Kilka słów o poetach
Komentarze: 3
Poeci stanowią dziś poważny problem społeczny. Doprawdy nie wiadomo co z nimi robić. Coś tam bazgrają na marginesie, zamiast słuchać wykładu z arytmetyki, ale nawet się to ze sobą za bardzo nie rymuje. Kochają głęboko i z determinacją, ale bez specjalnego odzewu, z reguły nieszczęśliwie i na przekór logice. Żyją krótko i mało intensywnie. Umierają młodo i nikt nie rozumie o co im chodziło. Rzecz w tym, że ilość poetów na świecie jest mocno limitowana, a jakby nie liczyć jest ich zawsze przynajmniej dwa razy za dużo. Na jeden kraj wypadać powinno nie więcej niż dziesięciu w ciągu stulecia, bo nikt więcej czytać nie ma zamiaru. A tymczasem z reguły nie minie nawet rok, a już kłębią się ich całe tabuny. Na nic nie zdadzą się apele czy perswazje. Z kim jak z kim, ale z poetą to się nie dogadasz. Przekonanie poety by dał sobie spokój i wziął się wreszcie za jakąś uczciwą, porządną pracę graniczy z niemożliwością. Choćby i batem gonić, to się ich od długopisu i kartki papieru nie odciągnie. Poeci są bardziej uparci niż osły. Jak się jeden z drugim uprze, nic nie da się zrobić. Nie przekona się go, że marnuje czas swój i innych.
Klęski poprzedników też jakoś nie dają do myślenia nowym pokoleniom. Przykłady niezliczonej ilości wierszokletów, którzy skończyli swój smutny żywot pod jakimś sklepem monopolowym nie przemawiają do wyobraźni zatrutej jadem rymowania. Naród poetów staje się coraz liczniejszy. Gdy idziemy ulicą i przyglądamy się ludziom nawet nie zdajemy sobie sprawy ilu spośród nich należy do tej malowniczej zbieraniny. Możecie mi wierzyć lub nie, ale według moich wyliczeń ilości idą w miliony. Nawet ci, po których spodziewalibyśmy się wszystkiego, tylko nie tego, że rymują: ten skromny chłopczyk liżący loda, ta panienka spiesząca na zajęcia, ten starszy, zamyślony pan, a nawet ta pani obładowana zakupami, która pędzi po chodniku, choć na oko widać, że do tramwaju nie zdąży. Wszyscy oni, choć tak na pozór różni, mają jedną i tę samą cechę: ubzdurali sobie, bo inaczej tego nazwać nie można, iż są poetami. I świat tylko czeka na ich wiersze i zostanie nimi tak uszczęśliwiony, że nawet operacyjnie nie będzie się dało usunąć z jego twarzy głupkowatego uśmieszku.
I byłoby to jeszcze wszystko znośne i nieszkodliwe, gdyby ci wszyscy ludzie jakoś weryfikowali to co piszą, choćby w minimalnym zakresie. Ale gdzieżby. Poeci opublikowani i zweryfikowani stanowią jedynie czubek góry lodowej całego zjawiska. Pozostali, tj. jakieś 95 procent piszą, ale im się tego nie da udowodnić. Są idealnie zakonspirowani, okopani i nawet pod torturami się niczym nie zdradzą. Dla niepoznaki, by cały świat wprowadzić w błąd, udają zupełnie normalnych ludzi. Prowadzą całkowicie normalne, ustabilizowane życie, pracują, dorabiają się, klną na mrozie, chodzą do znajomych na filiżankę kawy, a wieczory spędzają rozciągnięci przed telewizorem. Tylko jak nikt nie widzi, po kryjomu, wyprowadziwszy wszystkich w pole, gdy nikt się tego nie spodziewa, najlepiej późno w nocy, chwytają zdradziecko za długopis, rozpoczynając swój przestępczy proceder. Wtedy to dopiero szaleć mogą do woli. Rzucać się beztrosko w najgłębsze artystyczne uniesienia, płodzić rymy bez opamiętania i dziarsko przemierzać niedostępne dla nikogo innego szczyty ludzkich możliwości. Jednym słowem rzucać się z przysłowiową motyką na słońce. Żadne mury nie są dla nich za wysokie, żadne bariery niestraszne. Doprawdy godne jest to wszystko lepszej sprawy. Gdy już skończą wstają i skrupulatnie zacierają wszelkie ślady, które mogłyby ich zdradzić i naprowadzić na ich ślad międzynarodowe organizacje tropiące artystów i wciągające ich w zdradzieckie tryba cynicznego literackiego showbiznesu.
