Najnowsze wpisy, strona 1


maj 18 2010 Zagadka ukryta w snach
Komentarze (0)

Od razu muszę się wam przyznać, że jestem osobą cierpiącą na poważne dolegliwości psychiczne. To tak gwoli wyjaśnienia. By uniknąć nieporozumień. I można powiedzieć, że zawsze tak było. Chociaż kiedy byłem dzieckiem nie było to jeszcze takie wyraźne. Można było mieć nadzieję, że jestem tylko odrobinę ekscentryczny. Inny, co nie znaczy gorszy. Wręcz przeciwnie. Zawsze miałem poczucie, że jestem lepszy od innych. Na swój sposób wyjątkowy.

Zacznijmy jednak naszą opowieść od początku. To znaczy od pierwszej chwili, kiedy odkryłem w sobie pewne zdolności, których co prawda nigdy do końca nie potrafiłem zrozumieć, ani wytłumaczyć, niemniej jednak cieszyłem się, że je posiadam.

Zawsze bardzo lubiłem śnić. Można powiedzieć, że byłem urodzonym marzycielem. Co nie jest bardzo niezwykłe w przypadku dzieci, nieco bardziej wrażliwych od pozostałych i nieco bardziej nieśmiałych. Posiadałem bogatą wyobraźnię. Szybko też doszedłem do wniosku, że zbyt bogatą, bym mógł nawet w połowie zrealizować w prawdziwym życiu to, co roiło się w mojej głowie. W moim umyśle powstawały historie, którym rzeczywistość nie było zdolna sprostać. Moje aspiracje przekraczały wielokrotnie możliwości, które otrzymałem do ich realizacji.

Dlatego też tak chętnie uciekałem w sen. W nieskrępowane twory dziecięcej fantazji. Tam nie czułem żadnych ograniczeń. Materia nie stawiała mi żadnego oporu. Byłem całkowicie panem sytuacji. Moje sny mieniły się wszystkimi barwami tęczy. Tętniły emocjami, których tak brakowało mi w moim normalnym życiu. Tylko śniąc oddychałem pełną piersią. Tylko we śnie byłem tym, kim naprawdę chciałem być.

Każdego dnia czekałem z utęsknieniem na noc, kiedy mogłem się oddać temu, co pragnąłem robić. Chciałem śnić. Życie, to zwyczajne, prawdziwe, nie interesowało mnie zbytnio. Nie miałem ambicji, by cokolwiek w nim osiągnąć. Nie widziałem celu, by się starać. Sen był moją twierdzą. Moim domem. I nikt oprócz mnie nie miał dostępu do tego, co się tam działo.

We śnie byłem podziwiany i kochany. Rzucałem na kolana największych tego świata. Władcy klękali przede mną, a piękne kobiety mdlały z pożądania u moich stóp. Kiedy chciałem pustoszyłem stepy Azji jako nieujarzmiony król Hunów. Budowałem okręty i starożytne akwedukty. Jako pierwszy opłynąłem przylądek Horn. I to kilkakrotnie. Dla zabawy zmieniałem bieg historii. Byłem tyranem i największym kochankiem. Nie było takiej rzeczy, przed którą nie cofnąłbym się.

Nic dziwnego, że żyjąc tak intensywnie we śnie, moje prawdziwe życie, to na jawie, było przeze mnie coraz bardziej zaniedbywane. Coraz bardziej spychałem je na margines. Zresztą po cóż miałbym przywiązywać do niego wagę, skoro śniąc doznawałem wszystkiego, o czym każdy z nas marzy. To zaspokajało wszystkie moje potrzeby. Nie pragnąłem niczego innego. Chciałem tylko śnić i, o ile to byłoby możliwe, nie budzić się wcale.

Zawsze żałowałem, że gdy budzę się rano, najpiękniejszy nawet sen, najbardziej realny, znika i to znika bezpowrotnie. Choćbym nie wiem co robił, jak usilnie pragnął go zachować, rozpływał się i przestawał istnieć. Drażniło mnie to. Cierpiałem z tego powodu. Gdy byłem już dorosły, postanowiłem rzucić pracę, którą się zajmowałem i do której straciłem już zamiłowanie, i poświęcić wszystkie swoje siły, cały posiadany czas, by odkryć sposób kontroli i zachowania snów. Oczywiście nie w pudełku, ale w moim umyśle.

Spędziłem całe godziny i dni na rozmaitych eksperymentach. Wypróbowywałem najdziwniejsze pomysły, jakie przychodziły mi do głowy. A możecie mi wierzyć, że do głowy przychodziło mi znacznie więcej niż przeciętnemu człowiekowi. Któregoś dnia moje wysiłki zostały nagrodzone. Odkryłem drzwi, wiodące do poskromienia tego, na czym najbardziej mi zależało. Okazało się, że wystarczy zaraz po przebudzeniu wykonać pewną czynność, wypowiedzieć pewne słowa, by sen zapisał się w odpowiednim miejscu i by można go było następnie kontynuować następnej nocy. To okrycie zmieniło moje życie.

Kolejne eksperymenty doprowadziły mnie do całkowitej kontroli nad tym, co śniłem. Potrafiłem wyśnić ten sam sen wielokrotnie. Nie byłem już zaskakiwany tym, co mi się śniło. Można powiedzieć, że spenetrowałem krainę snów wszerz i wzdłuż. Bardziej, niż być może ktokolwiek przede mną. Byłem teraz panem tego królestwa. Władcą absolutnym. Znałem wszystkie rządzące nim reguły. Wszystkie klucze znajdowały się wyłącznie w moim ręku.

W tym momencie zaczęło się jednak dziać coś, czego nie przewidziałem. Początkowo starałem się nie dostrzegać efektów ubocznych tego, co robię. Byłem zbyt zdeterminowany, by doprowadzić swą pracę do końca. Nie uzmysławiałem sobie konsekwencji tego, co chcę zrobić.

Tymczasem osiągnięcie ciągłości w sferze snów zaowocowało postępującą utratą owej ciągłości w moim normalnym życiu. Nie wiem zresztą dlaczego. Może wyłącznie z tego powodu, że natura w swej istocie zawsze dąży do równowagi i nadmiar jednej rzeczy musi nieodmiennie towarzyszyć niedoborowi innej.

Zaczęło się od rzeczy banalnych. Nie potrafiłem sobie przypomnieć jaki jest dzień tygodnia. Miałem też wrażenie, że obecny dzień przeżyłem już dzień wcześniej. Bywało, że budziłem się dnia poprzedniego. Poza tym nie dostrzegałem, by to, co robiłem wcześniej, miało konsekwencje dnia następnego. Spotykałem ludzi, których wcześniej znałem i ci nie poznawali mnie. Lub odwrotnie. Widziałem takich, którzy witali mnie jak przyjaciela, podczas gdy ja nie mogłem sobie przypomnieć, bym ich kiedykolwiek spotkał.

