Komentarze (1)
Kraje takie jak Hiszpania czy Włochy mogą wzbudzać w nas, ludziach wychowanych na nieco wyższych szerokościach geograficznych, uczucie zazdrości. Pozornie trafił im się znacznie smakowitszy kawałek ciasta, podczas gdy my dostaliśmy głównie zakalec. Nic dziwnego że po jednym dniu spędzonym tam czujemy się wspaniale. Jak ptak, który dotąd trzymany był w zamknięciu i pierwszy raz wyfrunął w otwartą przestrzeń. Dziwimy się, że tak długo przyjmowaliśmy za normę tę nędzną egzystencję, którą dotychczas prowadziliśmy. Nagle mamy ochotę wszystko zmienić. Przewartościować całe nasze życie. Rzucić to, co mamy i kupić mały domek, gdzieś w Andaluzji czy innej La Manchy. Albo jeszcze lepiej zbudować go samemu. Z liści, plasteliny i kawałka sznurka. Zerwać z cywilizacją i resztę dni przeżyć w zgodzie z naturą. Malować obrazy i rzeźbić w glinie. I w ten sposób nadrobić cały bezproduktywnie stracony czas. Chwytać dzień, cieszyć się życiem. Jednym słowem zostać wysokim, śniadym Hiszpanem, o płomiennym temperamencie i nieodpartej seksualności. Z odsłoniętym torsem i pięknymi, rozwianymi, kruczo-czarnymi włosami. A jeżeli to nie możliwe to przynajmniej nauczyć się kilku słów po hiszpańsku.
Niestety po jakichś dwóch czy trzech dniach mija nam to. Zaczynamy mieć dość słońca i fruwania. Dostajemy zawrotów głowy i mdłości spowodowanych szybowaniem na zbyt dużej wysokości. Dopada nas choroba lokomocyjna. Nasz organizm, nieprzywykły do tego typu przeżyć odczuwa skutki zbyt szybkiej zmiany ciśnienia. Jesteśmy zmęczeni i najchętniej wrócilibyśmy do swojej ciasnej, ale znajomej klatki. Gdzie jest zimno i cały czas pada. Gdzie nie wszyscy przechodzący koło ciebie ludzie mają na sobie ciuchy od Armaniego, a kobiety nie wyglądają jak gwiazdy filmowe. Kiedy wreszcie pojawiasz się na lotnisku, stając w kolejce czekających na lot do Dublina, odczuwasz prawdziwą ulgę. Przez poprzednie kilka dni twoje kompleksy rosły niczym ciasto w piekarniku. Dopiero tutaj rozglądasz się i nieco uspokajasz. Z prawdziwą ulgą widzisz wreszcie znajome mordy. Każda krzywa, ruda i piegowata. Kobiety niskie i grubawe. Mężczyźni bez skrępowania obnoszący swe wystające spod niedopasowanych koszulek brzuchy. Patrzysz na to i nagle dostajesz olśnienia. Znów czujesz się przystojny. Ładnie opalony i dobrze ubrany. A dziewczyna z którą jesteś znowu wydaje ci się piękna, szczupła i wysoka.
Również miny ludzi, którzy cię otaczająca, wydają się jakieś bardziej swojskie. Uśmiechnięte, wyluzowane. Już się nie czuje tej presji, by wyglądać doskonale. Dzieci rozwydrzone, wycierają kolanami posadzki terminalu i nikomu to nie przeszkadza. Do tego wszystkie wyjątkowo brzydkie. O krzywych nóżkach, z mordkami wysmarowanymi kremem czekoladowym. Kobiety ubrane w sukienki, które moja babcia wstydziłaby się założyć, taszczą reklamówki wypełnione alkoholem i nikogo to nie dziwi. Faceci ze wzrokiem sugerującym, że przez ostatnie 3 dni nie robili nic poza upijaniem się do nieprzytomności. I wszyscy zadowoleni. Dlaczego? Bo są Irlandczykami i z tego powodu mają społeczne przyzwolenie na to żeby chlać, źle wyglądać i mieć wszystko gdzieś. Mają prawo się zapuścić tak dalece jak tylko mają na to ochotę i nikt nie ma prawa zwrócić im uwagi. Mogą się na niczym nie znać, zlecieć cały świat i nie widzieć niczego poza pubem znajdującym się najbliżej hotelu, w którym się zatrzymali i nikt im nie powie, że są pieprzonymi pasożytami. Bo nikt od nich niczego nie wymaga. Nie muszą być lepszymi od kogoś, żeby czuć się dobrze. Mieć jakąś pracę, jakiś samochód i odpowiednio wyglądającą dziewczynę. W ogóle nie muszą nic robić ze swoim życiem. Mogą być leniami i ignorantami i nie przejmować się tym.
A ja? Ja obserwuję to wszystko i z w pewnej chwili dociera do mnie, że to jest właśnie mój dom. Do tego świata przynależę. To są moi bracia i siostry. I nie dla mnie słońce Hiszpanii. Nie dla mnie smutne włoskie piękności z ciemnymi okularami i wyniosłym spojrzeniem. To do tej ziemi przynależę. To z tej gliny jestem ulepiony. I choćbym chciał to tego nie zmienię. Bo w moich żyłach nie płynie wytrawny Dom Perignon. Raczej jakaś niezbyt szlachetna mieszanka Żywca i Guinnessa.