Nie interesuje ich sława. O nie! Kpią w żywe oczy z tych, którzy usiłują ich kusić doczesnymi pokusami. Ich nie można kupić! Dlatego nie pokażą nikomu swych genialnych poematów. Z premedytacją zgadzają się być niedocenianymi geniuszami. Po pierwsze dlatego, że nie zamierzają się z nikim ścigać. A co ważniejsze, nikt im nie powie, że poetami są tylko po to, by czerpać z tego określone profity (wiadomo: pieniądze, drogie samochody, piękne kobiety itd.). Ich twórczość artystyczna jest całkowicie nie komercyjna, tak dalece, jak to tylko możliwe. Do tego jest tylko ich. Nie ma problemu, że czyta ją ktoś nieupoważniony. Że dostanie się w brudne łapy osoby cynicznej i zepsutej. Można powiedzieć, że są ostateczną, najbardziej górnolotną wersją poety. Nie istnieje nic bardzo heroicznego, bezinteresownego i pozbawionego sensu. Są poetami z wyboru i są nimi na przekór wszystkim i wszystkiemu. Nic nie ogranicza ich poezji. Ani ramy czasu ani dobrego smaku. Żyją tylko dla niej i umrzeć są dla niej gotowi, mimo że zdają sobie sprawę, że tylko oni są świadkami wszystkich swych wzlotów i upadków (choć prawdę mówiąc głównie tych drugich). I w zasadzie nikogo innego one nie interesują. I to ich trochę boli, choć nie na tyle, by złamać ich ducha.
Jest jeszcze inny wariant niedocenianego poety, o którym też trzeba konieczne wspomnieć, dalece bardziej uciążliwy i niebezpieczny dla osób postronnych. Jest to wariant ambitny. Nie dość że pisze, to jeszcze wymaga, by go czytano. Sam nie czyta, ale innym każe. Nie bacząc na kpiny i szyderstwa płodzi kolejne dzieła z coraz większą prędkością i przekonaniem, zasypując zdezorientowanych jurorów rozmaitych konkursów literackich istnymi tonami gęsto zapisanych papierzysk, pełnych cytatów i odniesień, w których nikt oprócz niego nie jest w stanie się połapać. Dopóki jeszcze taki „talent” pozostaje nie odkryty, to panuje jaki taki spokój. Gorzej gdy w pewnej chwili jurorzy ugną się w końcu przed przemocą i chcąc się wreszcie od pomyleńca uwolnić przyznają mu jakąś nic nie znaczącą nagrodę. W swej nieskończonej naiwności przekonani, że może to sprawę rozwiążę. Zjawia się wtedy kolega poeta, w kapeluszu z poprzedniej epoki, owinięty zamaszystym szalem, choć na dworze upał, i rozpromieniony wyrywa się z przemówieniem. W przemówieniu wychwala swój własny upór i wybacza jurorom, że tak długo zajęło im dojście do właściwych wniosków. Mówi coś o Norwidzie, o swych inspiracjach i latach wyrzeczeń. Wybucha płaczem i jeszcze raz wszystkim dziękuje. Potem pozuje do zdjęć, udziela paru wywiadów do gazetki studenckiej i odbiera stosowny dyplom. A zanim udaje się im wyrzucić go wreszcie za drzwi rzuca oświadczenie, że niniejszy sukces zdopingował go do jeszcze wytrwalszej pracy.
