Najnowsze wpisy, strona 2


maj 04 2010 Księga
Komentarze (0)

Bruno Schulz nazywał ją po prostu Księgą, bez żadnych określeń i epitetów. Arystoteles poświęcił zaginiony drugi tom swej „Poetyki”. To po jej przeczytaniu odszedł od zmysłów Fryderyk Nietzsche, a Ian Curtis popełnił samobójstwo. Miejsca jej ukrycia nie wyjawili paleni na stosie Jakub de Molay i Giordano Bruno. To na nią powoływał się Galileusz, stojąc przed sądem Świętej Inkwizycji. Choć nigdy do końca nie ujawniona wywoływała wojny i rewolucje, przewracała królów i papieży. Jest odpowiedzialna za największe tragedie, ale też i porywy najczystszej namiętności. To o niej myślał pogrążony w obłędzie Lope de Aguirre, gdy został sam na tratwie płynącej do nikąd. Jej tytuł szeptali sobie umierający i pacjenci szpitali psychiatrycznych. Przez nią Pierwszy Cesarz zarządził wielkie palenie ksiąg, by nigdy nie dostała się w ręce jego wrogów. Zagadki jej ukrycia strzegli Templariusze i Różokrzyżowcy. Spisana została w czasach, gdy rzeczy nie miały swych nazw, i nie oddzielono jeszcze cnoty od przemyślności. O autorze nie wiemy zbyt wiele. Zresztą nie wiadomo czy w ogóle był jakiś autor.

 

Jej stronice były jak pola, pełne trawy i skowronków. Jej słowa niczym drzwi, które otwierały się i zamykały. A ilekroć przerzucałem po nich oczami jakiś niewiarygodny, dziewczęcy głos szeptał mi do ucha: „to ty jesteś kluczem”. „To tylko zwierciadło, w której przegląda się twoja dusza”. Każdy rozdział był jak wielka mosiężna brama, którą należało sforsować. A gdy wnikało się weń do naszych oczu i uszu dochodziły dźwięki i zapachy milionów barw i kształtów. Każde zdanie zawierało w sobie nieskończoną ilość innych zdań. Każda aluzja wysyłała nas w odmęty tak niezwykłe i odległe, że wracaliśmy stamtąd pijani, w cichym oszołomieniu i zachwycie. Porównania były jak rzeki, które nie miały ani końca ani początku. Metafory niczym najwyższe góry, z których dotknąć można było nieba. Tej książki nie czytało się. Przez nią się płynęło. Smakowało tak, jak się smakuje ciało pięknej kobiety podczas pierwszej spędzonej z nią nocy.

 

Bywało, że gubiłem się w niej. Zapętlałem w niemal nieprzebranym jej bogactwie. Jeden odnośnik odsyłał mnie do innego, ten do kolejnego i tak aż do wyczerpania sił i czasu. Wszystko zataczało koło. Fabuła rozpływała się w mgle domysłów i niedopowiedzeń. Czasem docierałem do ślepych uliczek. Jak zabłąkany turysta nocą, w obcym mieście. Docierałem do miejsc mrocznych i zepsutych. Trafiałem na pustynię, gdzie żadna stopa ludzka nigdy nie dotarła. Bez wody i nadziei. Miałem wtedy wrażenie, że księga kpi sobie ze mnie, z moich wysiłków, by ją zrozumieć. Wiedziałem wtedy, że muszę na jakiś czas odłożyć jej czytanie. Choćby na miesiąc lub dwa, zająć czymś umysł. Że nie jestem jeszcze gotowy na to, co chce mi przekazać. Zawsze jednak wracałem ponownie. Jak tylko wraca się do samego siebie.

 

Brnąc po jej bezkresnych stronicach z czasem nauczyłem się zasad. Odkryłem tajemne przejścia i niewielkie drzwi ukryte w ścianach i w podłodze. Miałem nadzieję, że pomimo pierwszego wrażenia beznadziejnej gmatwaniny istnieje w niej jakaś nadrzędna reguła. Że wystarczy jak w labiryncie, dwa razy skręcić w lewo, a potem ciągle w prawo, by wyjść na zewnątrz. Lub przynajmniej dotrzeć do środka labiryntu. Z czasem przekonałem się, że żadnego środka nie było. Że prawa fizyki i geometrii załamywały się, a północ tylko przez chwilę była północą, by za moment zmienić się w południe. Nie było też ścian: każda była tylko rodzajem ruchomego lustra.

 

Mimo to byłem wytrwały. Drżącymi dłońmi kreśliłem linie styczne i równoległe. Na ogromnym kartonie mojej wyobraźni rysowałem coś, co miało w naiwnym zamierzeniu przybrać na jakimś etapie postać mapy. Zaznaczałem na niej wszystko, co wiedziałem. Każde miejsce, w którym byłem, każde wrażenie, którego doświadczałem. Choćby najbardziej mgliste, niemożliwe do wyrażenia słowami. A czułem się wtedy jakbym wykradał tajemnice nieskończoności. Jakbym dotykał miejsca, w którym niebo styka się z ziemią. Przyglądałem się ciemnej stronie Księżyca. Zasypiałem obserwując żółwie, dźwigające świat na swoim pancerzu. Aniołowie kołysali mnie do snu. A sam władca ciemności kiwał głową ze zdumieniem.

 

Byłem Syzyfem każdego dnia dźwigającym kamień od nowa. Prometeuszem przykutym do skały. Małym chłopcem dla zabawy rozwiązującym najbardziej skomplikowane matematyczne równania. Poranki były jak wspomnienia dzieciństwa, a momenty ciszy niczym chłodny powiew wiatru. Dni pędziły jeden za drugim. Niecierpliwe jak dzieci, które dopiero co wybiegły ze szkoły. Nie zwracałem na nie uwagi. Nie ścigałem się z nimi. Pozwalałem im płynąć obok mnie. Miałem wrażenie, że zapominam o nich, a one zapominały o mnie. Miałem tylko ją. Księgę, która jak szkatułka otwierała się, ukazując na swym dnie kolejną szkatułkę. A w każdej z nich tkwiłem ja sam. Moja twarz i dłonie. Wszystkie pragnienia i nadzieje. Sny, jakie kiedykolwiek śniłem i te, których wyśnić nie miałem odwagi.

 

Któregoś dnia uzmysłowiłem sobie, że jestem stary. Moje oczy widziały coraz gorzej, a pamięć zaczęła przypominać pokój, w którym dawno nikt nie sprzątał. Coraz trudniej przychodziło mi otwierać księgę. Coraz trudniej odnaleźć w niej siebie. Wiedziałem, że znika i że ja znikam wraz z nią. Miałem wrażenie, że to wyścig, w którym nie sposób zwyciężyć. Czułem, jak pokrywam się kurzem. Zdawałem sobie sprawę, że księga umiera. Czym bardziej łapczywie usiłowałem ją zachować, zatrzymać przy sobie, tym szybciej się oddalała. Zapominałem słowa, całe rozdziały. Nie pamiętałem już miejsc, nawet tych najbardziej ukochanych.