Najgorsze nastąpiło jednak później. Pewnego dnia obudziłem się i stwierdziłem, że nie poznaję miejsca, w którym jestem. Nigdy tu wcześniej nie byłem. I z całą pewnością nie było to mieszkanie, w którym położyłem się spać dnia poprzedniego. Jak się okazało nie było to najbardziej zaskakujące odkrycie, jakie miałem tego dnia poczynić. Gdy wstałem okazało się, że nie poznaję swoich dłoni i nóg. Spojrzałem w lustro i uświadomiłem sobie, że jestem kimś zupełnie innym.

Możecie sobie wyobrazić szok, jakiego doznałem. Byłem dość pewny, że przeżywam rodzaj załamania nerwowego, prawdopodobnie ściśle związanego z eksperymentami, jakie prowadziłem. Pamiętam, że był to dla mnie trudny dzień. Próbowałem tylko przeczekać go jakoś, w nadziei, że sen pozwoli mi wrócić do punktu wyjścia. Że obudzę się z tego, co przeżywam, niczym z nocnego koszmaru. Okazało się jednak, że to, co nastąpiło tego dnia, miało się powtarzać za każdym razem. Że było rodzajem schematu, lejtmotywu, który miał od tego czasu rządzić moim życiem.

Gdy obudziłem się kolejnego dnia znów byłem w innym mieszkaniu i w innym, nieznanym mi ciele. I tak było za każdym razem od tej pory. Ilekroć budziłem się, byłem kimś zupełnie innym. Zawsze mężczyzną, czasem chłopcem, czasem staruszkiem w podeszłym wieku. Osoby nigdy nie powtarzały się. Mało tego. Okazało się, że za każdym razem jest dokładnie ten sam dzień. Dokładnie 17 maja 2010 roku. Dzień, w którym doprowadziłem mój eksperyment do końca.

Pierwszą moją reakcją na to, co się dzieło, było przerażenie. Nie wiedziałem co robić i jak się zachować. Budziłem się obok nieznanych mi żon i kochanek. Pośród gromadek dzieci, nazywających mnie tatą. W samym środku kryzysów małżeńskich, a nawet kłótni i rozwodów. Raz czy dwa razy ocknąłem się w objęciach mężczyzny. Co, mimo że nie jestem homofobem, było dla mnie lekkim szokiem.

Na pewno też przestraszyłem się. Próbowałem więc wszystko odwrócić. Cofnąć się do miejsca, w którym byłem wcześniej. I odzyskać moją własną, utraconą tożsamość. Zapragnąłem być sobą, chociaż nigdy wcześniej nie czułem specjalnego przywiązania do mojego własnego „ja”, z którym obnosiłem się na jawie.

Przestałem więc robić rzeczy, których odkrycie kosztowało mnie tak wiele wysiłku. Ku mojemu zdziwieniu nic to jednak nie dało. Nie robiłem nic, mimo to sen, który śniłem, był kontynuowany dalej, każdej następnej nocy. To, co mi się śniło kontrolowałem całkowicie, swą myślą i, częściowo, podświadomością. Nie potrafiłem tego przerwać. Byłem w potrzasku.

Gdy sobie to uświadomiłem popadłem w odrętwienie, a następnie swego rodzaju pogodzenie się z losem. Pomyślałem, że być może sytuacja, w której się znalazłem wcale nie jest taka straszna i przy pewnym pozytywnym podejściu do sprawy, może być nawet czymś pozytywnym. Zwłaszcza dla kogoś obdarzonego pewną wyobraźnią.

Zacząłem więc z premedytacją korzystać z tego, co się działo. Bawić się tą sytuacją. Wykorzystywać to, że nic, co robiłem nie miało dla mnie większych konsekwencji. Miało je tylko dla kogoś, kim byłem przez jeden dzień. Mogłem być całkowicie nieodpowiedzialny. W 24 godziny wydać oszczędności czyjegoś życia. Popsuć czyjąś mozolnie budowaną karierę i doskonale zapowiadający się związek. Nie musiałem chodzić do pracy. A nie ważne ile wypiłbym, następnego dnia nigdy nie miewałem kaca. Chyba że osoba, w którą się wcielałem wypiła coś dnia poprzedniego.

Po jakimś czasie stwierdziłem, że tego typu życie może być nawet ciekawsze od snów, które mi się śniły. Pierwszy raz poczułem, że wszystko jest tak, jak być powinno. Żyłem życiem całkowicie beztroskim. Pozbawionym jakichkolwiek problemów. Cokolwiek się działo, trwało tylko jeden dzień. Wszystko było zabawą, kolejnym eksperymentem. Nie interesowała mnie przyszłość. Chciałem tylko jednego. By to, co się dzieje, trwało w niezmienionej formie jak najdłużej. Choćby do końca świata.

W pewnej chwili to podejście, które prezentowałem uległo jednak zmianie. I stało się to w najbardziej zaskakujący dla mnie sposób. Taki, który nigdy nie przyszedłby mi do głowy. Szedłem akurat ulicą, gdy minął mnie jakiś mężczyzna. Przechodził blisko i dość mocno potrącił mnie ramieniem. Zdenerwowało mnie to. Od kiedy każdego dnia byłem kimś innym nie czułem respektu przed nikim i nikomu nie pozwalałem sobą pomiatać. Dogoniłem go więc i szarpnąłem za ramię. Gdy odwrócił się do mnie stwierdziłem, że jego twarz wydaje mi się znajoma. Zachowanie również.

Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że to ja sam, ale sprzed mniej więcej miesiąca. Po raz pierwszy spotkałem, że się tak wyrażę, samego siebie, chociaż z perspektywy wydawać by się mogło, że było to nieuniknione. Większość razy budziłem się w tym samym, rodzinnym mieście. Dość dużym co prawda, ale z pewnością nie wystarczająco dużym, by tego typu sytuacji uniknąć. Gdy doszło do tego pierwszego spotkania (potem było ich jeszcze kilka), sytuacja stała się nerwowa. Jako że ja sprzed miesiąca nie wiedział, bo wiedzieć jeszcze nie mógł, że ja obecny jestem mną obecnym. To znaczy ja go poznałem, ale on mnie poznać nie miał prawa.