Dzięki temu już za parę miesięcy ukazuje się na rynku księgarskim, opatrzona stosownym omówieniem i reklamą, pierwsza książka zawierająca zbiór poezji szanownego pana poety. Książka sprzedaje się rzecz jasna źle i nikt nie zwraca na nią najmniejszej uwagi, co nie przeszkadza panu poecie przechadzać się wszędzie krokiem dumnym i wyniosłym. Pan poeta uważa teraz, że wreszcie schwycił pana Boga za nogi (lepiej późno niż wcale) i że dopiero teraz wszystkim pokaże. Przemawia głośno i z przekonaniem, zwłaszcza na tematy, na których nie zna się zupełnie. Twierdzi, że jest gotowy stać się moralnym drogowskazem i przywódcą narodu, uznając jednocześnie, iż fakt wydania jego książki jest wystarczający, by przyjąć tym samym jego osobę w poczet najwybitniejszych twórców literatury światowej. Posuwa się nawet dalej. Zaczyna, niby to mimochodem, wymieniać swe nazwisko w jednym szeregu z Mickiewiczem i Miłoszem, początkowo poprawiając się jeszcze i prosząc o wybaczenie, potem rezygnując z poprawiania się i przepraszania. Potajemnie przygotowuje swe przemówienie, na okoliczność przyznania mu Nagrody Nobla i czuje się zawiedziony, gdy okazuje się, że szwedzka Akademia przyznała ją komuś innemu. Chętnie wypowiada się na temat tego werdyktu, podkreślając swoje rozczarowanie, połączone ze smutną konstatacją, o zejściu szacownej instytucji na psy.
Dotychczas skromny i nieśmiały, stroniący od ludzi, zwłaszcza płci przeciwnej, staje się nagle lwem salonowym. Jest rozchwytywany, zapraszany, a nawet uwodzony. Kobiety, jako istoty chętnie ulegające zbiorowym złudzeniom, lgną do niego chętnie, toteż pan poeta rzuca się w nieznane sobie dotychczas odmęty światowego życia. Idzie na pierwszą w życiu randkę, następnie na drugą i gubi rachubę gdzieś koło dwudziestej, co mu jednak bynajmniej nie przeszkadza. Zamierza wykorzystać szansę, pójść za ciosem i nadrobić wszystkie lata niepotrzebnie zmarnotrawione na ślęczeniu nad książkami. Zaczyna kłaść się spać po trzeciej i wstawać po dwunastej, obiad je wieczorem, kolację po północy, a ze śniadania rezygnuje ze względu na kaca. Z powodu chronicznego rozstroju żołądka żywi się jedynie marchewkami i chudnie 15 kilogramów. Gdy idzie wreszcie do lekarza ten, nie mogąc zlokalizować przyczyny nagłych dolegliwości, daje mu najwyżej rok życia. Zaleca też diametralną zmianę sposobu żywienia, na co nasz poeta reaguje na swój sposób, upijając się w trupa przy pomocy czegoś bliżej niezidentyfikowanego. Ląduje po tym w szpitalu i przez tydzień znajduje się w stanie całkowitego zaniku procesów życiowych, ale dochodzi do siebie i dalej snuje dalekosiężne plany.