 

Kiedy miałem wrażenie, że przychodzi najgorsze wziąłem ją do ręki ostatni raz. By raz jeszcze poczuć jej zapach. Zagubić się w niej, znaleźć ukojenie w jej spokojnym oddechu. Powoli przebiegłem przez nią wzrokiem, jak przez album z rodzinnymi fotografiami. I po raz pierwszy w życiu doszedłem do jej ostatniej stronicy. Do słowa, które było umieszczone na samym końcu, a do którego jakoś nigdy nie mogłem dotrzeć. Jak do ostatniego zakrętu. Ostatnich drzwi, wiodących na zewnątrz. Klucza, by wreszcie zrozumieć wszystko.

 

To Ty byłaś tym ostatnim słowem. To Ty byłaś kluczem.

leppus_28   
maj 04 2010 Filozofia bumelanctwa
Komentarze (0)

W średniowiecznym traktacie samurajskim “Hagakure” napisane jest, że jeżeli mamy możliwość wyboru pomiędzy zrobieniem czegoś i nie zrobieniem niczego zawsze lepiej jest wybrać to drugie. Całkowicie się z tym zgadzam. I osobiście w każdej sytuacji staram się stosować do niniejszej zasady. Powiem nawet więcej. Uważam, że dzisiejszy świat zżerany jest przez straszliwą chorobę. Tą chorobą jest nadmierna aktywność. Wręcz kult działania. Otaczają nas miliony ludzi, którzy muszą coś robić, bo inaczej zwariują. Pracują od rana do wieczora, a wieczorami chodzą na siłownię. Nawet w wolną sobotę zrywają się wcześnie rano. Pozostawieni sami sobie zaczynają majsterkować, albo plewić w ogródku. Ludzie ci zawsze wywoływali we mnie uczucie najgorszego moralnego obrzydzenia. Zwłaszcza gdy rozgłaszają wszem i wobec, że człowiek nie jest w stanie przeżyć choćby jednego dnia bez pracy. Że jest do tej pracy stworzony, podczas gdy czas wolny jest jedynie po to, by nabrać sił na jeszcze bardziej wytężoną harówkę. Są to rozmaici ludzie-mrówki. Ludzie-cele i ludzie-kariery. Dorosłe wersje dzieci cierpiących na ADHD. Nie potrafią usiedzieć w jednym miejscu. Zamknięci w czterech ścianach wariują i dopuszczają się wielokrotnych morderstw. Przeraża ich wizja uciekającego czasu i starzenia się. Jednym słowem to ludzie absolutnie nic nie warci. Powłoki ludzkie, pozbawione duchowego wnętrza. Zabierz im ich drogie samochody i eksponowaną pozycję społeczną i nie zostanie nic. Staną się nudni niczym zebranie spółdzielni mieszkaniowej.

 

Przede wszystkim należy powiedzieć jasno i wyraźnie, że, wbrew temu co się twierdzi, da się przeżyć życie zupełnie nic nie robiąc. Chociaż nie jest to rzecz ani prosta, ani dana każdemu. Skłonność do nieskrępowanego i nieuleczalnego bumelanctwa należy w sobie rozwijać stopniowo, dzień po dniu, krok po kroku. W końcu nie od razu Kraków zbudowano. Osoba zaczadzona bakcylem pracy może mieć trudności z tym, by przeżyć choćby jeden dzień całkowicie pozbawiony aktywności. Wystarczy popatrzeć jak zachowują się rozmaici pracoholicy, po wyjechaniu na jedyny w przeciągu 2 lat urlop. Nie potrafią się skupić, są nerwowi. Chodzą osowiali, zdezorientowani, rozpaczliwie szukając oczami czegokolwiek do zrobienia. Po uświadomieniu sobie, że nic do zrobienia nie ma wpadają w panikę. Są rozdrażnieni i niemili dla otoczenia. Jakże często brak dobrego wychowania tłumaczy się brakiem aktywności. Mówimy: „przepraszam, że ostatnio jestem dla ciebie niemiły, ale to dlatego, że straciłem pracę”. Jest to największe kłamstwo pod słońcem. To nie brak pracy jest źródłem stresu, ale praca. Ewentualnie jej wspomnienie. Człowiek pozostawiony bez pracy to człowiek pozbawiony zmartwień. Los ofiarował mu mnóstwo wolnego czasu. Nie musi się więcej spieszyć, nadskakiwać głupiemu szefowi, bać się, że zrobi coś źle i zostanie za to opierniczony. Człowiek z pieniędzmi ma prawo być niemiły dla innych, bo te pieniądze go krępują. Musi dla nich robić rzeczy, których wcale nie ma ochoty robić. Pozbawiony ich jest wreszcie sobą. Może odetchnąć pełną piersią.

 

Dlatego sądzę, że dopiero człowiek pozbawiony pracy, człowiek na urlopie, albo, jeszcze lepiej bezrobociu, jest człowiekiem prawdziwym. Jest taki, jaki jest naprawdę. Szczery i wiarygodny. To człowiek w stanie czystym. Podczas gdy człowiek-pracownik, człowiek-szef lub człowiek-podwładny to jedynie pół-człowiek lub ćwierć-człowiek. Zawsze uważałem, że czas, który spędzamy w pracy to czas praktycznie stracony. Podobnie jak czas, który spędziliśmy w szkole, gdy byliśmy dziećmi. To rodzaj wstępu, do tego co następuje później, a co nazwałbym życiem właściwym. Ilekroć wychodzimy z pracy, niezależnie od tego która jest godzina, dzień dla nas właśnie się zaczyna. Tymczasem jest wiele takich osób, dla których się on kończy. Są tacy, dla których praca jest świętością. Powinno być akurat odwrotnie. To czas wolny powinien być święty. Przy czym najlepsze co można z nim zrobić, to całkowicie nic nie robić. Nie rozumiem tych, którzy jedną część życia spędzają w pracy, a drugą usiłują rozpaczliwie zająć jakąś innego rodzaju aktywnością. Biegają, pływają, albo podnoszą coś ciężkiego. Udany wypoczynek to w ich mniemaniu coś, po czym padną na pysk ze zmęczenia. Wspinają się po górach, pływają na deskach surfingowych i skaczą na bandżi. Jest to w moim odczuciu kompletne wariactwo. Takie podejście do życia świadczy o poważnych problemach emocjonalnych, być może nawet nieuleczalnych. Sądzę, że tego typu rozpaczliwe chwytanie dnia to zwykła strata czasu. Próba zachowania młodości i zdrowia, która niechybnie zakończy się utratą i jednego i drugiego.

