Archiwum październik 2009, strona 1


paź 20 2009 Sagrada Familia
Komentarze (2)

Stojąc po raz kolejny przed przytłaczającą fasadą Sagrady Familii w Barcelonie uświadomiłem sobie, że w dziedzinie architektury nie chodzi o to, żeby coś było dobrze zrobione, by zdobyło światowy rozgłos. Wręcz przeciwnie. Czym jest to brzydsze i gorzej pomyślane tym lepiej. Jako laik, ale przy tym dość dobrze obeznany z tym, jak powinien wyglądać kościół, by robił on odpowiednie wrażenie, powiedzieć mogę, że w przypadku tej budowli wszystko jest nie tak jak powinno. Przy czym w tym wypadku łamanie przyjętych reguł bynajmniej nie jest zaletą. Jest to raczej sytuacja, w której autor jest osobą wybitnie utalentowaną i wybitnie inteligentną, ale znajdującą się pod wpływem za dużej ilości alkoholu. Jak Nietzsche piszący „Ecce Homo”. Zachwycam się jego umysłem, ale zdaję sobie sprawę, że ten umysł trawi już śmiertelna choroba umysłowa. Tak samo jest z dziełami Gaudiego. Są one ambitnymi porażkami. Klęskami koncepcji, które być może trafne na etapie wczesnego planowania, wyrwały się spod kontroli i utonęły przy pierwszej kontrontacji z rzeczywistością.

 

Zacznijmy od tego, że nic w tym kościele nie pasuje do siebie. Fasada Narodzin Pańskich nie pasuje do Fasady Ukrzyżowania, a Apsyda (tył budowli) nie pasuje do żadnej z nich. Nawet pojedyncze elementy nie kleją się ze sobą. Każda ściana kłóci się z sąsiednią, tworząc w rezultacie całkowity chaos. Tylko w gotyckiej Apsydzie, która powstała jako pierwsza, dostrzegamy jakiś umiar i prostotę. Reszta załamuje się pod względem stylistycznym, jakby strawiła ją nagła niestrawność, będąc wyrazem wykwitu tak szalonego, że nie sposób objąć go ani umysłem ani zmysłami. Fasada Narodzin Pańskich, będąca najbardziej znaną częścią budowli, wygląda tak, jakby była zrobiona z lepkiego błota, które rozpuściło się pod wpływem panującej tu wysokiej temperatury. Jest tak przeładowana, że nie ma na niej nawet kawałka wolnego miejsca. Rzeźby, które w zamierzeniu miały być pełne znaczeń, gubią się w plątaninie ornamentów, a elementy nieważne tłumią te ważniejsze. W rezultacie wpatrujemy się w to wszystko i nie dostrzegamy niczego. Oko nie wyodrębnia ani jednej rzeczy, która nadawałaby temu jakiś ogólniejszy sens i czujemy się zdezorientowani. Wrażenie, że mamy do czynienia z chybioną koncepcją artystyczną, pogłębia fakt, że fasada ta ma teoretycznie wyrażać radość związaną z narodzinami Jezusa. Tej radości jednak nie dostrzegamy, bo chaos nie jest wcale radosny. Jest męczący.

 

Zbudowana po latach, ale według szkiców pozostawionych przez Gaudiego, fasada Ukrzyżowania, jest całkowitym przeciwieństwem tej pierwszej. Paradoksalnie jest pełna kojącej prostoty. Paradoksalnie, bo z założenia ma wyrażać smutek. Rzeźby, które się tu znajdują, pomimo że zawierają pewien motyw gaudiowski w postaci hełmów rzymskich oprawców, zupełnie nie pasują stylistycznie do rzeźb fasady Narodzin Pańskich. Są stricte nowoczesne, na pewno ciekawsze od pozostałych, ale niestety gryzące się z tymi, które znajdują się z drugiej strony. Ktoś może powiedzieć, że taki był właśnie zamysł, by jedna strona dzieła była klasycystyczna, podczas gdy druga postmodernistyczna. Nie wydaje się mi się to jednak słuszne. Budynek nie może być z jednej strony nowoczesny, a z drugiej staroświecki. Szklana Piramida na dziedzińcu gotyckiego Luwru jest jeszcze do przyjęcia, stanowiąc rodzaj współczesnego dopełnienia, ale kościół, jako zwarta bryła powinien mieć w sobie pewną konsekwencję. I nie jest w tym wypadku usprawiedliwieniem, że powstawał on na przestrzeni różnych epok, jako że wiele katedr było budowanych przez stulecia, ale mimo to są stylistycznie zwarte. Np. katedra w Mediolanie czy w Kolonii. Nikt nie wpadł na to, by dobudować do nich postmodernistyczną fasadę, bo popsułoby to całą resztę.

