Komentarze (2)
Nie chciałbym znów powtarzać apokaliptycznych haseł, jakoby świat jako całość zszedł na psy. Niewątpliwie jednak na psy zeszło ostatnio kilka rzeczy. Np. polskie dziennikarstwo. Bardzo żałuję, że gazety, które kiedyś wyznaczały najwyższe standardy w tej dziedzinie, już tego nie robią. A ludzie, którzy kiedyś byli autorytetami, tacy jak choćby Zygmunt Kałużyński, już odeszli, a nowych nie ma. Brakuje mi ich zwłaszcza w sytuacjach, gdy pojawia się konieczność, by dać odpór chamstwu, głupocie i małości. Nie ma już tych, którzy mogliby wstać i powiedzieć: „to nie wypada”, „to jest podłe i kiepskie”. A kiepskich rzeczy, również w kulturze, pojawia się coraz więcej. Niedawno wszedł na ekrany najnowszy film Quentina Tarantino „Bękarty Wojny”, przy akompaniamencie zachwytów tak krytyki jak i widzów. Aktor, grający jedną z ról, otrzymał główną nagrodę na festiwalu w Cannes. Człowiek, którego uważałem za najlepszego obecnie polskiego krytyka filmowego, ocenił go bardzo wysoko, jako dzieło wybitne, odważne i błyskotliwe. W podobnym tonie utrzymana była recenzja w zdecydowanie najważniejszym polskim piśmie poświęconym filmom.
Pojedyncze głosy, mówiące, że film jest głupi, niestosowny, nieśmieszny, chory i intelektualnie infantylny, przepadły w tłumie zbiorowego poparcia. Ja jako osoba, która gdzieś od 15 minuty niniejszego filmu miała ochotę wyjść z kina, a przez resztę czasu żałowała, że tego nie zrobiła, czuję się w tej sytuacji w mniejszości. Bo widzę coś głupiego, ale jednocześnie słyszę brawa. Mam uczucia wymiotne oglądając sceny, które innych śmieszą. Oglądam wywiad z szanownym, wielokrotnie nagradzanym i cieszącym się ogólnoświatową sławą reżyserem i widzę niedouczonego durnia, pyszałka, dla którego jedyną podstawą do robienia kina było obejrzenie paru tysięcy filmów klasy B. I co ja mogę zrobić w takiej sytuacji? Nie dysponując odpowiednio dużym nagłośnieniem, by wszem i wobec zakomunikować, że mamy do czynienia nie z arcydziełem, ale z kiczem. Z kulturowym dnem. Przejawem zdziecinnienia, zgłupienia, zchamienia społeczeństwa na codzień karmionego intelektualną papką. Mogę tylko czekać, na choć jeden krytyczny głos ze strony tych, którzy nam powinni tłumaczyć, gdzie jest góra, a gdzie dół. Na razie czekam bezskutecznie.
Ta sama polska krytyka nie długo wcześniej wyniosła pod niebiosa polski film pt. „33 Sceny z Życia” autorstwa Małgorzaty Szumowskiej. Rzecz zupełnie chybioną i to pod każdym względem. I technicznym i merytorycznym. I nawet nie chodzi mi o to, że główni aktorzy, Niemcy, byli niezbyt dobrze zdubingowani na język polski. Pal to sześć. Ważniejszym dla mnie problemem jest, jeżeli ktoś pokazuje mi bandę niezrównoważonych psychicznie idiotów i stara mi się wmówić, że tak wygląda współczesna polska inteligencja. Po 30 sekundach mam ochotę wstać i głośno zaprotestować. To nie są ludzie, z którymi mam coś wspólnego, to nie są związki, które znam z autopsji. To ma tyle wspólnego z moim życiem ile „życie” ludzi pokazywane w popularnej telenoweli. A już porównania tego czegoś z kinem Kieślowskiego podpada pod profanację. Kieślowski pokazywał ludzi inteligentnych, myślących, obdażonych jakąś kulturą, ale zagubionych. Szumowska pokazuje durni i twierdzi, że penetruje metafizyczne tajemnice istnienia.
Dlaczego i tym razem nikt nie protestuje? Że niby w Polsce nie powstają wartościowe i udane dzieła sztuki? Powstają, trzeba tylko nieco głębiej poszukać. Pominąć to, co się lansuje jako mainstream, to, co się chwyta modnej tematyki i posługuje krzykliwą stylistyką. Trzeba się przebić przez wulgarność i nieuctwo. Bo jesteśmy dwa zakręty od kompletnego dna. Już teraz co drugi Polak, z którym rozmawiam, mówi mi, że najlepszym polskim zespołem muzycznym jest Coma. Z tekstami w stylu:
„Nikt jeszcze nie wie czy,
Stare słońce zarysuje nowy dzień,
Blaszany huk próbuje dostać się,
Przez szyby, w miękki sen,
Na ulicy wrzeszczą psy,
Herbata wzniosła krzyk u sąsiada”.
Połowa ludzi w Polsce już nie widzi, że to jest grafomania. Połowa ludzi myśli, że tak się właśnie uprawia poezję. Nikt im nie pokazał, jak się posługuje językiem polskim. Nie wbijał do głowy wystarczająco długo Mickiewicza, Turnaua i Grechuty i teraz takie są efekty. Język polski to jest to, co pisał Wojciech Młynarski. A są tacy, którzy się go uczyli na Kulcie i T-Lovie. Ja jeszcze pamiętam lata 80-te, kiedy wkładało się młodym ludziom w Polsce do głowy, że Republika to jest sztuka przez duże „S”, a Grzegorz Ciechowski – mistrz polskiej sceny muzycznej. Do dzisiaj wśród większości ludzi Hey uchodzi za gwiazdę pierwszej wielkości. Wcześniej podobnym statusem cieszył się zespół Wilki. Nikt ważny nie wstanie i nie powie publicznie, że to chłam. A tymczasem grafomania grafomanią grafomanię pogania.