W związku z tym dostałem od niego potężny cios w zęby, od którego zakręciło mi się w głowie i przewróciłem się na chodnik. Ja sprzed miesiąca, nieco wyższy ode mnie i bardziej krępej budowy ciała, zaczął mnie kopać i rzucać w moje strony potok wyzwisk. Nie byłem w stanie nic zrobić, zwłaszcza, że przypomniałem sobie, jak przed miesiącem właśnie, pobiłem na ulicy nagabującego mnie mężczyznę. Wiedziałem więc, że opór jest bezcelowy. Ja sprzed miesiąca skopał mnie tak, że aż odwieziono mnie na pogotowie.

Leżąc na kozetce, jeszcze zanim zapadłem w sen, który był dla mnie wybawieniem, uświadomiłem sobie coś. Że wbrew temu co sądziłem, to, co robię, ma jednak, lub może mieć określone konsekwencje. I dla mnie i dla innych ludzi, z którymi się spotykam. Zrobiło mi się wstyd. Za te wszystkie rzeczy które robiłem i obiecałem sobie, że od tej pory będę podchodził do daru, który otrzymałem od natury, z większą ostrożnością.

Odtąd gdy budziłem się w jakimś nieznanym mi ciele, zachowywałem się już grzeczniej. Nie szalałem przy użyciu nie swoich kart kredytowych, nie zrywałem z nie swoimi narzeczonymi, nie sypiałem z siostrami swoich żon i nie wrzucałem psów sąsiadów do zsypu na śmieci. Wciąż się bawiłem, ale już nie w tak szalony sposób. Można powiedzieć, że zacząłem dostrzegać ludzi, którzy byli wokół mnie. Przynajmniej o tyle o ile.

I tak właśnie miała się sytuacja, gdy zaistniały wydarzenia, o których od początku chciałem wam opowiedzieć. Do których cała ta historia zmierza. Pewnego dnia, choć był to w zasadzie ten sam dzień co zwykle, obudziłem się, jakby nigdy nic. Byłem mężczyzną, na oko 30-35-letnim, oczywiście zupełnie mi nieznanym. Jak za każdym razem przeszukałem dom, by stwierdzić, kim jestem i jak się nazywam. Tym razem jednak nie udało mi się odnaleźć żadnych dokumentów. Niewątpliwie mieszkałem sam i byłem średnio zamożny. Ubrałem się w najlepszy strój, jaki znalazłem w szafie, zjadłem płatki z mlekiem i wyszedłem z domu.

Przez cały dzień włóczyłem się po mieście, bez wyraźnego celu. Zjadłem obiad w niezłej restauracji, nie przesadnie drogiej jednak, bo facet, którego widziałem w lustrze wyglądał mi na przyzwoitego gościa i nie miałem zamiaru puszczać go z torbami. Wieczorem wróciłem do domu. Gdy wchodziłem usłyszałem dzwonek telefonu komórkowego, który zostawiłem na stole. Generalnie nie odbierałem telefonów, bo rozmowy z nieznanymi mi ludźmi, na nieznane mi bliżej tematy, były zwykle więcej niż jałowe. Z nudów popatrzyłem jednak na wyświetlacz i zobaczyłem, że ktoś dzwonił do mnie tego dnia już 6 razy.

Pomyślałem, że może to być coś ważnego i postanowiłem przesłuchać automatyczną sekretarkę. Było to z pewnością bezpieczniejsze niż oddzwanianie do tej osoby i wykazywanie się przed nią kompletną demencją. Na sekretarce znajdowała się jedna nie odsłuchana wiadomość z dnia dzisiejszego. Jakiś męski głos mówił w niej: „Dzień dobry. Moje nazwisko nic panu nie powie. Mimo to dzwonię w bardzo ważnej sprawie. Grozi panu śmiertelne niebezpieczeństwo. Proszę koniecznie przyjść na ulicę Elie Street, mieszkanie 5, dzisiaj wieczorem, o godzinie 20-tej”.

Głos był zdenerwowany, ale jednocześnie brzmiał szczerze. Spojrzałem na zegarek. Była mniej więcej 19-ta. Zastanowiłem się nad tym, co powinienem zrobić. Miałem zwykle zasadę nie pakowania się w tego typu afery, ale tym razem sprawa wyglądała poważnie. Pomyślałem, że jeżeli nie pójdę pod wskazany adres, osoba, w której ciele jestem obecnie, może mieć poważne kłopoty dnia następnego. Bo nie można było wykluczyć, że jest jakiś dzień następny, pomimo że ja go nigdy nie doświadczałem. Musiałem więc jakoś zareagować.

Z drugiej strony nie bałem się zbytnio konsekwencji. Nie sądziłem, że może mi się stać coś złego. Wciąż uważałem, że to, co rozgrywa się na jawie, jest zasadniczo mniej ważne od tego, co mi się śni. Nawet jeżeli w tym momencie bardziej skupiałem swą uwagę na tym pierwszym. Pomysł, że ktoś może pozbawić mnie życia wydawał mi się niedorzeczny. Mniej więcej w taki sam sposób, w jaki nonsensem wydaje się dla normalnego człowieka myśl, że umierając we śnie umiera się naprawdę.

Znałem ulicę Elie Street i dotarłem tam przed 20-tą. Ciemniało już. Odnalazłem wskazany adres. Był to rozległy jednopiętrowy dom. Byłem pewien, że nigdy nie byłem w jego środku. Przed domem nie było żadnego samochodu. Wewnątrz nie paliło się żadne światło. Podszedłem bliżej. Już mówiłem, że byłem bardzo odważny.

Jak się okazało, drzwi były otwarte. Zapukałem, a że nie usłyszałem odpowiedzi, wszedłem do środka. Zapaliłem światło  i zacząłem przechadzać się po domu. Był zupełnie pusty. Jego wyposażenie było zupełnie standardowe. Nic szczególnego nie uderzyło mnie w oczy. Przebywałem akurat w rozległym salonie, gdy usłyszałem, że ktoś otwiera drzwi wejściowe i wchodzi do środka. Zanim zdążyłem zareagować rozległ się dźwięk samochodu, podjeżdżającego pod dom. Wyjrzałem przez oknoi zobaczyłem jakiegoś faceta. Wysiadł z auta i rozejrzał się. Nie znałem go. Po chwili szybkim krokiem wszedł do środka.

W następnym momencie otworzyły się drzwi, wiodące do pokoju, w którym przebywałem i w drzwiach ukazał się inny obcy mi mężczyzna. Najwidoczniej był to ten, który wszedł do domu jako pierwszy. Popatrzył na mnie zdziwiony, ale nic nie powiedział. Przez moment oboje staliśmy bez ruchu i bez słowa.