 

Trzecia, największa fasada znajduje się dopiero w budowie. Sądząc jednak po istniejących planach najprawdopodobniej powieli ona błędy obu już istniejących. Będzie jednocześnie nowoczesna i przeładowana. Dominować w niej będą dziwne motywy kuliste, co spowoduje, że bardziej będzie przypominała statek obcych z filmu Ridleya Scotta niż świątynię. Z każdej fasady wystrzeliwują do górę cztery wysokie dzwonnice. Łącznie, gdy kościół zostanie ukończony będzie posiadał jedną wieżę główną, cztery mniejsze, jedną tylną oraz dwanaście dzwonnic. Daje to łącznie 18 wież. Trudno zrozumieć jaki cel przyświecał temu, by było ich tak wiele. Patrząc na każdą z fasad mamy wrażenie, że dwie wieże w zupełności wystarczyłyby. Cztery powodują już, że dostajemy oczopląsu. Bo widząc coś, co się powtarza mamy skłonność do nie dostrzegania tego. Ze swoimi 18 wieżami cała budowla będzie zapewne wyglądała jak gigantyczny jeż. Nie będziemy w stanie rozróżnić w nim żadnego dominującego elementu. Ani nawet policzyć poszczególnych jego części. Wieże nie będą pełniły jakichkolwiek funkcji: ani widokowych (wszyscy turyści będą wjeżdżać tylko na najwyższą z wież), ani jako miejsca umieszczenia dzwonów (do tego wystarczyłaby w zupełności jedna, duża wieża).

 

Nawet kolejność budowy poszczególnych części kościoła jest błędna i postawiona na głowie. Świątynię buduje się w taki sposób, że zaczyna się od nawy, by można było jak najszybciej odprawiać w nim nabożeństwa. Z czasem dobudowuje się wieże i fasady, bo jest to czasochłonne i pośpiech jest tu niewskazany. Z tego powodu okres od konsekracji do powstania wież wynosi czasem kilka stuleci. Tymczasem z Sagradą Familią jest odwrotnie. Pierwszą fasadę zbudowano w latach 1894-1920, drugą rozpoczęto budować w 1954. Ostatnia z ośmiu ukończonych dzwonnic była gotowa w 1978. Natomiast nawa główna została zbudowana dopiero w latach 1987-99. W związku z tym, że w jej środku ma znajdować się nie wzniesiona jeszcze wieża główna wszystko wewnątrz jest jeszcze w rozsypce. Dlatego kościół ten jest budowany od 127 lat i wciąż nie może pełnić swych funkcji. Msze odprawiane są na niewielkim, wydzielonym obszarze w tyle świątyni, na przestrzeni wielokrotnie mniejszej od tej, która udostępniona jest turystom.

 