 

Weźmy na przykład mnie. Jestem osobą całkowicie pozbawioną jakiejkolwiek wewnętrznej presji, by cokolwiek robić. Potrafię przeżyć dowolną ilość czasu nie robiąc kompletnie nic. Nie czuję potrzeby, by robić karierę, by coś posiadać i by mieć tego więcej niż ktoś inny. Gdziekolwiek się rozglądam widzę całą masę rzeczy, których kompletnie do szczęścia nie potrzebuję. Nie muszę być kimś, żeby być sobą. Wręcz przeciwnie. Bycie kimś niechybnie uniemożliwiłoby mi bycie sobą. Jedyną wartością, którą naprawdę cenię, jest wolny czas i możliwość jego zmarnowania na sposób, który w danym momencie najbardziej mi odpowiada. Większość ludzi wykazuje odwrotne skłonności. Np. widząc nieporządek nie jest w stanie się powstrzymać i zaczyna sprzątać. Ja nie mam czegoś takiego. Mogę patrzeć na bałagan przez rok i wcale mi on nie przeszkadza. Udany dzień to dla mnie taki, który przynajmniej do południa spędziłem w łóżku. A jego resztę zmarnowałem na rzeczy kompletnie do niczego niepotrzebne. Uważam, że życie jest zbyt cenne, by tracić je na robienie czegokolwiek . Praca jest zasadniczo szkodliwa. Jest to jedna z głównym przyczyn starzenia się. Obok posiadania dzieci, częstego kontaktu z najbliższą rodziną oraz zbyt długiego przebywania z jedną i tą samą kobietą. To właśnie wystrzeganie się tych rzeczy spowodowało, że mając 34 lata wyglądam na 24, a w niektórych sytuacjach (mniejsza o to w których) nawet na mniej. Wszyscy moi znajomi są ode mnie dużo młodsi. Ostatni kolega, którego miałem, który był w moim wieku, zakończył naszą znajomość stwierdzeniem, że jestem zbyt niepoważny, żeby się ze mną przyjaźnić.

 

Nieprawdą jest, i możecie mi wierzyć, bo przećwiczyłem to samemu, że człowiek zostawiony samemu sobie, po jednym czy dwóch dniach nieróbstwa sam, z nudów chwyci się za jakąś robotę. W przeciwnym razie znuśnieje, zgłupieje i wypadną mu zęby. Uważam, że jest akurat odwrotnie. Ja np. budzę się rano, jest godzina, powiedzmy, dwunasta. Od samego początku, gdy tylko otworzę oczy, nastawiam cały swój organizm na to, żeby nie oczekiwał absolutnie niczego. Spokojnie wyciszam umysł, opróżniając go z wszystkich zalegających tam myśli, które próbują mnie odciągnąć od jedynego celu, który sobie stawiam. Od całkowitej, błogiej i nieskrępowanej niczym bierności. Pierwszą godzinę dnia spędzam w łóżku i daję wam słowo honoru, że jest to najlepsza godzina w całym nadchodzącym dniu. Mógłbym tak leżeć aż do wieczora gdyby nie to, że wygania mnie stamtąd potrzeba pójścia do ubikacji. Potem wstaję, ostentacyjnie nie biorę prysznica i nie przebieram się. W ogóle nie zwracam uwagę na to, jak wyglądam. Przez 4 następne godziny czytam po raz trzeci „Hrabiego Monte Christo” Dumasa. Następnie włączam głośną muzykę i przez 15 minut szaleję po pokoju, aż do całkowitego wyzucia z wątłych bądź co bądź sił. Potem nie zwracając uwagi na postępujący głód siadam w fotelu i zaczynam rozmyślać. Patrzę na zegarek. Zbliża się godzina szósta, a ja dotąd nie zrobiłem nic, co miałoby jakikolwiek głębszy sens. I czuję w sobie siłę, by podtrzymać dobrą passę do samego wieczora. Obiad robię dopiero w momencie, kiedy ściska mnie w dołku do tego stopnia, że mam wrażenie, że za chwilę stracę przytomność. Jedzenie, które robię jest najprostsze z możliwych. Nie poświęciłbym nawet minuty na to, by było lepsze czy bardziej różnorodne. Nie podjąłbym najmniejszego wysiłku, żeby poprawić cokolwiek z tego, co mnie otacza.

 

Potem przez dwie godziny oglądam film. Czym głupszy tym lepiej. Gdy się kończy włączam kolejny i jestem tak w stanie przesiedzieć dowolną ilość godzin. Póki nie zmorzy mnie sen. Ale kiedy się obudzę wracam do oglądania, nie mając najmniejszych nawet wyrzutów sumienia, że marnuję swój cenny czas. W ogóle czas nie ma na mnie jakiegokolwiek wpływu. Z reguły nie mam pojęcia która jest godzina, jaki jest dzień tygodnia i jaki miesiąc. Nic mnie nie pogania i nigdy nie zrywam się na równe nogi krzycząc: „Jezu, ale się późno zrobiło!”. W tym momencie przynajmniej połowa czytających to, co piszę, sądzi, że to nieprawda. Że kłamię, podczas gdy prawda wygląda zupełnie inaczej. Tymczasem ja daję wam uroczyste słowo honoru, że właśnie tak wygląda moje życie i że jedyną moją ambicją jest, by tak właśnie wyglądało jak najdłużej. Najlepiej aż do samej śmierci. Im bardziej oddaję się w nim rzeczom całkowicie nieprzydatnym do niczego, takim jak czytanie książek i pisanie ich samemu, tym jestem szczęśliwszy. Moim ideałem jest sytuacja maksymalnej dysproporcji pomiędzy tym, co mógłbym robić, a tym co naprawdę robię. Pomiędzy korzyściami, jakie czerpię z otaczającego mnie świata, a tym, co temu światu daję od siebie. Moim marzeniem jest społeczne nieistnienie. Chciałbym jak najszybciej przejść na emeryturę. Zakończyć karierę, zanim jeszcze ją rozpocząłem. Ogłosić, że nie napiszę już żadnej książki więcej, chociaż nigdy nie udało mi się dopisać jeszcze żadnej do końca. Nie wychodzić więcej i nie widywać się z nikim. Nie zabierać głosu na jakiekolwiek tematy.

 

To, co piszę jest tak naprawdę ostatnim mostem, łączącym mnie ze światem.

leppus_28   
maj 01 2010 Pisanie dla kobiet
Komentarze (0)

W związku z bezrobociem, które mnie ostatnio dopadło postanowiłem przemyśleć wszystko i zdecydować, co teraz powinienem robić ze swoim życiem. Teoretycznie rzecz biorąc jest tak, że każdy jest w czymś dobry. Wystarczy tylko odkryć dziedzinę, w której jest się uzdolnionym, i jednocześnie coś, co sprawia nam przyjemność i zacząć to robić. Niestety w moim przypadku nie jest to takie proste. Drobiazgowa analiza talentów i predyspozycji, które posiadam uświadomiła mi to, co już wcześniej podejrzewałem. Że jestem klasycznym typem ignoranta. Pół-inteligenta, który zna się na wszystkim i na niczym zarazem. Który jest dobry w wielu dziedzinach, ale w żadnej do tego stopnia, by móc zarabiać dzięki temu na życie. Jestem inżynierem, ale tylko na pół gwizdka. Skończyłem ekonomię, ale się tym nie interesuję. Umiem grać na gitarze, ale nie na tyle, by robić karierę jako muzyk. Dobrze piszę, ale nie na tyle dobrze, by inni mieli ochotę to czytać. Jestem jednym słowem typowym tworem naszych czasów. Wszechstronnie wykształcony, utalentowany i całkowicie społecznie nieprzydatny do niczego.