To, co się zdarzyło później przypominało zły sen. Zobaczyłem jak ktoś podbiega od tyłu, uzbrojony w długi, bejsbolowy kij i z całej siły uderza tego pierwszego w głowę. Uderzony padł jak ścięty. Krew z jego rozbitej głowy wylała się na dywan szerokim strumieniem. Zamarłem zupełnie. Nigdy wcześniej nie widziałem martwego człowieka. A mężczyzna uderzony kijem niewątpliwie nie żył. Gdy oderwałem od niego wzrok spostrzegłem, że ten, który stał, to był ten sam, którego widziałem wysiadającego z samochodu. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że jego mina jest jakaś dziwna. Jakby był tak samo zaskoczony i przerażony tym, co się stało.

Wypuścił kij z rąk i oparł się o ścianę. Wyglądało na to, że wszystkie siły witalne uciekły z niego. Postanowiłem wykorzystać ten moment. Skoczyłem do przodu, odepchnąłem go i już po kilku susach znalazłem się przy drzwiach frontowych. Otworzyłem je i wypadłem na podjazd. Cisza, którą słyszałem za sobą sugerowała, że napastnik nie zareagował i wciąż tkwił w obezwładniającym letargu. W tym momencie przemknęło mi przez głowę, że muszę coś zrobić, zanim wezmę nogi za pas. Może zanotować jego numer rejestracyjny? Ale co, jeżeli to samochód kradziony? Nie bardzo wiedziałem co robić.

Wtedy właśnie zobaczyłem na fotelu pasażera leżącą komórkę. Nie zastanawiając się zbytnio otworzyłem drzwi samochodu, porwałem telefon i zacząłem uciekać. Wszystko to trwało może z 10 sekund. Dopiero w tym momencie usłyszałem, jak drzwi frontowe otwierają się. Gdy napastnik rzucił się za mną, wybiegałem już na ulicę i nic nie było w stanie mnie zatrzymać. Na szczęście byłem zdecydowanie bardziej wysportowany od tego, który mnie gonił. Choć na pewno żadna w tym moja zasługa. Słyszałem, jak coś krzyczy do mnie, ale nie miałem nawet ochoty słuchać, co to było.

Gdy uciekłem wystarczająco daleko postanowiłem przemyśleć całą sprawę. Wiedziałem, że muszę coś zrobić. Zapobiec jakoś temu, co się stało. Jednocześnie nie wiedziałem za bardzo jak. Z pewnością należało zacząć od ustalenia kim jest napastnik lub ofiara. Następnie trzeba dotrzeć do jednego lub drugiego. Tylko co zrobić z napastnikiem, jeżeli się już go odnajdzie? Wydać policji? Za czyn, który dopiero ma popełnić? Poza tym już widzę minę policjanta, gdy zaczynam wyjaśniać skąd wiem to, co wiem.

Lepszym rozwiązaniem wydawało mi się dotrzeć do ofiary. I zrobić wszystko, by ją ochronić. Tylko jak ustalić jej personalia? Przyglądałem się komórce, którą zdobyłem i nagle mnie olśniło. Wysoce prawdopodobne jest, jak stwierdziłem, że napastnik znał ofiarę i sam zwabił ją właśnie pod wskazany adres. Morderstwo musiało być zaplanowane. Przynajmniej na takie wyglądało. Zacząłem więc przeglądać listę wybieranych ostatnio numerów. Jak się okazało zabójca kilkakrotnie tego dnia dzwonił pod ten sam numer.

Jeżeli jest to numer telefonu ofiary, myślałem, gdy zadzwonię na niego, nikt nie powinien się odezwać. Drżącymi dłońmi zrobiłem to więc i w odpowiedzi usłyszałem pociągły dźwięk dzwonka. Niewątpliwie telefon, na jaki dzwoniłem, był włączony, ale nikt go nie odbierał. Powtórzyłem tę czynność kilkakrotnie, z takim samym rezultatem. Gdy dzwoniłem zbyt długo włączyła się automatyczna sekretarka. Męski głos powiedział: “Tu John Wilson. Po sygnale proszę zostawić wiadomość”. Nie muszę chyba mówić, że nie znałem ani tego głosu, ani nazwiska John Wilson. Wszystko wskazywało jednak na to, że należały do mężczyzny, który został tego dnia zamordowany.

Zapamiętałem jego numer telefonu i zmęczony poszedłem spać. Chyba pierwszy raz w życiu byłem tak zaaferowany, że sen, który mi się przyśnił nie wywołał we mnie nawet cienia zainteresowania. Chciałem by jak najszybciej się skończył. Chciałem z powrotem znaleźć się na jawie i rozwiązać zagadkę zabójstwa. A także uratować Johna Wilsona. O którym nic nie wiedziałem.

Gdy tylko się obudziłem zerwałem się na równe nogi. Na szczęście pamiętałem numer telefonu Wilsona. Zadzwoniłem do niego, ale nie odebrał. Zacząłem się zastanawiać co powinienem zrobić. Mogłem znaleźć jego numer w książce telefonicznej i próbować ustalić gdzie mieszka. Ale u większości prywatnych osób książki nie podają miejsc zamieszkania. Poza tym wcale nie mam pewności, że zastanę go w domu. Być może pracuje do późna. A o 20-tej ma zostać zamordowany. Z kolei jeżeli nie odbiera telefonu, nie mam możliwości mu pomóc. Byłem w kropce.

Na jakimś etapie postanowiłem się uspokoić. Po pierwsze nic nie mogłem zrobić. Po drugie, myślałem, jeżeli nie uda mi się dzisiaj, będę miał szansę go uratować jutro. Mam do dyspozycji milion możliwych szans. I w końcu znajdę jakieś wyjście z sytuacji. Z takim poczuciem przeżyłem następne kilka godzin. Jednak świadomość tego, co ma się wydarzyć wieczorem, nie dawała mi spokoju. Nie byłem w stanie się na niczym skupić. W końcu stwierdziłem, że muszę zacząć działać.

Zadzwoniłem do Wilsona jeszcze kilka razy. Bez rezultatu. Jego komórka była włączona, ale nie odpowiadał. Nie potrafiłem zrozumieć dlaczego. Wreszcie postanowiłem mu się nagrać na automatyczną sekretarkę. Powiedziałem, że grozi mu niebezpieczeństwo i że muszę się z nim spotkać. Podałem najbardziej oczywisty adres spotkania: Elie Street. Być może było to ryzykowne, ale z drugiej strony, rozumowałem tak: nie wiadomo czy dostanie wysłaną przeze mnie wiadomość. Tak czy owak pojadę na wskazane miejsce i postaram się go ochronić. Przynajmniej tyle mogę zrobić.