Wnętrze kościoła też jest chybione. A to, co sam Gaudi uważał za swoje największe osiągnięcia konstruktorskie, działa na jego niekorzyść. Przede wszystkim od razu rzuca się w oczy, że cała budowla jest za krótka. Kościół ma zaledwie 94 metry długości. W porównaniu np. z bazyliką św. Piotra w Rzymie (211m), która była wybudowa w ciągu 120 lat, czy choćby z katedrą w Lincoln w Anglii (148m) jest przynajmniej o 40 metrów za krótka. Biorąc pod uwagę skalę przedsięwzięcia wymiary wewnętrzne wydają się niewystarczające. Ukończona ma pomieścić 14 tysięcy ludzi przy 60 tysiącach, które mieszczą się w bazylice św. Piotra. Oczywiście nie jest to wina Gaudiego, że kościół zajmuje tak mało miejsca. Gdy zaczął nad nim pracować granice działki oraz fundamentów były już wyznaczone i nie można było ich zmienić. W kolejnych wiekach kościół rozrósł się niebywale, ale głównie w górę. Wzrastała też ilość nagromadzonych w nim elementów, ale brakuje przy tym odrobiny choćby przestrzeni. Z tego powodu budynki klasztorne, które zwykle powinny tworzyć boczny dziedziniec oplatają całość budowli. Jest to stylistyczny nonsens, bowiem dodatkowo gmatwają one koncepcję artystyczną budowli. Jeżeli w ogóle jest tu takowa.

 

W środku jest bardzo jasno, co wynika z ogólnej, białej tonacji wnętrza oraz ilości światła, które wpada przez bardzo dużą ilość okien. Z pewnością nie jest to atmosfera, która mogłaby służyć skupieniu i modlitwie. Wstawienie kolorowych witraży może urozmaicić panujący tu klimat, ale nie jest w stanie go wzbogacić. Dziwaczne kolumny, przypominające łodygi roślin oraz jeszcze dziwniejsze sklepienia dodatkowo pogłębiają nasze zdumienie. Wszystko, co się tu znajduje służy do tego, by rozproszyć nasze myśli, by pogłębić naszą dezorientację. Nie dostrzegamy żadnych lini ani kątów prostych. Wszystko jest wykrzywione i na jakimś etapie załamuje się. Nic co widzimy nie robi na nas wrażenia, bo obok znajduje się coś dziwniejszego, co odciąga naszą uwagę. W rezultacie mamy wrażenie, że uczestniczymy w czymś niepoważnym. W symfonii pełnej solowych popisów, w której każdy instrument gra coś innego. Albo w koncercie zagranym z werwą i polotem, ale na rozstrojonych skrzypcach.

 

Osobiście sądzę, że najbardziej udane są pogrążone w mroku wnętrza katedr niemieckich i austriackich. Angielskie świątynie protestanckie są zbyt jasne. Pomaga to w robieniu zdjęć, ale nie pomaga w modlitwie. Stojąc w kościele powinniśmy być przytłoczeni jego rozmachem i ogromem, bo kościół jest symbolem Boga, przed którym musimy czuć respekt. Powinien nam uświadomić, że jesteśmy mali i nieważni. Tak jak nie ważna jest nasza egzystencja w obliczu wieczności. Sagrada Familia natomiast wprawia nas w rozbawienie. Ukazuje złożoność i bogactwo świata, ale w postaci chaosu, bałaganu motów, których nie porządkuje dla nas. Pod tym względem mają rację ci, którzy od początku twierdzili, że jest ono dziełem bluźnierczym i nie mającym nic wspólnego z religią. Nawet więcej. Jest próbą podważenia boskiego autorytetu pod płaszczykiem głoszenia jego chwały. Tworem komercyjnym, mającym na celu przyciągnięcie turystów, ale pozbawionym znaczenia mistycznego. Prześwietnym przykładem tego, jak nie należy projektować budowli. A zwłaszcza kościołów.

 

leppus_28   
paź 17 2009 Zagadka Automatycznych Farm
Komentarze (2)

Historia jest pełna zagadek. Wielu do dziś nie udało się rozwiązać. Tak jak zagadki rzeźb z Wyspy Wielkanocnej czy ogromnych ociosanych kamieni odnalezionych wokół miasteczka Baalbek w północno-wschodnim Libanie. Pomimo wysiłku wielu pokoleń badaczy nie zdołano wyjaśnić przyczyn ich powstania. Wśród niewyjaśnionych tajemnic przeszłości są też takie, o których mało kto słyszał. Rzadko piszą o nich podręczniki historii. Czas przykrył je grubą warstwą kurzu, a dokumenty na ich temat zalegają najniższe półki zapomnianych archiwów, do których nikt już dziś nie dociera. Jedną z takich właśnie zagadek jest słynna swego czasu, ale potem zupełnie prawie zapomniana, sprawa tajemniczych Automatycznych Farm, zrzucanych przez amerykańskie wojska na terenie Wietnamu w latach 60-tych.

