Archiwum czerwiec 2009, strona 1


cze 04 2009 Poranek
Komentarze (1)

Bóg wstał tego dnia w wyjątkowo podłym nastroju. Bolała go głowa, a w ustach czuł niemiły posmak. Poprzedniej nocy zabalował. Trochę go poniosło i teraz miał nielichego kaca. Gdy ciężko podniósł się z łóżka i rozejrzał dokoła zobaczył swój pokój w całkowitym nieładzie. Wszędzie walały się puste butelki oraz części garderoby. Jęcząc i przeklinając pod nosem Bóg powlókł się wolniutko do łazienki, kilkakrotnie potykając po drodze. Niewiele jeszcze widząc spojrzał na swoją twarz w lustrze i zajęło mu dłuższą chwilę uzmysłowienie sobie, że on to on. Oczy miał zapadnięte i podkrążone. Niemyte od kilku dni włosy aż krzyczały o odrobinę szamponu. Do tego prawie tygodniowy zarost. Skrzywił się z niesmakiem, załatwił najważniejszą w tym momencie potrzebę fizjologiczną i leniwie podreptał z powrotem do łóżka. Jednocześnie postanowił, że choćby się miało walić to przynajmniej do południa nie rusza się z niego. „Dajcie mi wszyscy święty spokój” burknął tylko i ponownie zwalił się w wymiętą, przepoconą pościel.

 

Leżał tak aż do godziny pierwszej, na przemian drzemiąc i marudząc. Po drodze przyplątało się kilka niezdrowych fantazji seksualnych, od początku skażonych mdłościami i nadmiernym spożyciem alkoholu. Parę odzianych w lateks i wysmarowanych olejkiem do opalania kobiet walczyło ze sobą w misce pełnej budyniu. Dalszy rozwój akcji był tak wyuzdany, że bałbym się go nawet z grubsza opisywać. Gdy wreszcie ocknął się poczuł, że ślina wypływa mu z ust, a lewą nogę pogryzły komary. Widocznie znowu zapomniał domknąć okno wieczorem. Upał od dłuższego już czasu doprowadzał go do szału. Nie bez wysiłku podniósł się do pozycji siedzącej i zaczął powoli zbierać rozpierzchnięte na wszystkie strony myśli. W pokoju panował zaduch. Czuć było też piwo, które wylało się poprzedniej nocy na dywan. Myśl o czyszczeniu wykładziny, idealnie dopasowanej kolorystycznie do koloru ścian od razu przyprawiła go o ponowną migrenę. Już postanowił, że nie pójdzie dzisiaj do pracy. Weźmie chorobowe i po problemie. Wystarczy jeden telefon. Najchętniej w ogóle nie wychodziłby z pokoju. Stwierdził też, że jeżeli ktoś przyjdzie i zacznie zawracać mu głowę, to nie ręczy za siebie.

 

By się nieco rozerwać sięgnął po leżącą na stoliku gazetę i zaczął ją pobieżnie przeglądać. Ano tak. Wojna w Ruandzie. Miał się tym zająć już przeszło miesiąc temu, ale jak zwykle wyleciało mu z głowy. Nie znosił Afryki. Jak tylko udaje mu się załagodzić gdzieś jeden konflikt, od razu gdzie indziej wybucha następny. Do tego jest tam gorąco i jest masa komarów. Byłby szczęśliwy, gdyby go ktoś uwolnił kiedyś od tego ciężaru. Albo gdyby się ci wszyscy cholerni idioci któregoś dnia pozabijali, raz a dobrze. Byłoby po sprawie. W nocy spadł do oceanu samolot lecący z Brazylii do Francji. Dokładnie wtedy, kiedy wypijał drugą skrzynkę Carlsberga. A tuż po tym jak zwymiotował pierwszą. 286 osób zabitych. No cóż, zdarza się. Ale naprawdę nie miał wczoraj głowy do takich spraw. A zresztą czy on się prosił o tę posadę? Czy ktoś się go pytał, czy chce zawiadywać tym światem przez następne 15 miliardów lat? Bez wolnych sobót i niedziel... W takich chwilach marzył o tym, żeby być kimś zupełnie innym. Kolejarzem albo piekarzem. Albo pomocą dentystyczną. Czymkolwiek. Co nie wymagałoby specjalnych kwalifikacji i większego zaangażowania. Gdzie byłoby dużo wolnego i gdzie nikt nie zaglądałby ci przez ramię, czy to co robisz jest aby dobrze robione.