 

Prawdopodobnie problem wynika z przesadnej dywersyfikacji zainteresowań. Nigdy nie pasjonowało mnie nic na tyle długo, by coś rzeczywiście w tej dziedzinie osiągnąć. Pasje przychodziły i odchodziły tym szybciej, im szybciej osiągałem na jakimś polu pierwsze sukcesy. Na osiągnięcie kolejnych nie miałem już cierpliwości, a głowę zajmowały mi rzeczy zupełnie inne. Dzięki temu robiłem w życiu wszystko, co tylko możliwe, ale nic nie zrobiłem do końca. Przy czym wcale nie uważam, że to coś złego. Wręcz przeciwnie. Jestem pewien, że gdybym dostał szansę by wszystko przeżyć jeszcze raz zrobiłbym podobnie. Moje podejście do życia jest takie samo jak do związków z kobietami. Nie można przez całe życie robić jednej i tej samej rzeczy, tak jak nie należy próbować przeżyć tego życia z jedną i tą samą osobą. Świat jest zbyt różnorodny, zbyt ciekawy, by z tej różnorodności nie korzystać. Można powiedzieć, że musimy sobie zmarnować życie, żeby przeżyć coś interesującego.

 

Z pewnością dziedzina, w której widziałbym się najchętniej, to pisanie. Niestety, jak mówił bohater jednej z książek Charlesa Bukowskiego, nie jestem jeszcze gotowy na pisanie powieści. I nie sądzę, bym kiedykolwiek był. Ze względu na coś, co określiłbym jako intelektualną dysleksję. Nieumiejętność skupienia się na jednym temacie odpowiednio długo. Pod tym względem zgadzam się z Borgesem. Pisanie powieści jest nudne. Potrafię wymyślić jakąś powieść, ale gdy już powstanie ona w mojej głowie, gdy przemyślę ją nazbyt dogłębnie, tracę chęć, by ją napisać. Nawet gdy piszę mniejsze teksty z reguły zanim dopiszę do końca przychodzi mi do głowy kolejny pomysł. Zupełnie nie związany z poprzednim. Moja wyobraźnia jest podobna do pistoletu maszynowego. Nie czuję się natomiast na siłach, by leżeć ukryty w krzakach przez 2 dni, czekając aż na muszkę mojego karabinu snajperskiego nawinie się ktoś ważny. Do tego brakuje mi systematyczności, przekonania. Mój umysł tak samo łatwo zapala się do czegoś, jak następnie męczy, popadając w zniechęcenie.

 

Niewątpliwie jedno wiem z całą pewnością. Jeżeli miałbym coś pisać, to powinienem się skupić na literaturze dla kobiet. Widziałbym siebie jako pierwszego w dziejach literatury kobiecej pisarza-mężczyznę. Po pierwsze ilekroć coś napiszę, podoba się to wyłącznie kobietom. Jeszcze się nie zdarzyło, żebym napisał coś, co spodobało się facetowi. Faceci są zbyt krytyczni wobec wszystkiego, co widzą, by otrzymać od nich choćby jedno dobre słowo. Po drugie w dzisiejszych czasach jeżeli ktoś jeszcze czyta książki to wyłącznie kobiety. Tylko one mają na tyle dużo obowiązków, by zawsze znaleźć czas na czytanie. Po trzecie poziom literatury kobiecej jest zdecydowanie niższy niż męskiej i w tym upatrywałbym szansy dla siebie. Kobiety, choć są doskonałymi czytelniczkami, nie umieją pisać. Kobieta nie jest w stanie napisać dobrej powieści, tak samo jak nie jest w stanie grać w szachy na wysokim poziomie. Wszystkie sławy kobiecego pisarstwa to w istocie marni pisarze. Mimo to w dziedzinie literatury kobiecej każdego roku wychodzi tysiące nowych tytułów, które schodzą następnie z półki niczym świeże bułeczki.

 

Gdy piszesz dla kobiety, to, co piszesz nie musi być wcale najlepszego gatunku. Ważne, żeby był emocjonalne, szlachetne, z elementami sentymentalnymi. Kobiety mają naturalną skłonność do ulegania emocjom. Na 10 książek, które przeczytają podoba im się 8, chociaż nie są w stanie powiedzieć która podobała im się najbardziej. Mężczyźni odwrotnie. Z 10 książek spodoba im się jedna. Pozostałe zjadą z pasją godną lepszej sprawy. Umysł mężczyzny składa się z miliona przegródek, jest usystematyzowany i przez to trudno u niego o rewolucję. Każdy facet np. doskonale wie, jaka jest najlepsza marka samochodu na świecie, która znajduje się na drugim miejscu, a jakie na kolejnych. I próba wyperswadowania mu tego kończy się kosmiczną niemal awanturą. Mózg kobiety jest natomiast jak łąka w środku lata. Zawsze jest na niej wystarczająco dużo miejsca, by zmieścić coś nowego. Kobieta nie jest w stanie niczego uszeregować, ani poddać krytycznej analizie. Za to umie się zachwycić, ulec emocjom. U kobiet w dobrym guście jest chwalenie ostatnio przeczytanej książki, podczas gdy u mężczyzn krytykowanie.

 

Kobieta podchodzi do książki tak samo, jak podchodzi do komplementu. Nie musi być on bardzo odkrywczy. Ważne żeby był. Samo zainteresowanie wykazane dziewczynie jest dla niej powodem do szczęścia. Kobiety są stworzone do tego, by je uwodzić. A literatura to nic innego jak uwodzenie. Najlepszymi uwodzicielami są natomiast mężczyźni. O ile tylko są w stanie przestawić się na nieco kobiecy punkt widzenia. Ja nie mam z tym problemów. Od lat przyjaźnię się wyłącznie z kobietami. Do tego stopnia, że gdy znajdę się w towarzystwie czysto męskim czuję się głupio. Nie wiem jak się zachować. Mam wrażenie, że jestem przesadnie delikatny i że z tego powodu wszyscy podejrzewają u mnie homoseksualizm. Nie chwytam typowo męskich rozmów i nie śmieszą mnie typowo męskie dowcipy. Zaczynam się nudzić. Rozmowa z facetem może trwać godzinami i nie doprowadzić do niczego konkretnego. Facet nigdy nie przyzna mi się do czegoś, co kobieta jest skłonna palnąć przy byle okazji. Kobieta jest jak prezent urodzinowy gotowy do odpakowania. Facet – jak jeż, do którego lepiej bliżej nie podchodzić.

leppus_28   
maj 01 2010 Polska klasa polityczna
Komentarze (0)

Stanisław Lem powiedział kiedyś, że polityką się nie zajmuje, bo jego interesuje to, co się stanie za milion lat, a to co za tysiąc to już mniej. Osobiście mam podobne zdanie na ten temat. Polityka to rzecz dla chamów, niezależnie od tego czy się nią paramy, czy tylko o niej dyskutujemy. Ludzie porządni i na poziomie się w to nie wdają, podobnie jak nie wdają się w robienie kariery w handlu, albo w showbiznesie. Rewolucje robią prostacy i to ich wynoszą one do władzy. Prawdziwy inteligenci stoją z boku, bo bycie inteligentem polega na obserwowaniu ludzi, a nie mówieniu im co mają robić. Jeszcze nie było takiej rewolucji, którą by przeprowadzili ludzie inteligentni. Po pierwsze jest ich za mało, a po drugie nie pchają się oni do pierwszego szeregu. Ci, którzy się pchają to głupki, którzy nie mają w życiu nic innego do roboty. I to ich uwiecznia kamera telewizyjna. To oni stają się głosem społeczeństwa. Dzięki nim dokonują są epokowe zmiany.