Gdy dochodziła 20-ta byłem coraz bardziej zdenerwowany. Być może powinienem był załatwić sobie jakiś pistolet czy coś w tym rodzaju, ale nie było na to czasu. Pod dom na Elie Street podjechałem kilka minut po czasie. Miałem nadzieję, że nie jest za późno. Wyszedłem z samochodu. W oknie paliło się światło. Byłem pełen najgorszych przeczuć, ale nie było już odwrotu.

Wszedłem do środka. I w tym momencie dotarło do mnie coś strasznego. Mój umysł zaczął bardzo szybko pracować. Byłem w tej sytuacji już raz. Wiem, że w domu przebywa trzech mężczyzn. Jednym z nich jestem ja. Drugim jest napastnik. Trzecim – ja z wczoraj, czyli świadek całego zdarzenia. Wychodzi więc na to, że to ja jestem ofiarą! Ta myśl zmroziła mnie od stóp do głów. To ja miałem zostać zabity! To mnie zwabiono do tego domu w celu popełnienia morderstwa! Dlaczego wcześniej nie uświadomiłem sobie tej oczywistości...

Strach pobudził mnie do działania. Stwierdziłem, że jest tylko jedna szansa, by zmienić jakoś bieg wydarzeń. To ja musiałem zabić napastnika. To ja musiałem stać się napastnikiem. By samemu nie zostać ofiarą. Spojrzałem przed siebie i ujrzałem stojącego w drzwiach mężczyznę. Nie zastanawiając się nawet przez moment chwyciłem stojący pod ścianą kij i z całej siły uderzyłem go w głowę.

Padł na ziemię. Z rozbitej głowy szybko wypływała krew. Popatrzyłem przed siebie i zobaczyłem siebie z wczoraj. Patrzył ogłupiałymi oczami, najpierw na ciało, a potem na mnie. Wtedy zrozumiałem. Wszystko było tak samo jak za poprzednim razem. Nic się nie zmieniło. Oparłem się zdruzgotany o ścianę, nieruchomo wpatrzony w to, co zrobiłem.

Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że mężczyzna przebiegł koło mnie i wypadł na zewnątrz domu. – Nie – pomyślałem – To trzeba przerwać! – Rzuciłem się za nim, ale gdy wybiegłem, trzymał już w ręku moją komórkę. Nie byłem w stanie go dogonić. Biegł zbyt szybko. Nic nie pomogło, że wołałem za nim. Biegłem i krzyczałem: - Poczekaj! To ty jesteś Johnem Wilsonem! – Mimo to nie słyszał mnie.

Szybko straciłem dech i musiałem się zatrzymać. Byłem rozdygotany. Całe ubranie miałem schlapane krwią. Należała do człowieka, którego nie znałem. Nie miałem też zielonego pojęcia, dlaczego go zabiłem.

Mój umysł nie pracował w tym momencie tak, jak należy. Nie wiedziałem co mam robić. Brakło mi pomysłów, jak kontynuować tę historię. W głowie czułem pustkę. Chciałem tylko odpocząć. Umyć się trochę i położyć do łóżka. Tak też zrobiłem.

Przez następne dni 17 maja robiłem wszystko, by zapomnieć o tym, co się stało. Minęło kilka miesięcy od wydarzeń, które wam opisałem. Nie poczyniłem w tym czasie niczego, by wracać do tego. Wręcz przeciwnie. Pamięć o tym usuwałem w najdalszy zakątek mojego umysłu. Wypierałem to tak długo, aż prawie o tym zapomniałem. Jak zapomina się o przykrym dla nas śnie, o którym pamiętać nie chcemy.

Można powiedzieć, że po pewnym czasie zacząłem nawet wierzyć, że nic takiego nigdy się nie wydarzyło. Znów powoli zacząłem cieszyć się różnymi rzeczami. Bawić się, uśmiechać, korzystać z życia. Tylko czasem świadomość wydarzeń, które się rozegrały wracała. Czułem wtedy, że zmieniły mnie one na zawsze. I choćbym nie wiem jak próbował od tego uciekać, jakieś drobne wspomnienie zawsze czaiło się gdzieś. Strach, niesprecyzowany i pierwotny. Powodował on, że czasem budziłem się w środku nocy, zlany potem, przerażony. W oczekiwaniu na to, co było nie do uniknięcia. W przeczuciu własnej śmierci.

Wreszcie któregoś dnia stało się to, co stać się musiało. Wracałem wieczorem do domu. Musiałem być zamyślony, bo nie poznałem miejsca, do którego wchodziłem. Ale czy gdybym go poznał coś by to zmieniło? Nie sądzę.

Wewnątrz paliło się światło, co zdziwiło mnie, bo mieszkałem sam. Miałem jednak zwyczaj nie zamykać za sobą drzwi, ilekroć gdzieś wychodziłem. – Prawdopodobnie to włamywacz – pomyślałem. Otworzyłem drzwi do salonu i wtedy go zobaczyłem. Stał przy oknie, wpatrując się we mnie pytająco. Szybko przypomniałem sobie jego twarz. Był to John Wilson. To na niego tak długo czekałem. W tym momencie wiedziałem, że nie ma już ucieczki. Że wszystko jest już przesądzone. Poczułem potężne uderzenie w głowę i zwaliłem się na podłogę. Poczułem wyraźnie, że umieram.

 

To dziwne, ale nigdy więcej nie przyśniło mi się już nic.

leppus_28   
maj 18 2010 Artyści skończeni
Komentarze (0)

Kiedy poznajemy jakiegoś pisarza, jest prawie pewne, że najlepsze lata ma on już za sobą. Z tego punktu widzenia odkrywamy go zawsze za późno. Gdy napisał już swe największe dzieła i teraz pozostało mu co najwyżej pisanie tych pomniejszych. Nigdy natomiast nie dane jest nam obserwować, jak dochodzi do tych największych. Bo wtedy jest jeszcze za mało znany, by miało szansę do nas dotrzeć to, co pisze. Każdy pisarz ma okres wzrostu możliwości twórczych, szczyt owych możliwości, który nie trwa zwykle zbyt długo, po czym następuje czas nieubłaganego upadku. Rozciągnięty w czasie tym bardziej, im więcej lat życia mu jeszcze zostało. Biorąc to pod uwagę należy sobie uzmysłowić, że wszyscy żyjący pisarze, których uznamy za wybitnych, są już kompletnie skończeni. Wypaleni wewnętrznie i albo milczący, albo, częściej, odcinający kupony od sławy, która dawno przeminęła. Z tego powodu nie powinni oni wywoływać w nas uczucia zachwytu czy zazdrości. Wręcz przeciwnie. Powinniśmy im z całego serca współczuć.