To nic, że nikt nie zna jego poezji. Ważne, że on cytuje ją gęsto i obficie, przy każdej sposobności, choć nie zawsze na temat. Znajomi bombardowani piętrowymi aforyzmami dają za wygraną i zmuszeni są wyznać, iż „coś w tym jest”. Od czasu do czasu wpada również, niby to przypadkiem, do miejscowej księgarni, z pytaniem jak się sprzedają jego wiersze, zazwyczaj w towarzystwie przyjaciół. Dowiedziawszy się, że sprzedano dopiero jeden egzemplarz, który następnie zwrócono tego samego dnia, poeta wdaje się w ożywioną dyskusję ze sprzedawcą. Chce się upewnić, czy przypadkiem nie zaszła pomyłka i czy książka ma odpowiednio rzucającą się w oczy okładkę, tudzież czy cena nie jest zbyt wygórowana. Wychodzi z księgarni zdenerwowany na ogólną niekompetencję, która jak zwykle stoi na przeszkodzie szerszego rozprzestrzenienia się wartościowego dzieła literackiego i wygłasza kilka na prędce zaimprowizowanych melodeklamacji na temat ogólnego upadku obyczajów. Poczyna również wydzwaniać do znajomych żaląc im się, że tak niewiele dziś osób sięga po ambitną książkę, znajdując w nich potrzebne wsparcie. Potem unosi się jeszcze bardziej i idzie z tą sprawą do samego wydawcy, wchodząc jak do siebie do domu i przerywając mu ważne posiedzenie. Pragnie porozmawiać na temat wznowienia jego poezji w większym nakładzie i poprzedzonej odpowiednią reklamą, najlepiej w oprawionej w skórę serii „Mistrzowie Literatury Współczesnej”. Zostaje powiadomiony o tym, że nie jest tam mile widziany i w ogóle że nie ma mowy o żadnym wznowieniu, nawet w wydaniu z materiałów odpadowych. Gdy się upiera przy swoim zostaje zrzucony ze schodów.
Zdruzgotany i nic nie rozumiejący, poczyna wygrażać obłudnym wydawcom i innych hochsztaplerom, którzy kieszenie sobie zapychają krociowymi zyskami z czyjejś pracy. Stojąc na balkonie swego domu wygłasza przeszło 4-godzinne przemówienie, zahaczające swymi rozgałęziającymi się w nieskończoność wątkami i dygresjami o prawie wszystkie sfery życia publicznego. Jego powtarzającym się lejtmotywem jest wymowne stwierdzenie: „niech was wszystkich szlak trafi”, a kończy się w momencie, kiedy sporej wielkości doniczka ląduje na jego głowie. Odpowiada tym sam i przez dobre pół godziny toczy się dramatyczna wojna doniczkowa z mieszkańcami sąsiedniego domu. Ona z kolei kończy się nieuchronnie wraz z ostatecznym wyczerpaniem się amunicji. Powyższe niepowodzenia nie załamują go jednak, wręcz przeciwnie. Staje się jeszcze bardziej zdeterminowany w swej zaciekłości i zaciekły w swej determinacji. Twierdzi, że wreszcie przejrzał na oczy i już nie da się drugi raz wywieźć w pole. Zamyka się w domu i żyjąc o samym chlebie i wodzie płodzi kolejny tomik wierszy, tym razem jeszcze lepszy od poprzedniego, ostrzejszy i bardziej precyzyjny. Gdy wychodzi wreszcie z domu, po miesiącu, jest zarośnięty i niedomyty. Czyli wygląda tak, jak powinien wyglądać szanujący się artysta. Spieszy pokazać efekt swej katorżniczej pracy nowemu wydawcy mając świadomość, że spłodził coś przerastającego swój czas. Zostaje przyjęty z odpowiednim szacunkiem, co go cieszy, ale wydawca, po przeczytaniu kilku pierwszych wierszy dostaje napadu histerycznego śmiechu i zajmuje mu dobrych kilka minut zanim się uspokaja. A i potem samo spojrzenie na kartkę wyzwala w nim atak kosmicznej wręcz głupawki.
Wykpiony, ośmieszony i zlekceważony, poeta wpada w tym momencie na jedyny pomysł z możliwych. To znaczy przez dłuższą chwilę usiłuje popełnić samobójstwo wpychając sobie do ust rolkę papieru toaletowego. Okazuje się jednak, że zabicie się nie jest takie proste jak by się wydawało. W rezultacie zmizerowanego i niewyspanego, ględzącego bez ładu i składu, znajduje go rano przerażona rodzina. Przez następny tydzień biedny literat powoli dochodzi do siebie. Oj, ciężkie i niewdzięczne jest życie poety. I nie wiem czy wszyscy zdają sobie w pełni z tego sprawę...
Wiedziałam, że prędzej czy później coś takiego tu znajdę!
No i znalazłam.
Wiesz, że też o tym myślałam niedawno?
Dodaj komentarz