 

Z tego powodu nigdy w życiu nie głosowałem, ani na partię polityczną, ani na kandydata w wyborach prezydenckich. Nigdy nie brałem udziału w żadnym referendum, ani w głosowaniu na listę przebojów. Nawet jako dziecko, gdy były wybory przewodniczącego i skarbnika klasy ostentacyjnie nie podnosiłem ręki. Jestem osobą całkowicie nieczynną publicznie i jestem z tego dumny. Wynika to z mojego głębokiego przekonania, że osoby wartościowe przechodzą przez życie niezauważone. Tak jak nikt nie dostrzegł Szekspira, kiedy żył. Czym bardziej jest cię widać, tym większa szansa, że jesteś tumanem i miernotą. Tylko tacy ludzie szaleją po barach, rozbijają się drogimi samochodami i wywołują skandale. Jeżeli chcesz osiągnąć coś znaczącego, to zakop się najgłębiej jak możesz. Nie pojawiaj się. Nie przychodź na spotkania, bale i literackie wieczorki. Nie udzielaj wywiadów w telewizji i w radiu. Nie zabiegaj o popularność. Nie przyjmuj nagród i wyróżnień. Mów jak najmniej. A to co mówisz niech będzie jak najkrótsze.

 

Wróćmy jednak do polityki, bo od tego wyszedłem i na tym chcę się skupić. Ostatnio w Smoleńsku zginął prezydent Polski i cała masa najwyższych urzędników naszego kraju. Przez tydzień trwała żałoba narodowa, którą jako człowiek poważny za nic w świecie nie ważyłbym się przerwać. Na szczęście teraz już się skończyła, dlatego mam prawo się na jej temat wypowiedzieć. Było mi smutno, gdy katastrofa się wydarzyła, aczkolwiek nie z tych samych powodów, dla jakich było smutno większości wypowiadających się o tym ludzi. Oczywiście trudno jest się dziwić poziomowi wypowiedzi, biorąc pod uwagę to, co już wcześniej napisałem. To znaczy fakt, że czym kto jest głupszy tym częściej i szybciej ma zwyczaj się wypowiadać. Tak samo było jak się zabiła księżna Diana i jak zmarł Michael Jackson. To, co w takiej sytuacji dominuje to histeria, populizm, hipokryzja, połączone z absencją jakichkolwiek przejawów logicznego myślenia.

 

Było mi smutno, bowiem na pokładzie samolotu rządowego była teoretycznie cała polska śmietanka polityczna. Elita rządząca tym krajem. Ludzie piastujący najwyższe w tym kraju urzędy. Tymczasem przelecenie przez nazwiska poległych uświadomiło mi, w pierwszym rzędzie, jak marne mamy elity. Choćbym nie wiem jak długo zgłębiał biografie tych ludzi nie byłem w stanie znaleźć choćby jednego, którego nazwać można by jednostką wybitną, której utrata byłaby dla Polski prawdziwym ciosem. Począwszy od prezydenta, który był niewątpliwie najbardziej nieudaną głową państwa w całej jego współczesnej historii. Przejawem umysłowej degrengolady i upadku intelektualnego całego narodu. Którego z powodzeniem nazwać by można pośmiewiskiem, gdyby nie fakt, że akurat nie było się z czego śmiać. Przez kolejnych ministrów, wiceministrów i Bóg jeden wie kogo jeszcze. Zanim to się stało nie sądziłem, że jest z nami aż tak źle. Że najwyższe stołki w państwie pozajmowali ludzie tak kompletnie anonimowi.

 

Dlatego raziło mnie to, co niektórzy mówili i co powtarzały serwisy informacyjne innych krajów. Że zginęła elita Polski. Jaka to elita? Z pewnością elitą już dawno nie jest polski parlament. Z pewnością też do elity nie należą najwyżsi przywódcy Prawa i Sprawiedliwości, tak samo jak zresztą żadnej innej partii. Ani nie jest to elita intelektualna, ani żadna inna. To znaczy mam nadzieję, że nie jest. Bo trudno mi założyć, że ci ludzie w istocie kiepscy i niewiele znaczący są kwiatem polskiego narodu, najmądrzejszymi i najszlachetniejszymi tego narodu przedstawicielami. Stąd nie rozumiałem płaczu i biadolenia, jaki ta śmierć wywołała. Oczywiście każda śmierć jest przykra. I każda śmierć jest tragedią. Współczuję Jarosławowi Kaczyńskiemu, jak współczuje się człowiekowi, który stracił brata. Współczuję dzieciom i rodzinom tych, którzy zginęli. I nie zaprzeczam nawet, że na pokładzie znajdowali się być może jacyś twórczy, inteligentni ludzie, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Natomiast co do tych, których znałem, mogę powiedzieć jasno, że to nie był żaden kwiat.

 

Zresztą o ów kwiat coraz chyba trudniej. W cieniu katastrofy w Smoleńsku rusza w Polsce kampania prezydencka. Jak powiedziałem polityką się nie zajmuję, ale trudno patrząc na twarze tych, co startują, nie stwierdzić, że nie ma na kogo głosować. Takich miernot jak tym razem doprawdy nigdy w wyborach nie było. Kto wybierał tych ludzi? Jakie partie, złożone przecież z tysięcy członków, mających znaczące poparcie społeczne, desygnowały na prezydenta ludzi, z których żaden się nie nadaje? Wygląda na to, że wszyscy, którzy coś sobą reprezentowali, już się z polityki wycofali. Gdzie ci mężowie stanu, którzy mogliby coś z tym krajem zrobić? Patrioci, wielcy intelektualiści, ludzie, którzy coś dokonali, niekoniecznie zresztą na polu politycznym. Naprawdę nie da się w Polsce, jak kraj długi i szeroki, znaleźć jednego, dwóch, trzech ludzi jakiegoś większego formatu, pośród których można by wybrać głowę państwa? To jacy mają być ci ministrowie i wiceministrowie, skoro nawet prezydentem jest ktoś, kto nie wywołuje we mnie żadnych reakcji. Nawet negatywnych.