Dlatego tak bardzo nie lubię zamieszania, jakim w naszej kulturze otacza się uznanych artystów. Robienie wywiadów z ludźmi, którzy kiedyś napisali genialną powieść, skomponowali genialny utwór muzyczny czy namalowali genialny obraz, jest całkowicie bezcelowe. A przede wszystkim spóźnione. Jeżeli mieli oni coś do powiedzenia to wyłącznie w chwili tworzenia owych fantastycznych dzieł, ewentualnie dzień wcześniej. Obecnie jest to już tylko jałowym babraniem się w przeszłości. Wspominaniem rzeczy, która przeminęła i zapewne nigdy już nie wróci. Pisarz, który niegdyś napisał coś wybitnego, jest niczym Bóg, który stworzył świat, po czym spędził całą resztę wieczności nudząc się i dłubiąc w nosie. Osoba taka ma świadomość, że wszystko jest już za nim. Nie musi nic robić. Finansowo jest ustawiony, a artystycznie sam siebie nie przeskoczy. Jest jak potrójny mistrz olimpijski wysłany na emeryturę. Resztę życia może przeżyć łowiąc ryby i rozdając autografy. Patrząc jak się starzeje i wypadają mu zęby.

Chociaż oczywiście każdy taki pisarz w rzeczywistości zachowuje się akurat odwrotnie. Tzn. usiłuje przekonać nas, że to właśnie teraz jest mądrzejszy niż kiedyś, bardziej twórczy i tylko patrzeć jak napisze coś wielkiego. Wydaje więcej niż kiedyś, pisze powieść za powieścią, wypowiada się na najrozmaitsze tematy, przy każdej nadarzającej się sposobności. Wszystko to stanowi rozpaczliwą zasłonę dymną, która ma odwrócić naszą uwagę od oczywistości. Od tego, że jego książki są coraz gorsze i sprzedają się jedynie dzięki temu, że wiele osób kupuje je, sugerując się znanym nazwiskiem, po czym odkłada zdegustowana po kilku stronach. Dlatego dobrym obyczajem powinno być nie pisanie po osiągnięciu pewnego poziomu. Np. urzędowy zakaz publikacji po otrzymaniu Nagrody Nobla. Albo ograniczenie w ilości tytułów, jakie można wydać pod swoim nazwiskiem. Na zasadzie: masz pięć szans, nie udało się, przykro nam. Albo: udało się, bardzo dobrze, ale teraz dopuść też innych. Nie bądź takim zapatrzonym w siebie egocentrykiem.

Z drugiej strony w dziedzinie literatury występuje też zasada, że ci najwięksi nie zyskują uznania za życia. To, co do nas dociera z dzieł współczesnych to w przeważającej części popłuczyny. Jak widzę w księgarni książkę, która wydana 2 lata temu została już opublikowana w 40 językach i sprzedała się w 50 milionach egzemplarzy, od razu odkładam ją na miejsce. Kilka razy próbowałem czytać tego typu rzeczy i mogę z całą pewnością powiedzieć, że jest to największy chłam jaki tylko można sobie wyobrazić. Szanujący się artysta nie powinien zostać doceniony przez własne pokolenie, bo to oznacza, że jedynie schlebia on gustom tego pokolenia. Jeżeli ma ponad to pokolenie wykroczyć, przewyższyć je, musi dostać od tego pokolenia potężnego kopniaka w tyłek. Powinien spędzić życie pod mostem, a nie na bankietach z okazji przyznania kolejnej literackiej nagrody. Poza tym dobra książka nie może się sprzedać w 50 milionach egzemplarzy, bo nie ma na świecie tylu ludzi intelektualnie przygotowanych na kontakt z dobrą książką.

Z tego względu o wybitnych pisarzach naszej generacji mamy szansę się dowiedzieć najwcześniej za jakieś 20-30 lat. Tak samo jak ci, których odkrywamy teraz, albo nie żyją, albo się już skończyli. I to bardzo dobrze. Bo dzięki temu nie mamy prawa stwierdzić z całkowicie czystym sumieniem, że żyjemy w czasach upadku kultury wysokiej. Ta kultura żyje, tyle że o niej nic nie wiemy. Nie jesteśmy w stanie jej poznać. O jej naprawdę wartościowych produktach dowiemy się dopiero w przyszłości. A jak na razie dociera do nas kulturowy plankton. Telewizja, szum informacyjny, medialne zawracanie głowy, czyli wszystko to, co lepiej jest przyciszyć i przeczytać jakąś książkę. Koniecznie napisaną kilkadziesiąt lat temu.

leppus_28   
maj 14 2010 Pudzianowski i MMA
Komentarze (0)

Jak podały media ostatnią walkę Mariusza Pudzianowskiego oglądało w Polsce 5.4 miliona ludzi. Tym sposobem transmisja sportowa pomogła w ustaleniu dość dokładnej ilości idiotów, jaki mamy w naszym kraju. Bo trudno inaczej nazwać kogoś, kto chociaż na co dzień chodzi w spodniach i być może nawet posługuje się nożem i widelcem, z własnej nieprzymuszonej woli chce patrzeć na dwóch nafaszerowanych sterydami facetów o umysłowości warzywa kopiących się, duszących i okładających pięściami. „Sport” ten jest niewątpliwie wyrazem zdziczenia naszych czasów, chociaż bynajmniej każde czasy mają swoje własne zdziczenie, niekoniecznie mniejsze od obecnych. W starożytnym Rzymie też istniało publiczne przyzwolenie na to, by teoretycznie wykształcony i inteligentny człowiek chodził na igrzyska, w czasie których członki były odrąbywane, ludzie masakrowani, a krew płynęła strumieniami. Można nawet zauważyć cywilizacyjny postęp. Bowiem obecnie zawodnik wychodzi na ring wyłącznie z własnej woli, a nie jest do tego przymuszany. Mimo to atawizm, z jakim mamy do czynienia jest dokładnie ten sam. I brak potrzebnej krytyki ze strony kół opiniotwórczych, które dbać powinny o to, by społeczeństwo, pozostawione samo sobie nie zdziczało zupełnie.