 

Farmy, w postaci bardzo skondensowanej, umieszczane były w specjalnych kapsułach. Zrzutów dokonywały samoloty typu B-52. Kapsuła opuszczana była na spadochronie. Miejsce upadku było dość dokładnie ustalone i starano się, by ewentualne odchylenia, spowodowane wiatrem oraz innymi czynnikami atmosferycznymi było jak najmniejsze. Po wylądowaniu kapsuła otwierała się. Następnie przy pomocy sprytnie pomyślanego mechanizmu pneumatycznego następowało nadmuchanie całej farmy, w skład której wchodziły wszystkie potrzebne do jej pielęgnacji urządzenia. Farma nie była mała. Miała ok. 40 metrów długości i 15 szerokości. Była ogrodzona prawie metrowym drewnianym płotem, a w jej centrum znajdował się skromny, ale wyposażony ze smakiem, domek farmera. Dwa razy dziennie farmę obchodził sam farmer, w pełni zautymatyzowany, wyposażony w system kamer i czujników, które były podówczas szczytem możliwości technicznych, jakimi dysponowali Amerykanie.

 

W okresie od marca 1966 do sierpnia tego samego roku zrzucono łącznie 68 takich farm. Były one takie same, z niewielkimi tylko modyfikacjami w stosunku do modelu pierwszego, dostrzegalnymi jedynie przez specjalistów. Cała operacja nosiła kryptonim KV-1406-L i była wysoce utajniona. Ani piloci, którzy dokonywali zrzutów, ani agenci CIA bezpośrednio zaangażowani w ich przeprowadzenie, nie znali celu ich istnienia. Wietnamczycy początkowo sądzili, że mają do czynienia z podstępem i nie zbliżali się do dziwacznych obiektów. Dopiero mniej więcej od listopada 1967, po uprzedniej akcji rozpoznawczej, mającej na celu zbadanie i ewentualne odminowanie farm, przystąpiono do ich demontażu. Większość farm zostało zniszczonych do maja 1968 roku. Wiadomo, że kilka uległo awarii podczas lotu lub w wyniku defektu nie rozłożyła się.

 

Jednak jeszcze w roku 1986 natrafiono w północnym Wietnamie na farmę, która znajdowała się w odległym miejscu dżunglii, daleko poza terenami zaludnionymi. Ku zaskoczeniu wszystkich okazało się, że wciąż działa. Baterie nadal napędzały niewysokiego farmera, a spryskiwacze amerykańskiej produkcji wciąż uparcie spryskiwały otaczające je grządki. Jedynie z psa, który miał oszczekiwać potencjalnych intruzów, uszło już powietrze i zamiast szczekania wydawał z siebie jedynie nieprzyjemne, niskie zawodzenie. Odkrycie to ponownie zwróciło uwagę opinii publicznej, która w czasie wojny w Wietnamie miała ważniejsze sprawy na głowie od śledzenia tajemniczych farm, zrzucanych przez wojsko. Trzech dociekliwych dziennikarzy New York Timesa zajęło się sprawą i po prawie 2 latach prywatnego dochodzenia ustaliło wszystkie szczegóły tej zadziwiającej historii.

 

Po raz pierwszy ujawniono wtedy akta dotyczące Automatycznych Farm, które dotąd przechowywane były pod kluczem w centrali CIA w Waszyngtonie. Oczom zdumionego społeczeństwa ukazała się skomplikowana i pełna rozmachu operacja, na którą składała się współpraca wojska, służb wywiadowczych, ale także wybitnych konstruktorów czołowych amerykańskich firm, jak również biologów, chemików i specjalistów od uprawy ziemi. Łącznie przebadano prawie 3 tony dokumentów, zatwierdzanych przez bardzo wysoko postawione osoby, dotarto do drobiazgowych planów technicznych i map. Nie udało się tylko ustalić jednego. Celu przeprowadzenia całej operacji. Jak się wydawało farmy nie miały jakiegokolwiek sensownego zastosowania. Ani militarnego, ani ekonomicznego, ani naukowego. Były zrzucane i pozostawiane same sobie, jakby ktoś o nich zapomniał. Nikt, do kogo dotarli dziennikarze „New York Timesa” nie potrafił udzielić wyjaśnienia po co istniały.

