja. A i potem samo spojrzenie na kartkę wyzwala w
nim atak kosmicznej wręcz głupawki.
Wykpiony, ośmieszony
i zlekceważony, poeta wpada w tym momencie na jedyny pomysł z możliwych. To
znaczy przez dłuższą chwilę usiłuje popełnić samobójstwo wpychając sobie do ust
rolkę papieru toaletowego. Okazuje się jednak, że zabicie się nie jest takie
proste jak by się wydawało. W rezultacie zmizerowanego i niewyspanego,
ględzącego bez ładu i składu, znajduje go rano przerażona rodzina. Przez
następny tydzień biedny literat powoli dochodzi do siebie. Oj, ciężkie i niewdzięczne
jest życie poety. I nie wiem czy wszyscy zdają sobie w pełni z tego sprawę...