Amerykanie od lat mają wrestling, który spełnia u nich istotną społeczną funkcję. Dzięki niemu grupa prymitywów, z reguły bez pracy i skończonej szkoły, ma możliwość wyładowania nagromadzonej w ciągu dnia agresji. Wrestling ma jednak zasadniczą zaletę, polegającą na tym, że występujący tam zawodnicy udają. Jest to wszystko ustawione od początku do końca. Zapaśnicy obrzucają się błotem i zachowują jak pozbawieni mózgu psychopaci, ale nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością. To tylko taki teatr dla debili, którzy muszą to oglądać, bo niczego przeznaczonego dla ludzi inteligentnych nie byliby w stanie zrozumieć. MMA to natomiast bicie się na serio. Można powiedzieć, że występujący tam zawodnicy wcale nie udają, że są głupi, tylko naprawdę tacy są. Zresztą żaden w miarę myślący człowiek nie zgodziłby się na to, by wyjść na ring, gdzie ten drugi ma prawo mnie uderzyć, kopnąć, przewrócić, a jak mnie już przewróci to może mnie jeszcze leżącego bić po twarzy. Żeby coś takiego robić i żeby na takie coś patrzeć, z własnej woli kupować bilety, trzeba być nienormalnym. Psychicznie normalna jednostka nie jest do tego zdolna. Tak jak nie potrafi patrzeć na krowy zabijane prądem. Albo na horror w stylu „Koszmar z Ulicy Wiązów”.

Tymczasem ten cyrk pomału, także dzięki medialnej popularności Pudzianowskiego, nawiasem mówiąc sympatycznego i niegłupiego faceta, chociaż po odsiadce, staje się w Polsce sportem narodowym. Wypierając tym samym naszą poprzednią namiętność, jaką były skoki narciarskie. Namiętność dość głupią, bo nikt przecież sportu tego samemu nie uprawiał, a i ideę gapienia się na to, jak grupa facetów z dopiętymi do nóg nartami usiłuje spaść na ziemię jak najpóźniej, trudno nazwać nadmiernie inteligentną. Niewątpliwie MMA ma w Polsce większy potencjał. Wystarczy przejść się nocami po ulicach polskich miast i każdy ma szansę na własnej skórze przekonać się jak wielki. Ćwiczących i chętnych do ćwiczenia mamy mnóstwo, a wielu naprawdę utalentowanych. Poziom publicznego schamienia też sprzyja rozwojowi tego „sportu”. Po latach lansowania rozmaitych Dod i Wojewódzkich można to nawet nazwać kolejnym logicznym etapem. To jest to, na co wszyscy czekają. Po co obrażać się wzajemnie przy pomocy mikrofonu i błyszczeć elementarnym brakiem kultury, jeżeli można, w blasku reflektorów, przed milionami telewidzów, kogoś najzwyczajniej poturbować. Złamać mu rękę, wybić zęby, rozbić nos. Publiczne egzekucje są jeszcze zakazane, ale jesteśmy na najlepszej drodze do tego. Pewnie za kilka lat będę jednym z nielicznych, którzy będą pisać, że to niewłaściwe. I tak samo jak teraz nikt nie zrozumie o co mi chodzi i dlaczego się czepiam.

leppus_28   
maj 05 2010 Kraj zły
Komentarze (0)

Wczoraj w nocy dokonałem ważnego odkrycia naukowego. W wyniku zastosowania pewnej szczególnej kombinacji powszechnie dostępnych środków odurzających doznałem objawienia, w rezultacie którego uświadomiłem sobie, że wszystkie wydarzenia polityczne w Polsce począwszy od roku 1980, na czele z przewrotem roku 1989, były jedynie efektem zbiorowej halucynacji alkoholowej całego narodu. W istocie wciąż trwa komunizm i nie ma szans na jakąkolwiek zmianę tego stanu rzeczy. Wspomniane objawienie opierało się na dwóch podstawowych obserwacjach. Po pierwsze wszystkie postacie, które pojawiły się na polskiej scenie politycznej od lat 80-tych wykazują wzrastający poziom nierealności. Jest doprawdy mało prawdopodobne, by istniały takie osoby jak generał Jaruzelski, Lech Wałęsa, Adam Michnik, Aleksander Kwaśniewski czy bracia Kaczyński. Wszystkie te postacie są niewątpliwie wyjęte z naszej narodowej podświadomości, a tym samym utkane z rozmaitych kompleksów, lęków i seksualnych obsesji. Po drugie wszystkim bez wyjątku ważnym wydarzeniom, które się rozgrywały w tym czasie, od wyborów po różnego rodzaju posiedzenia sejmowe, towarzyszyło niezmiennie znaczne odurzenie osób, które brały w nich udział. Mniej więcej pod koniec lat 70-tych spożycie wódki w Polsce na głowę mieszkańca przekroczyło poziom, który uzasadnia poddanie w wątpliwość wszystkiego co nas otacza, łącznie z samym istnieniem naszego kraju jako całości. Doprawdy trzeba być naiwnym by sądzić, że naprawdę pewien niewykształcony elektryk obalił bez jednego wystrzału blok wschodni, a Polak został papieżem.

Podobną sytuację obserwujemy w Rosji i to już przynajmniej od lat 20-tych XX wieku. Cały Związek Radziecki wydaje się wyciągnięty z chorej zbiorowej wyobraźni i trudno nam uwierzyć, że zdarzył się naprawdę. Wszyscy kolejni pierwsi sekretarze komunistycznej partii ZSRR nie są bardziej realni od nie przymierzając postaci z „Alicji w Krainie Czarów”. Jeżeli określilibyśmy procentowe prawdopodobieństwo ich istnienia, biorąc pod uwagę zdrowy rozsądek, to otrzymujemy następujące wyniki: Lenin – 0.4%, Stalin – 0.6%, Chruszczow 1.2%, Breżniew 0.1%, Andropow 23%, Czernienko 0% i Gorbaczow 13%. Dowodzą one, że tylko Andropow i Gorbaczow byli w miarę prawdopodobni, podczas gdy pozostałych prawie na pewno nie było. Druga wojna światowa jest jedynym momentem najnowszej historii Rosji, który wydaje się w miarę wiarygodny. Była to jedyna chwila, kiedy naród jako całość otrzeźwiał, by po jej zakończeniu z powrotem pogrążyć się w kompletnym pijaństwie. Na dowód tego, że nigdy nie było takiego kraju jak ZSRR, podnieść mogę jedną tylko kwestię. Otóż prawie nikt do tego kraju nie wjeżdżał, w okresie gdy rzekomo istniał, i prawie nikt z niego nie wyjeżdżał. Np. w 1939 w jego obręb dostało się sporo polskich oficerów, ale niewielu wydostało się z powrotem. Po wojnie z tego co się orientuję wyjechały stamtąd tylko dwie osoby: Borys Pasternak i Aleksander Sołżenicyn. Przy czym zwłaszcza ten drugi wydaje się postacią w wysokim stopniu zmyśloną. Związek Radziecki był jak wielka Czarna Dziura i wciąż, mimo upadku komunizmu, taką pozostaje. Nie wiadomo jak się tam dostać, bo nie latają tam tanie linie lotnicze, a próbę przejechania samochodem przez Białoruś czy Ukrainę można podejmować tylko na własną odpowiedzialność.