 

Jak się okazało osobą, która prawdopodobnie całą tę operację wymyśliła i od początku koordynowała był bardzo wysoki oficer CIA, działający przy Białym Domu. Miał on ścisłe powiązania z prezydentem USA i dysponował środkami, które umożliwiły mu przeprowadzenie wszystkiego, a także tak daleko posunięte utajnienie tego, co się odbywało. Niestety nigdy nie wyjaśni on już niczego, gdyż zmarł w 1978 roku. Jego najbliższy asystent, zapewne jedyna osoba wtajemniczona w sekrety operacji KV-1406-L zginęła w 1983 roku w dość podejrzanie wyglądającym wypadku kolejowym. Wraz z nią nie ma już dzisiaj możliwości byśmy dotarli do prawdy. Co nie przeszkadza w stawianiu wielu szalonych teorii na ten temat. Wszystkie jednak są jedynie wytworami czyjejś wyobraźni, spekulacjami, nie popartymi żadnymi faktami.

 

Chyba najbardziej zaskakujące wyjaśnienie zagadki przedstawił jeden z pilotów amerykańskich, którzy dokonywali lotów nad Wietnamem w latach 1966-67. Twierdził on, że wraz z nastaniem wiosny farmy zaczynały kwitnąć, przybierając intensywny czerwony kolor, wyróżniający je spośród ciemno-zielonego otoczenia. Kolor ten był widoczny z bardzo dużej wysokości. Z 25 tysięcy metrów widać było wszystkie farmy. Wtedy układały się one w delikatnie, ale wyraźnie dostrzegalny napis „kocham Cię”. Ale to tylko teoria, której już nikt nigdy nie potwierdzi.

 

leppus_28   
paź 17 2009 Kodeks współczesnego inteligenta
Komentarze (2)

KODEKS WSPÓŁCZESNEGO INTELIGENTA czyli mój własny: 

 