leppus_28   
kwi 30 2010 Historia pewnej fotografii
Komentarze (0)

Wszystko zaczęło się od zdjęcia. Tak mi się przynajmniej wydaje. Zostało mi doręczone pocztą. Przedstawiało młodego mężczyznę ubranego w czarną, skórzaną kurtkę, dosiadającego motocykl. Markę motocyklu trudno było określić. Mężczyzna uśmiechał się. Nie muszę chyba dodawać, że nie miałem pojęcia kim jest. Ani tym bardziej kto przysłał mi to zdjęcie i w jakim zrobił to celu. Tak czy owak zdjęcie rozpoczęło ciąg wydarzeń, które nastąpiły później lawinowo i doprowadziły do wszystkiego, o czym mam zamiar wam opowiedzieć. Przynajmniej wydaje mi się, że zdjęcie było na początku. Czasem mam problemy z prawidłowym uszeregowaniem faktów. Ze wskazaniem co jest przyczyną, a co skutkiem. Myli mi się kolejność. W tym wypadku jednak jestem dość przekonany, że zdjęcie było pierwsze.

 

Jeżeli coś było przed zdjęciem to miało jedynie charakter niejasnego przeczucia. Czegoś, co zdarza się mieć każdemu, zwłaszcza w pewnym wieku. Każdy ma co jakiś czas świadomość, że jest podglądany. Że jego życie nie jest wcale jego życiem, ale życiem pożyczonym. I bynajmniej nie jest to wcale objaw psychicznej choroby, ale wręcz przeciwnie. To objaw psychicznego zdrowia. Przejaw prawidłowości w funkcjonowaniu naszego mózgu, który czasami szuka dziur, nielogiczności i nieciągłości. Tropi zagadki, których nie ma. Szuka wyjaśnień, wiąże ze sobą zdarzenia, które w żaden sposób powiązane nie są. Buduje logiczne konstrukcje, tylko po to, by coś robić, by się czymś zająć. To przejaw nudy, nadmiernej wrażliwości, inteligencji. Jednym słowem: nic niepokojącego.

 

Przed zdjęciem były więc przeczucia. Nieśmiałe, niepowiązane ze sobą zwiastuny tego, co nastąpiło później. Drobne, pozornie niewiele znaczące obserwacje. Delikatne wnioski. Gry niedomówień. Zacznijmy jednak od początku. Usystematyzujmy to, co wiemy. W przeciwnym bowiem razie pogubimy się w tym zupełnie. Poza tym wypada się przedstawić. Powiedzieć coś o sobie. Podać najbardziej ogólne dane osobowe. Te, które nie podlegają jakiejkolwiek dyskusji. Po pierwsze właśnie skończyłem 34 lata. Mieszkam na przedmieściu dużej wielkości miasta. Mam żonę i dwoje dzieci. Moje życie jest unormowane i szczęśliwe. Nie cierpię na żadną śmiertelną chorobę, nie mam kłopotów ze snem. To, co zarabiam wystarcza mi na spokojną, drobnomieszczańską egzystencję.

 

Pracuję w wydawnictwie literackim na średnio eksponowanym stanowisku. Codziennie dojeżdżam do pracy mniej więcej 30 minut. Każdy dzień wygląda mniej więcej tak samo. Wstaję rano, biorę prysznic, ubieram się, jem śniadanie, wychodzę. Nie narzekam. Rutyna jest czymś dobrym. Powtarzanie tych samych czynności, każdego kolejnego dnia, jest tym, co daje mi poczucie stabilności. Tym, co chroni mnie przed chaosem. Nie posiadam żadnych wybujałych marzeń dotyczących przyszłości. Nie planuję wybrać się w podróż dookoła świata. Nie zdradzam swojej żony. Nie zastanawiam się nad tym, by wszystko rzucić i rozpocząć gdzieś nowe życie. Jestem zadowolony, może nawet szczęśliwy. Porządek jest podstawą mojego szczęścia. Mimo to chaos zdaje się czaić tuż obok. Mam wrażenie, że drzwi, za którymi się znajduje zaczynają się powoli otwierać. Czuję, że pragnie on wydostać się na zewnątrz, a gdy to zrobi nikt już go z powrotem nie wepchnie do środka.

 

Ale wróćmy do obserwacji, do zwiastunów, sygnałów, które się pojawiły, jeszcze zanim dostałem zdjęcie. Do tego, co było już niepokojące, ale czego nie potrafiłem jeszcze z niczym innym zestawić, a przez to w żaden sposób wytłumaczyć. Zaczęło się chyba od nazw ulic, przez które przejeżdżałem w drodze do pracy i gdy jechałem z powrotem. Ulica św. Anny, aleja Adama Mickiewicza, ulica Zofii Nałkowskiej. To są nazwy ulic, które rzuciły mi się w oczy w pierwszej kolejności. Pewnie widziałem je wcześniej setki razy, ale trzeba było jakiegoś dziwnego zbiegu okoliczności, bym któregoś dnia zobaczył je wszystkie na raz. I zastanowił się nad nimi. Moja żona ma na imię Anna. Moje dzieci to Adam i Zosia.

 

Kiedy to zobaczyłem postanowiłem, trochę z nudów, trochę dla zabawy sprawdzić, czy uda mi się dostrzec też inne imiona, ściśle związane ze mną. Np. imiona moich rodziców, dziadków, mojego brata. Okazało się to niezbyt trudne. Moja mama to Maria, ojciec Tadeusz. Bez problemu odkryłem, że przejeżdżam przez ulicę Marii Dąbrowskiej, by następnie skręcić w Tadeusza Borowskiego. Na podobnej zasadzie znalazłem swojego brata (Wiktora), obu dziadków (Waldemar i Teodor), a także babcie (Joanna i ponownie Zofia). Jestem pewien, że gdybym miał psa albo kota, ich imiona też bym znalazł.

 

OK, powiecie. Zbieg okoliczności. Jadąc do pracy przejeżdżam przez rozmaite ulice i bynajmniej nie wszystkie z nich mają coś wspólnego z moją najbliższą rodziną. Np. ulica Korneliusza Tacyta. Nie znam żadnego Korneliusza. A jestem pewien, że gdybym kiedykolwiek znał, to bym zapamiętał. Ta świadomość dodała mi otuchy. Pozwoliła przesunąć wszystko w stronę fantazji, urojenia, ciekawostki. Gdyby nie kolejne obserwacje, które nastąpiły niedługo później.

 

Przy drodze, po której jadę każdego dnia ustawiono duży bilbord z reklamą. Miał na oko jakieś osiem metrów na pięć. Przez parę dni zasłonięty plandeką, w końcu został odsłonięty, bym mógł go zobaczyć. Przedstawiał uśmiechniętą rodzinkę, siedzącą przy suto zastawionym stole. Mały chłopczyk wyciągał rękę po kanapkę, którą podawała mu mama. Nieco większa od niego dziewczynka piła mleko z pomarańczowego kubka. Za stołem znajdowała się lodówka, na lewo od niej okno, dalej jakieś szafki i zlewozmywak. Teraz zapewne powiecie, że zwariowałem, ale to była moja własna rodzina.