leppus_28   
maj 05 2010 Nie ma nas
Komentarze (0)

Istnieje zasada, że czym dane społeczeństwo jest prymitywniejsze tym produkuje wybitniejszych pisarzy. Np. Kolumbia to najbardziej skorumpowany kraj Ameryki Łacińskiej, a to stamtąd pochodzi Gabriel Garcia Marquez. Najlepsi pisarze, jacy kiedykolwiek żyli, mieszkali w Rosji carskiej, która była najbardziej zacofanym krajem Europy w XIX wieku oraz w Irlandii, która była najbardziej zacofana w wieku XX. Wynika to z tego, że w warunkach chaosu i upadku łatwiej pisać niż w warunkach porządku i prosperity. Bo nie ma wtedy o czym pisać. Z tego powodu nie ma znaczących pisarzy, którzy by urodzili się w Szwajcarii. Poza Dürrenmattem, ale to dramaturg. Nie ma też zbyt wielu wybitnych umysłów, które pochodziłyby z Kanady. Za to jest wielu przyzwoitych ludzi, którzy się tam urodzili. Jak się okazuje wybitność i przyzwoitość to cechy które występują zamiennie. Niestety zasada ta jak się wydaje działa tylko w jedną stronę. Znaczy się wybitne postacie zawsze pojawiają się tam, gdzie się dzieje coś złego, ale fakt, że gdzieś dzieje się coś złego nie powoduje od razu, że rodzą się tam tabuny Dostojewskich i Gogoli. W przeciwnym razie w Polsce mielibyśmy mnóstwo wybitnych pisarzy. A jak wiadomo nie mamy ani jednego.

 

I jest to trochę dziwne, bo wydawałoby się, że jesteśmy stworzeni do tego, żeby być wybitni. Leżymy dokładnie między Wschodem i Zachodem, na przecięciu cywilizacyjnych płyt tektonicznych. Dzięki temu ilekroć działo się coś złego to przetaczało się właśnie przez nas. I nazizm, i komunizm, i wojna, i rozbiory. Mamy traumę po wszystkim, co tylko plugawego wymyślono w Europie w ostatnich stuleciach. Przynajmniej częściowo tłumaczy to, dlaczego nikt nas nie lubi. Mamy wschodnią duszę i zachodnie aspiracje. Do niczego nigdy nie doszliśmy. Nigdzie nie pasowaliśmy i nikt nas nie chciał. Ani ci ze Wschodu, ani z Zachodu. Dla Rosjan jesteśmy zbyt zachodni, dla Zachodu zbyt rosyjscy. Znajdujemy się w miejscu, gdzie kończyły się mapy. Gdzie nie ma dla nikogo niczego ciekawego. Ani z punktu widzenia wschodniej duchowości ani zachodniej cywilizacji. Europa Zachodnia i Stany Zjednoczone potrzebują nas wyłącznie dlatego, że ktoś musi sprzątać ulice i zmywać naczynia za pół darmo. Nikt natomiast nie pragnie naszych książek, naszej muzyki, kuchni, historii i obyczajowości. Nikt nie czeka na kolejny polski film. Ani nie słucha oświadczeń, jakie wydają nasi politycy.

 

Nigdy nie wygraliśmy Eurowizji ani żadnej wojny, o której ktoś by jeszcze pamiętał. W sensie dorobku kulturowego jesteśmy całkowicie zbędni. Plasujemy się gdzieś pomiędzy Albanią i Tadżykistanem.  Gdyby nie Papież i Solidarność nie kojarzono by nas z niczym. Choćby nie wiem ilu Amerykanów albo Brytyjczyków zapytać, to nie znajdzie się takiego, który by wiedział kto to jest Adam Mickiewicz, tudzież co to była Odsiecz Wiedeńska. Poważne kluby piłkarskie od lat nie kupują żadnych polskich piłkarzy. Poza bramkarzami. A i to tylko po to, żeby posadzić ich na ławce na następne pięć sezonów. Jakby nie patrzeć jesteśmy kompletnie anonimowi. Naszą literaturę czytuje (a to i niezbyt często) zaledwie garstka miłośników science-fiction (w postaci Lema) oraz zainteresowani tematyką afrykańską (Kapuściński). Poza tym nie istniejemy. Większość osób nie wie nawet gdzie leży taki kraj jak Polska, ewentualnie myli go z Czechami. Jakbyśmy któregoś dnia wylecieli w powietrze, to nikt by nie zwrócił uwagi.

 

Uważam, że należy sobie to w końcu uświadomić i zrozumieć wszystkie korzyści płynące z tego stanu rzeczy. Romantycy przez stulecia wmawiali nam, że jesteśmy pępkiem świata. Otóż nie jesteśmy. Świat nie czeka z zapartym tchem na to, co zrobimy. Świat ma to dokładnie gdzieś. Nikt od nas niczego nie oczekuje. Nikt nie wymaga, że zwyciężymy w najbliższych mistrzostwach świata. Nikt nie sądzi, że jakiś polski film zdobędzie Oskara. My się dalej przejmujemy, co inni powiedzą, gdy np. wybierzemy na prezydenta kogoś, kto ma 1.50 wzrostu, nie ma własnego konta bankowego i wciąż mieszka w swojej mamy. Tymczasem nie ma to najmniejszego znaczenia, bo nikogo to nie obchodzi. To powoduje, że możemy się całkowicie wyluzować. Możemy wybrać największego idiotę jaki kandyduje z zupełnie czystym sumieniem. Nasza reprezentacja ma prawo przegrać z San Marino 0:12. I tak nie pokażą tego wiadomości w żadnym cywilizowanym kraju. A nawet jeżeli pokażą, to wszyscy i tak zapomną o tym po 15 minutach. Tak naprawdę nikt o nas nic nie wie. Polskie zespoły muzyczne znane są tylko nam. Poza nami nikt nie słyszał ani o Myslovitz ani o Kayah.

 

Czyż to nie cudowne? Mamy prawo fałszować jak tylko nam się podoba i nikt nie powie nawet słowa...

leppus_28