 

Największym problemem była dla niego nuda. Wszechogarniająca i beznadziejna. To ona powodowała, że po pewnym czasie przestał się przykładać do tego, co robił. I trudno mu się dziwić. Można się czymś zająć przez jakiś tydzień albo dwa, ale co robić z milionami lat? Zwłaszcza gdy nic ciekawego nie ma w telewizji. Przecież nie można żyć wyłącznie pracą. W ciągu nieomal wieczności, jaka minęła od stworzenia świata Bóg chwytał się wszelkich sposobów, żeby nie zwariować. Przerobił wszystkie możliwe hobby, które tylko przyszły mu do głowy. Zbierał znaczki i puste puszki po piwie. Sklejał samoloty i konstruował zdalnie sterowane balony na rozgrzane powietrze. Kolekcjonował żaby i pisanki wielkanocne. Ale w końcu ile można? Każde zamiłowanie któregoś dnia się wyczerpuje. Każda, największa nawet pasja, kiedyś zaczyna zwyczajnie wkurzać. Zbierzesz milion puszek i nagle czujesz, że wystarczy. Że już dość. Już nie możesz na nie patrzeć. Myślisz sobie: jeszcze jedna puszka więcej i szlak mnie trafi. I któregoś pięknego dnia wywalasz wszystko do śmieci. Z całkowicie czystym sumieniem. Nawet ci powieka nie dgnie, kiedy to robisz. I jednocześnie zaczynasz mieć wszystkiego dość. Przestajesz dbać o siebie i o higienę osobistą. Żywisz się w fast foodach, przestajesz mówić „proszę” i „dziękuję”. Zamiast wychodzić z domu leżysz do południa w łóżku i oglądasz najobrzydliwszą z możliwych pornografię. Popadasz w alkoholizm i gorsze jeszcze rzeczy. A jak to nie pomaga to zaczynasz rozrabiać. Zaczepiasz nieznajomych na ulicy, włazisz gdzieś, gdzie włazić nie powinieneś. Jednym słowem szukasz guza. Nosi cię i od razu widać, że się to skończy czymś niedobrym.

 

Każdy to zna z autopsji. Gdy nic cię już nie cieszy i wszystko wydaje się bez sensu. Z Bogiem było tak samo, tyle że gorzej. Bo on to wszystko przerabiał i to po milion-kroć. Po 48 tysiącach depresji i 8 tysiącach załamań nerwowych zaledwie w ciągu ostatniego tysiąclecia naprawdę można mieć wszystkiego dość. Po 847 nieudanych próbach samobójczych dopada człowieka taka znieczulica, że sobie nie wyobrażacie. I brak zainteresowania czymkolwiek. Uzmysławiasz sobie, że próbowałeś już wszystkiego. Ciąłeś się już wszystkim, czym można się było ciąć. Topiłeś się i wieszałeś. Wrzucałeś sobie toster do wanny pełnej wody. Skakałeś na głowę z 10 piętra. Łykałeś wszystko, co tylko medycyna zdołała wymyśleć. I nic to nie dało. Przychodzi rano, budzisz się i znowu nie masz co ze sobą zrobić. Dzień Świstaka pomnożony przez tysiąc, a do tego jeszcze do kwadratu. Doprawdy nie ma nic gorszego od sytuacji, kiedy nawet zabić się nie możesz. Wszechmoc jest zabawna, ale do czasu. Po tysiącu lat ustawicznego stwarzania i niszczenia zaczyna zwyczajnie mierzić. Gdy wiesz, że możesz zrobić wszystko, co tylko przyjdzie ci do głowy i to bez jakichkolwiek konsekwencji. Że nie jesteś ograniczony niczym. Gdy nie masz nad głową nikogo, kto gdy przeholujesz mógłby ci dać po gębie. To wszystko powoduje, że absolutnie nic nie chce ci się robić. To coś jak dzieci, które zostały same w domu na noc. Po tym jak już napchają się wszystkimi ciastkami, jakie uda im się znaleźć i wyżrą cały cukier z cukierniczki, robi im się niedobrze. Jak już się zachłysną wolnością przychodzi smutek i bezsilność. Znurzenie sytością. Zniechęcenie przesytem. Które prowadzą do tego, że zamiast robić coś sensownego leżysz przez większą część dnia i dłubiesz w nosie.

 