1. Nie przeklinać.

2. Nie oglądać reality shows.

3. Nie gapić się w telewizor.

4. Nie grać w gry komputerowe.

5. Nie wiązać się z kobietami, które nie są inteligentkami.

6. Nie zmuszać dziewczyny, z którą się jest, do noszenia szpilek i spódniczek mini.

7. Nie kłócić się.

8. Nie przeżywać depresji i humorów.

9. Nie przyjaźnić się z ludźmi prymitywnymi.

10. Nie upijać się.

11. Nie palić papierosów.

12. Nie zażywać narkotyków.

13. Nie myśleć za dużo o pieniądzach.

14. Nie rzucać rzeczy tylko odkładać je na miejsce.

15. Chodzić do kina.

16. Chodzić do teatru.

17. Czytać książki.

18. Podróżować i odwiedzać nowe miejsca.

19. Nie łamać przepisów ruchu drogowego.

20. Nie zdradzać dziewczyny z którą się jest.

21. Nie pracować robiąc coś kompletnie pozbawionego sensu.

22. Odnosić się do innych ludzi życzliwie.

23. Kochać osobę, z którą się jest i doceniać wszystko, co dla nas robi.

24. Szanować własną rodzinę.

25. Nie wcierać sobie żelu we włosy.

26. Nie robić sobie tatuaży.

27. Nie chodzić w dresach i białych butach.

28. Cieszyć się życiem.

29. Słuchać uważnie, co inni mają do powiedzenia.

30. Dbać o własne zdrowie, ale bez popadania w przesadę.

31. Nie chodzić na siłownię.

32. Nie robić niczego, co by nie sprawiało nam przyjemności.

33. Nie jeść fast foodów.

34. Nie stawiać pracy ponad życie osobiste.

35. Być zadowolonym ze swojego życia.

36. Nie kolekcjonować rzeczy.

37. Nie dorabiać się.

38. Nie robić kariery.

39. Unikać nocnych klubów.

40. Nie chodzić w skórzanych kurtkach.

41. Dbać o to, by mówić poprawnie.

42. Słuchać muzyki poetyckiej.

43. Oglądać kino artystyczne.

44. Nie robić niczego na pokaz.

45. Doceniać to, co mamy.

46. Nie spieszyć się.

47. Nie żałować czegoś, co się zrobiło w przeszłości.

48. Nie myśleć za dużo o przyszłości.

49. Unikać ludzi, którzy są kłótliwi.

50. Nie nosić urazy.

51. Nigdy nie zapominać filmu, który się obejrzało ani książki, którą się przeczytało.

52. Cenić u innych bardziej duszę niż ciało.

53. Dzieci wychowywać spokojnie i z uśmiechem na twarzy.

54. Nie rzuć gumy.

55. Każdy dzień zaczynać z pogodą ducha.

56. Śpiewać zawsze na głos, nigdy pod nosem.

57. Dążyć do doskonałości, ale bez pedanterii.

58. Nie zazdrościć innym.

59. Zakładać, że ludzie, których spotykamy są dobrzy i nam życzliwi.

60. Nigdy nie zapominać o dobrych manierach.

61. Nie mówić rzeczy, które innych urażają.

62. Próbować nowych rzeczy.

63. Cenić proste przyjemności.

64. Kochać naturę.

65. Szanować starszych.

66. Lubić dzieci.

67. Kochać kraj i miasto, w którym się mieszka.

68. Nie planować za dużo.

69. Pielęgnować prawdziwe przyjaźnie.

70. Nigdy, ale to przenigdy nie dopuścić do utraty prawdziwej miłości.

 

leppus_28   
paź 15 2009 Pochwała nieuctwa
Komentarze (1)

Dzisiaj w pracy nauczyłem się bardzo ważnej lekcji. W skrócie sprowadza się ona do tego, że lepiej być gorszym niż lepszym. Lepiej nic nie wiedzieć niż coś wiedzieć. Jeżeli coś umiesz wszyscy od razu przywalają cię nadmiarem obowiązków. Dlatego najlepiej udawać, że nie umiemy nic. Nie potrafimy samodzielnie wykonać najprostszego polecenia. Nie pamiętamy co mieliśmy zrobić i wszystko nam się miesza. Jesteśmy takimi niezgułami, że to cud, że się dotąd nie zabiliśmy potykając o własne sznurowadła. Najlepiej nie dawać nam długopisu do ręki, bo możemy się nim dźgnąć. Albo co gorsza kogoś. Tylko wyrobienie sobie takiej opinii wśród kolegów i przełożonych może nam zapewnić święty spokój. Natomiast wyrwanie się z jakimikolwiek talentami owocuje zwykle przeniesieniem na bardziej odpowiedzialne stanowisko, gdzie trzeba więcej pracować i w większym stresie. To tak jak w szkole. Jak się z czymś wychylisz to będziesz potem ciągany po rozmaitych olimpiadach przedmiotowych. Wiem po sobie. Dlatego lepiej siedzieć cicho i udawać, że nie rozumiesz co się do ciebie mówi.

 