 

Zgadzało się wszystko. Wiek dzieci, ich płeć i rozstaw mebli w kuchni. Kolor ścian i kubka, z którego dziewczynka piła mleko. Nawet kobieta, odgrywająca rolę matki była uderzająco podobna do mojej żony. Ciemne włosy, spięte z tyłu, czarne oczy, nieduże piersi. Gdy to zobaczyłem zatkało mnie. Przez chwilę zastanawiałem się, czy ktoś nie zrobił nam zdjęcia gdy siedzieliśmy tego ranka przy śniadaniu. Zajęło mi dłuższą chwilę zanim ochłonąłem nieco, a mój umysł wrócił znów na tory logicznego myślenia. W porządku, pomyślałem. Zastanówmy się nad tym na spokojnie. Mieszkam na osiedlu, gdzie wszystkie kuchnie mają dokładnie taki sam układ. Stół, lodówka, okno, szafka, zlewozmywak. Nie jest czymś niezwykłym, że akurat podobny dom sfotografowano na potrzeby tej właśnie reklamy. Większość rodzin ma dwoje dzieci. Połowa kobiet to szatynki. Może nawet większość kubków na świecie ma kolor pomarańczowy.

 

Zresztą mężczyzna na zdjęciu zupełnie nie przypominał mnie. Był wysoki, dobrze zbudowany i był blondynem. Podczas gdy ja jestem raczej niski, szczupły i mam ciemne włosy. Nie wiem czemu, ale właśnie tego faktu uczepiłem się najmocniej, by zapomnieć o całej sprawie. Co nie było proste, bowiem od tego momentu każdego dnia rano przejeżdżałem koło tej reklamy i wszystkie złe myśli wracały znów. Także będąc w pracy miałem problemy z tym, by się skupić. Raz po raz wracałem myślami do sprawy zaobserwowanych tajemniczych zbieżności, szukając wyjaśnienia i zastanawiając się, co następnego odkryje. Moje imię ułożone z chmur?

 

Na kolejne odkrycia nie musiałem długo czekać. Wyglądało na to, że wszystkie tylko czekały, bym je wreszcie dostrzegł i uświadomił sobie ich istnienie, po latach nie zauważania. Gdziekolwiek spojrzałem, w którąkolwiek stronę się odwróciłem rzucały mi się w oczy rzeczy coraz bardziej zdumiewające. Najbardziej zadziwiający był pokój mojego szefa. Na ścianie miał powieszone oprawione w ramki zdjęcia. Widziałem je wielokrotnie, ale wcześniej nie zwróciłem na nie baczniejszej uwagi. Gdy je dokładniej zbadałem odkryłem, że każde ma pośrednie lub bezpośrednie powiązanie z moim życiem. Jedno przedstawiało miasto, gdzie spędziłem dzieciństwo. Drugie uczelnię, którą skończyłem. Na trzecim była rzeka, do której kiedyś wpadłem i nabawiłem się zapalenia płuc. Na czwartym widać było mojego szefa w towarzystwie mistrza świata w rajdach samochodowych. Obok nich stał chłopak w czapeczce z napisem Woodworth. To poprzednia firma, w której pracowałem.

 

Na tym etapie czytania z pewnością większość z was zaczyna posądzać mnie o to, że mam nie po kolei w głowie. Radzę jednak wstrzymać się z pochopnymi ocenami, póki nie doczytacie do końca wszystkiego, co mam zamiar wam opowiedzieć. Łatwo przypisać wszystko chorobie. Łatwo odsunąć od siebie niepokojące zjawiska twierdząc, że człowiek, który je zaobserwował, był niespełna rozumu.

 

Zdjęcia na ścianach nie były odosobnione. Obok nich stwierdziłem istnienie wielu małych tropów, może nie tak oczywistych, ale w połączeniu ze sobą jednoznacznie dowodzących, że sprawa jest poważna. Zacząłem się nad tym zastanawiać, lecz nie mogłem dojść do żadnych rozstrzygających wniosków. Potem przyszło zdjęcie pana na motocyklu i wszystko jeszcze bardziej się skomplikowało. Nie mogłem pojąć co to ostatnie miało wspólnego ze mną. Nigdy nie jeździłem na motorze i nie miałem tego w planach. Boję się prędkości, nawet samochodem jeżdżę wolno i ostrożnie. Mężczyzna na zdjęciu nie był do mnie podobny. Był znacznie młodszy. Chociaż jak przyjrzałem mu się za którymś razem zacząłem mieć wrażenie, że już go gdzieś widziałem. Nie mogłem sobie tylko przypomnieć gdzie. Jego twarz wydawała się pojawiać, jakbym ją widział wielokrotnie, ale gdy o tym myślałem czułem pustkę w głowie.

 

W tym momencie miałem przynajmniej kilka teorii wyjaśniających to, co się działo. Pierwsza, najbardziej oczywista, była taka, że tracę rozum. Widzę coś, czego nie ma. Gdziekolwiek popatrzę dostrzegam rzeczy, które są związane z moim życiem i moją rodziną. Tak na prawdę nie przejeżdżam wcale przez ulicę św. Anny, reklama nie przedstawia siedzącej przy stole rodziny, a nazwa firmy na czapeczce chłopca to wcale nie Woodworth. Zresztą może w ogóle nie ma żadnej czapeczki i żadnego chłopca. Cierpię na poważne schorzenie, polegające na projekcji moich własnych doświadczeń na to, co widzę. Kolejnym etapem będzie to, że zaczną się w rzeczywistości pojawiać osoby, które wyśniłem poprzedniej nocy. Będzie to koronnym argumentem za tym, by natychmiast zgłosić się do psychiatry.

 

Druga teoria opierała się na założeniu przeciwnym. To znaczy, że rzeczywistość jest prawdziwa, podczas gdy to, co nazywam moim życiem i moimi wspomnieniami – nie. Wcale nie mam żadnej rodziny, żony o imieniu Anna, dzieci i bynajmniej nie pracowałem w Woodworcie. Wszystko to wymyśliłem sobie w drodze do pracy, przyglądając się nazwom ulic i reklamom, a także w biurze, patrząc na zdjęcia umieszczone na ścianie pokoju mojego szefa. Tak naprawdę wiodę samotne i nieszczęśliwe życie, oparte na postępującej paranoi i wytworach mojego chorego umysłu. Idąc dalej tym tropem rozumowania nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że po nocy przemierzam miasto ubrany w kusą spódniczkę i szpilki, tudzież że jestem seryjnym mordercą.