Do tego doskwiera ci samotność. Nie ma z kim pogadać, ani pooglądać meczu w telewizji. Nie mając nic do roboty ślęczysz do czwartej nad ranem oglądając powtórki brazylijskich seriali. Żeby nie zgłupieć do cna stwarzasz sobie wymyślonego przyjaciela. Potem drugiego i trzeciego, żeby wam było raźniej. Jak ci się nudzi to napuszczasz jednego na drugiego, żeby coś się działo. Jak i to nie działa idziesz do psychoanalityka. Kładziesz się na kozetce i mówisz, że czujesz się samotny i niekochany. Że żaden z wymyślonych przez ciebie przyjaciół nie chce już z tobą gadać. Spotykają się tylko w swoim gronie, a gdy przychodzisz udają, że ich nie ma. Mówią, że już cię nie lubią i że mają cię po dziurki w nosie. A gdy się odwracasz śmieją się z ciebie za twoimi plecami. Zdaniem psychoanalityka wpadasz w paranoję. Ale to cię wcale nie uspokaja. Bo jeżeli Bóg ma paranoję, to może się okazać, że wszyscy jesteśmy jej przejawem. Efektem psychozy maniakalno-depresyjnej. Wynikiem czyjegoś nieumiarkowania i braku dobrego gustu. Narkotyczną halucynacją. Może się okazać, że powstaliśmy na skutek czkawki. Chwilowej niepoczytalności. Błędu w dodawaniu przy wyprowadzaniu teorii względności. Że jesteśmy poślizgnięciem się na równej drodze. Czyimś lekiem na migrenę. Klinem, przy pomocy którego Bóg leczy się z alkoholowego uzależnienia.

 

Na pewno być człowiekiem jest łatwiej. Dlatego tak bardzo im zazdrości. Tej ich chwilkowatości. Tego, że się rodzą i umierają. Gdzieś idą i skąś przychodzą. Że choćby nie wiem jakie głupoty nawyprawiali i jakie zbrodnie popełnili, to jest to zawsze zaledwie kropla w morzu, biorąc pod uwagę rozmiary wszechświata. Mogą się zakochać, albo odkochać. Być wiernymi, albo zdradzać. Kłamać i oszukiwać. Mają mnóstwo dróg, które mogą wybrać. On natomiast nie może nic, chociaż pozornie może wszystko. Ale pomylić się nie ma prawa. Wygłupiać też nie. I zachowywać nieodpowiedzialnie. Nawet jak kiedyś stracił panowanie nad sobą i zalał cały świat wodą, tak z czystej złośliwości, z chęci spieprzenia czegoś i zrobienia tego z wielkim hukiem, to i tak mu to wybaczono. I tak wielu stwierdziło, że jest wspaniały i nieomylny. Wprost czysty ideał. Poczciwy ojciec, zawsze kochający swoje dziatki, czy to ładne czy brzydkie. Nawet te bez nóżki, bez rączki i bez rozumku. Do tego wybaczający wszystkim, nie ważne jak wielkim jest się grzecznikiem. A przecież czasem na pewno ma ochotę być inny. Na pewno od czasu do czasu pojawia się w nim nieodparta chętka żeby zaszaleć. Upić się. Poszlajać nie wiadomo z kim i gdzie. Przespać z kimś, z kim nie powinien. Nawciskać komuś ciemnoty. Złamać czyjeś serce. Umówić się i nie przyjść. Albo po fakcie nie zadzwonić. Jednym słowem być skończoną męską świnią. Gnojem i bydlęciem. Nie wartym nawet splunięcia. Do tego stoczyć się i rozczarować wszystkich dokoła. Wpaść w jakieś uzależnienie. Obojętnie jakie. O nie, tego nie może zrobić. Tego prawa mu odmówiono. Ten przywilej jest mu wzbroniony.

 

Może być tylko taki, jakim go sobie wymyśleliśmy. Musi dźwigać ogrom ludzkich oczekiwań. A przy okazji dostosować się do wynaturzonych wizji rozmaitych dewotów i dewiantów, którzy się pod niego podczepiają. Do nudziarzy, którzy bezwstydnie szafują jego imieniem. Uśmiechać się pogodnym uśmiechem z kiczowatych rysunków, które umieszcza się w książkach i na ścianach kościołów. Wysłuchiwać bzdur szeptanych przez schorowane, pozbawione zębów staruszki. Umizgów chorych i umierających. Przebić się przez nielogiczności historii snutych przez najpokraczniejszych hipokrytów i nieuków. A i tak się mu wygraża. I tak zwala się na niego winę o wszystko co tylko możliwe. Najwięksi tego świata rzucają w niego kamieniami. Najtęższe głowy wytaczają najzmyślniejsze argumenty, żeby go okpić, a najpaskudniejsi nieudacznicy urągają mu przy kuflu piwa. Sądzicie, że łatwo być Bogiem w takiej sytuacji? Słuchać tego wszystkiego każdego dnia. Próśb z jednej strony i gróźb z drugiej. „Dobry panie Boże, jakbyś mógł, trochę pieniędzy, i zdrowie dla moich dzieci, żeby im się...”. A co go to obchodzi? Czasami zwyczajnie nic. Czasem jest zmęczony i musi trochę, jak każdy, pobyć sam. Zamknąć się w sobie. Pójść na ryby, albo do kina. Wyjechać. Odreagować. Powiedzieć: „pieprzcie się wszyscy, mam was dokładnie gdzieś”.

 

Ja go rozumiem...

leppus_28