Najgorszą rzeczą, która się może zdarzyć w pracy to sytuacja, w której ktoś uzna, że jesteś tak dobrym pracownikiem, tak istotnym dla swojej firmy, że sobie bez ciebie nie poradzą. Jest to najkrótsza droga do tego, byś przez następne 2 lata nie dostał żadnego urlopu. Wszyscy inni pojadą sobie na Bermudy, albo w Pireneje, a ty się będziesz kisił w biurze próbując odwalić nie swoją robotę. I nawet jak się rozchorujesz i dostaniesz 40 stopni gorączki to będziesz musiał przychodzić do pracy. By tylko sprostać swojemu własnemu wizerunkowi, który się utrwalił w wyobraźni twojego szefa. Dlatego lepiej nie być niezastąpionym. Lepiej być zastąpionym. Albo jeszcze lepiej: szkodliwym. Taki z miejsca dostanie 2 miesiące urlopu i nikt się nie będzie upominał, że go nie ma. Nawet się wszyscy ucieszą, że sobie pojechał. Bo wtedy od razu praca ruszy z kopyta. I skończą się niepotrzebne opóźnienia. Takiemu pracownikowi szef nigdy nie zadzwoni w środku nocy z prośbą o pomoc. Nikt też nie zaprotestuje, że się codziennie spóźnia do pracy o 15 minut i wychodzi o 5 minut za wcześnie.

 

Stąd pamiętajcie. Lepiej nic nie wiedzieć. W niczym się nie orientować. Na wszystkie pytania odpowiadać: „nie wiem, nie umiem, nie mam o tym zielonego pojęcia”. Lepiej być dyletantem i nieukiem. Lepiej pracować wolniej niż szybciej. Lepiej nie mieć żadnego wykształcenia, bo jak je masz to od razu oczekują od ciebie czegoś. Jak jesteś inżynierem – że będziesz wiedział jak działa żarówka, jak jesteś ekonomistą – że wiesz kiedy skończy się obecny kryzys gospodarczy. Tymczasem ja gdziekolwiek jestem z miejsca zastrzegam sobie, że nic nie wiem. Niczym się nie interesuję i nie mam żadnych planów na przyszłość. Nie skończyłem żadnej szkoły i nawet te, z których mnie wyrzucali, miały kiepską reputację. Nie mam jakichkolwiek arystokratycznych korzeni, mój tata nie działał w Solidarności, moja mama nie była sanitariuszką podczas Powstania Warszawskiego i w ogóle sroce spod ogona wyskoczyłem. To jedyna szansa, by choć na chwilę zapomnieli o moim istnieniu i pozwolili w spokoju wypić herbatkę.

 

leppus_28   
paź 13 2009 Krytycy
Komentarze (2)

Nie chciałbym znów powtarzać apokaliptycznych haseł, jakoby świat jako całość zszedł na psy. Niewątpliwie jednak na psy zeszło ostatnio kilka rzeczy. Np. polskie dziennikarstwo. Bardzo żałuję, że gazety, które kiedyś wyznaczały najwyższe standardy w tej dziedzinie, już tego nie robią. A ludzie, którzy kiedyś byli autorytetami, tacy jak choćby Zygmunt Kałużyński, już odeszli, a nowych nie ma. Brakuje mi ich zwłaszcza w sytuacjach, gdy pojawia się konieczność, by dać odpór chamstwu, głupocie i małości. Nie ma już tych, którzy mogliby wstać i powiedzieć: „to nie wypada”, „to jest podłe i kiepskie”. A kiepskich rzeczy, również w kulturze, pojawia się coraz więcej. Niedawno wszedł na ekrany najnowszy film Quentina Tarantino „Bękarty Wojny”, przy akompaniamencie zachwytów tak krytyki jak i widzów. Aktor, grający jedną z ról, otrzymał główną nagrodę na festiwalu w Cannes. Człowiek, którego uważałem za najlepszego obecnie polskiego krytyka filmowego, ocenił go bardzo wysoko, jako dzieło wybitne, odważne i błyskotliwe. W podobnym tonie utrzymana była recenzja w zdecydowanie najważniejszym polskim piśmie poświęconym filmom.