 

Nie wiedziałem które z tych wyjaśnień jest korzystniejsze. Prawdę mówiąc oba nie podobały mi się zbytnio. Starałem się więc usilnie wierzyć w to, że jest jakieś inne. Że wszystko jest tylko wynikiem chwilowego przemęczenia, albo żartu ze strony moich kolegów z pracy. Którzy nawiasem mówiąc nigdy mnie specjalnie nie lubili. Sądziłem, że najlepiej będzie nie podejmować działań i próbować przeczekać, a może wszystko jakoś samo minie. W swoich myślach byłem osamotniony, pozostawiony samemu sobie. Bo trudno mi było powiedzieć kobiecie, z którą spędziłem ostatnie 10 lat życia, że mam podstawy sądzić, że jest jedynie wytworem mojej wyobraźni. Nie mówiłem jej więc o niczym, starałem się udawać, że nic się nie dzieje, choć pewnie trudno ukryć tego typu rzeczy. Stopniowo coraz bardziej unikałem jej towarzystwa. Stałem się jeszcze bardziej milczący niż zwykle. I jeszcze bardziej oziębły.

 

Czułem, że moje życie, kariera, małżeństwo, wszystko wali się w gruzy i nic nie mogę na to poradzić. Moje myśli zaczęły stopniowo krążyć tylko i wyłącznie wokół tajemnic ukrytych za zdjęciami i nazwami ulic. Stało się to moją obsesją. To powoduje, że nie jestem w stanie powiedzieć, czy wydarzenia, które nastąpiły później, naprawdę miały miejsce. Czy nie są one jedynie efektem mojej postępującej choroby. Może wszystko tylko wymyśliłem sobie? Może nic od początku nie było prawdziwe.

 

Wróćmy jednak do tego, co się działo, bo to bardzo istotne dla zrozumienia całej tej historii. Moje wydawnictwo pracowało wtedy nad publikacją pewnej książki młodego autora. I ja, jako jeden z edytorów, otrzymałem zadanie przejrzenia rękopisu. Miał on około 300 stron i opowiadał historię życia mężczyzny, który doznaje poważnego urazu mózgu w wyniku wypadku motocyklowego. Leży w szpitalu, całkowicie sparaliżowany i nie dociera do niego nic ze świata zewnętrznego. Ma tylko wspomnienia swojego przeszłego życia, z których jego umysł buduje jakby ciąg dalszy. A w zasadzie nie tyle nawet ciąg dalszy, ile zupełnie nowe życie. Bo jednocześnie wypiera wszystko, co dotyczyło wypadku i rzeczy z nim związanych. Z okruchów powstaje wizja szczęśliwej, pozbawionej zmartwień egzystencji, zupełnie różnej od tej, którą naprawdę prowadził wcześniej.

 

Gdy skończyłem czytać poczułem pustkę w głowie. Z jednej strony to, co przeczytałem stanowiło idealne rozwiązanie zagadki. Wszystkie klocki, które do tej pory nie umiałem do siebie dopasować, w czarodziejski sposób wydawały się nagle doskonale przylegać. Szybko jednak odpędziłem od siebie tę myśl. Pomyślałem, że luk w tego typu rozumowaniu jest aż nadto dużo. Przecież jeżeli całe moje życie jest tylko tworem mojej wyobraźni, to owa książka, którą przeczytałem, również. I zdjęcie, które mi rzekomo przysłano. Powstaje tym samym rodzaj kwadratury koła. Nonsens, w którym skutek wynika z przyczyny, a owa przyczyna wynika ze skutku. Jeżeli mój umysł tworzy tak potężną wizję, z jaką mam do czynienia, trudno sobie wyobrazić, by jednocześnie podsuwał mi coś, co służy do rozwalenia tej wizji. To nie miało żadnego sensu.

 

Tak czy owak postanowiłem wyjaśnić tę sprawę. I podążać tropem, który mi podsunięto, kierując się przez moment samym tylko zdrowym rozsądkiem. Najprostszym wyjaśnieniem było, że autor książki i człowiek, który wysłał mi zdjęcie, to jedna i ta sama osoba. Może to ona za wszystkim stoi, tudzież zna całą prawdę i jest w stanie mi wszystko wytłumaczyć. Zadzwoniłem do pracy i zdobyłem numer telefonu pisarza. Następnie umówiłem się z nim na spotkanie, poprzez jego agentkę, w celu, jak powiedziałem, „wyjaśnienia pewnych nieścisłości”. Spotkać mieliśmy się wieczorem w popularnej kawiarni w centrum miasta. Gdy przyszedłem na ustalone miejsce byłem kłębkiem nerwów. Dłonie mi drżały. Byłem nieuczesany i rozstrojony. Ale jednocześnie zdeterminowany, by doprowadzić sprawę do końca. W kawiarni przywitał mnie bardzo młody człowiek, równie zestresowany jak ja. Jak mi wyjaśnił, to jego pierwsza książka i z góry przepraszał, za wszystkie jej niedociągnięcia. Jego twarz była mi zupełnie nieznana. Byłem pewien, że nigdy nie spotkaliśmy się. I ten fakt nieco zbił mnie z tropu. Niewątpliwie nie przypominał też człowieka z fotografii.

 

Uspokoiłem go, że nie chodzi mi wcale o wytykanie mu ewentualnych potknięć, ale że chciałbym pomówić o treści książki. Trudno mi było jednak wyjaśnić mu, że owa treść wykazuje zadziwiające związki z moją osobą. I ze zdjęciem, które dostałem niedawno. Pokazałem mu fotografię. Przyjrzał się jej uważnie, potem mnie, ale nic nie powiedział. Gdy zacząłem się gubić w tym co mówiłem, jego wyraz twarzy zmienił się ze zdenerwowania na zdziwienie, co przekonało mnie ostatecznie, że jeżeli ktokolwiek jest mózgiem tych wszystkich wydarzeń, to z pewnością nie on. Gdy zapytałem go, skąd wziął tę całą historię, stwierdził, że ją wymyślił. I był w tych tłumaczeniach na tyle wiarygodny, że mu uwierzyłem. W tym momencie straciłem wiarę w to, że cokolwiek uda mi się wyjaśnić i zamilkłem. Piliśmy w ciszy, on kawę, ja herbatę. Po kilku minutach pożegnałem się z nim, przeprosiłem za kłopot i odszedłem.

 

Cały następny dzień spędziłem w domu. Z nikim nie rozmawiałem. Zupełnie zamknąłem się w sobie. Nie miałem już ochoty na zgłębianie tego, co się ze mną działo. Czułem się całkowicie pokonany. Gdy kolejnego dnia bez celu włóczyłem się po mieście mój wzrok zatrzymał się na witrynie pewnego sklepu. Stałem przed nią dobre kilka minut, ale nie sądzę, by przez ten czas przez moją głowę przeleciała choćby jedna myśl. Potem wszedłem do środka. Załatwienie formalności nie trwało długo. Gdy ponownie znalazłem się na ulicy spostrzegłem znajomego.

 

-Co to?- zapytał zdziwiony. –Od tej strony cię nie znałem.

 

Uśmiechnąłem się, nie chcąc nic tłumaczyć.

 

-Mogę ci zrobić zdjęcie?– Zapytał podnosząc do oka aparat.

 

-Jasne.– Powiedziałem. Potem pomachałem do niego i odjechałem. Z daleka usłyszałem jak mówi, że wyśle mi je pocztą...

leppus_28