 

Pojedyncze głosy, mówiące, że film jest głupi, niestosowny, nieśmieszny, chory i intelektualnie infantylny, przepadły w tłumie zbiorowego poparcia. Ja jako osoba, która gdzieś od 15 minuty niniejszego filmu miała ochotę wyjść z kina, a przez resztę czasu żałowała, że tego nie zrobiła, czuję się w tej sytuacji w mniejszości. Bo widzę coś głupiego, ale jednocześnie słyszę brawa. Mam uczucia wymiotne oglądając sceny, które innych śmieszą. Oglądam wywiad z szanownym, wielokrotnie nagradzanym i cieszącym się ogólnoświatową sławą reżyserem i widzę niedouczonego durnia, pyszałka, dla którego jedyną podstawą do robienia kina było obejrzenie paru tysięcy filmów klasy B. I co ja mogę zrobić w takiej sytuacji? Nie dysponując odpowiednio dużym nagłośnieniem, by wszem i wobec zakomunikować, że mamy do czynienia nie z arcydziełem, ale z kiczem. Z kulturowym dnem. Przejawem zdziecinnienia, zgłupienia, zchamienia społeczeństwa na codzień karmionego intelektualną papką. Mogę tylko czekać, na choć jeden krytyczny głos ze strony tych, którzy nam powinni tłumaczyć, gdzie jest góra, a gdzie dół. Na razie czekam bezskutecznie.

 

Ta sama polska krytyka nie długo wcześniej wyniosła pod niebiosa polski film pt. „33 Sceny z Życia” autorstwa Małgorzaty Szumowskiej. Rzecz zupełnie chybioną i to pod każdym względem. I technicznym i merytorycznym. I nawet nie chodzi mi o to, że główni aktorzy, Niemcy, byli niezbyt dobrze zdubingowani na język polski. Pal to sześć. Ważniejszym dla mnie problemem jest, jeżeli ktoś pokazuje mi bandę niezrównoważonych psychicznie idiotów i stara mi się wmówić, że tak wygląda współczesna polska inteligencja. Po 30 sekundach mam ochotę wstać i głośno zaprotestować. To nie są ludzie, z którymi mam coś wspólnego, to nie są związki, które znam z autopsji. To ma tyle wspólnego z moim życiem ile „życie” ludzi pokazywane w popularnej telenoweli. A już porównania tego czegoś z kinem Kieślowskiego podpada pod profanację. Kieślowski pokazywał ludzi inteligentnych, myślących, obdażonych jakąś kulturą, ale zagubionych. Szumowska pokazuje durni i twierdzi, że penetruje metafizyczne tajemnice istnienia.

 

Dlaczego i tym razem nikt nie protestuje? Że niby w Polsce nie powstają wartościowe i udane dzieła sztuki? Powstają, trzeba tylko nieco głębiej poszukać. Pominąć to, co się lansuje jako mainstream, to, co się chwyta modnej tematyki i posługuje krzykliwą stylistyką. Trzeba się przebić przez wulgarność i nieuctwo. Bo jesteśmy dwa zakręty od kompletnego dna. Już teraz co drugi Polak, z którym rozmawiam, mówi mi, że najlepszym polskim zespołem muzycznym jest Coma. Z tekstami w stylu:

 

„Nikt jeszcze nie wie czy,

Stare słońce zarysuje nowy dzień,

Blaszany huk próbuje dostać się,

Przez szyby, w miękki sen,

Na ulicy wrzeszczą psy,

Herbata wzniosła krzyk u sąsiada”.

 

Połowa ludzi w Polsce już nie widzi, że to jest grafomania. Połowa ludzi myśli, że tak się właśnie uprawia poezję. Nikt im nie pokazał, jak się posługuje językiem polskim. Nie wbijał do głowy wystarczająco długo Mickiewicza, Turnaua i Grechuty i teraz takie są efekty. Język polski to jest to, co pisał Wojciech Młynarski. A są tacy, którzy się go uczyli na Kulcie i T-Lovie. Ja jeszcze pamiętam lata 80-te, kiedy wkładało się młodym ludziom w Polsce do głowy, że Republika to jest sztuka przez duże „S”, a Grzegorz Ciechowski – mistrz polskiej sceny muzycznej. Do dzisiaj wśród większości ludzi Hey uchodzi za gwiazdę pierwszej wielkości. Wcześniej podobnym statusem cieszył się zespół Wilki. Nikt ważny nie wstanie i nie powie publicznie, że to chłam. A tymczasem grafomania grafomanią grafomanię pogania.

 

leppus_28