Wszystko zaczęło się od zdjęcia. Tak mi się przynajmniej wydaje. Zostało mi doręczone pocztą. Przedstawiało młodego mężczyznę ubranego w czarną, skórzaną kurtkę, dosiadającego motocykl. Markę motocyklu trudno było określić. Mężczyzna uśmiechał się. Nie muszę chyba dodawać, że nie miałem pojęcia kim jest. Ani tym bardziej kto przysłał mi to zdjęcie i w jakim zrobił to celu. Tak czy owak zdjęcie rozpoczęło ciąg wydarzeń, które nastąpiły później lawinowo i doprowadziły do wszystkiego, o czym mam zamiar wam opowiedzieć. Przynajmniej wydaje mi się, że zdjęcie było na początku. Czasem mam problemy z prawidłowym uszeregowaniem faktów. Ze wskazaniem co jest przyczyną, a co skutkiem. Myli mi się kolejność. W tym wypadku jednak jestem dość przekonany, że zdjęcie było pierwsze.
Jeżeli coś było przed zdjęciem to miało jedynie charakter niejasnego przeczucia. Czegoś, co zdarza się mieć każdemu, zwłaszcza w pewnym wieku. Każdy ma co jakiś czas świadomość, że jest podglądany. Że jego życie nie jest wcale jego życiem, ale życiem pożyczonym. I bynajmniej nie jest to wcale objaw psychicznej choroby, ale wręcz przeciwnie. To objaw psychicznego zdrowia. Przejaw prawidłowości w funkcjonowaniu naszego mózgu, który czasami szuka dziur, nielogiczności i nieciągłości. Tropi zagadki, których nie ma. Szuka wyjaśnień, wiąże ze sobą zdarzenia, które w żaden sposób powiązane nie są. Buduje logiczne konstrukcje, tylko po to, by coś robić, by się czymś zająć. To przejaw nudy, nadmiernej wrażliwości, inteligencji. Jednym słowem: nic niepokojącego.
Przed zdjęciem były więc przeczucia. Nieśmiałe, niepowiązane ze sobą zwiastuny tego, co nastąpiło później. Drobne, pozornie niewiele znaczące obserwacje. Delikatne wnioski. Gry niedomówień. Zacznijmy jednak od początku. Usystematyzujmy to, co wiemy. W przeciwnym bowiem razie pogubimy się w tym zupełnie. Poza tym wypada się przedstawić. Powiedzieć coś o sobie. Podać najbardziej ogólne dane osobowe. Te, które nie podlegają jakiejkolwiek dyskusji. Po pierwsze właśnie skończyłem 34 lata. Mieszkam na przedmieściu dużej wielkości miasta. Mam żonę i dwoje dzieci. Moje życie jest unormowane i szczęśliwe. Nie cierpię na żadną śmiertelną chorobę, nie mam kłopotów ze snem. To, co zarabiam wystarcza mi na spokojną, drobnomieszczańską egzystencję.
Pracuję w wydawnictwie literackim na średnio eksponowanym stanowisku. Codziennie dojeżdżam do pracy mniej więcej 30 minut. Każdy dzień wygląda mniej więcej tak samo. Wstaję rano, biorę prysznic, ubieram się, jem śniadanie, wychodzę. Nie narzekam. Rutyna jest czymś dobrym. Powtarzanie tych samych czynności, każdego kolejnego dnia, jest tym, co daje mi poczucie stabilności. Tym, co chroni mnie przed chaosem. Nie posiadam żadnych wybujałych marzeń dotyczących przyszłości. Nie planuję wybrać się w podróż dookoła świata. Nie zdradzam swojej żony. Nie zastanawiam się nad tym, by wszystko rzucić i rozpocząć gdzieś nowe życie. Jestem zadowolony, może nawet szczęśliwy. Porządek jest podstawą mojego szczęścia. Mimo to chaos zdaje się czaić tuż obok. Mam wrażenie, że drzwi, za którymi się znajduje zaczynają się powoli otwierać. Czuję, że pragnie on wydostać się na zewnątrz, a gdy to zrobi nikt już go z powrotem nie wepchnie do środka.
Ale wróćmy do obserwacji, do zwiastunów, sygnałów, które się pojawiły, jeszcze zanim dostałem zdjęcie. Do tego, co było już niepokojące, ale czego nie potrafiłem jeszcze z niczym innym zestawić, a przez to w żaden sposób wytłumaczyć. Zaczęło się chyba od nazw ulic, przez które przejeżdżałem w drodze do pracy i gdy jechałem z powrotem. Ulica św. Anny, aleja Adama Mickiewicza, ulica Zofii Nałkowskiej. To są nazwy ulic, które rzuciły mi się w oczy w pierwszej kolejności. Pewnie widziałem je wcześniej setki razy, ale trzeba było jakiegoś dziwnego zbiegu okoliczności, bym któregoś dnia zobaczył je wszystkie na raz. I zastanowił się nad nimi. Moja żona ma na imię Anna. Moje dzieci to Adam i Zosia.
Kiedy to zobaczyłem postanowiłem, trochę z nudów, trochę dla zabawy sprawdzić, czy uda mi się dostrzec też inne imiona, ściśle związane ze mną. Np. imiona moich rodziców, dziadków, mojego brata. Okazało się to niezbyt trudne. Moja mama to Maria, ojciec Tadeusz. Bez problemu odkryłem, że przejeżdżam przez ulicę Marii Dąbrowskiej, by następnie skręcić w Tadeusza Borowskiego. Na podobnej zasadzie znalazłem swojego brata (Wiktora), obu dziadków (Waldemar i Teodor), a także babcie (Joanna i ponownie Zofia). Jestem pewien, że gdybym miał psa albo kota, ich imiona też bym znalazł.
OK, powiecie. Zbieg okoliczności. Jadąc do pracy przejeżdżam przez rozmaite ulice i bynajmniej nie wszystkie z nich mają coś wspólnego z moją najbliższą rodziną. Np. ulica Korneliusza Tacyta. Nie znam żadnego Korneliusza. A jestem pewien, że gdybym kiedykolwiek znał, to bym zapamiętał. Ta świadomość dodała mi otuchy. Pozwoliła przesunąć wszystko w stronę fantazji, urojenia, ciekawostki. Gdyby nie kolejne obserwacje, które nastąpiły niedługo później.
Przy drodze, po której jadę każdego dnia ustawiono duży bilbord z reklamą. Miał na oko jakieś osiem metrów na pięć. Przez parę dni zasłonięty plandeką, w końcu został odsłonięty, bym mógł go zobaczyć. Przedstawiał uśmiechniętą rodzinkę, siedzącą przy suto zastawionym stole. Mały chłopczyk wyciągał rękę po kanapkę, którą podawała mu mama. Nieco większa od niego dziewczynka piła mleko z pomarańczowego kubka. Za stołem znajdowała się lodówka, na lewo od niej okno, dalej jakieś szafki i zlewozmywak. Teraz zapewne powiecie, że zwariowałem, ale to była moja własna rodzina.
Zgadzało się wszystko. Wiek dzieci, ich płeć i rozstaw mebli w kuchni. Kolor ścian i kubka, z którego dziewczynka piła mleko. Nawet kobieta, odgrywająca rolę matki była uderzająco podobna do mojej żony. Ciemne włosy, spięte z tyłu, czarne oczy, nieduże piersi. Gdy to zobaczyłem zatkało mnie. Przez chwilę zastanawiałem się, czy ktoś nie zrobił nam zdjęcia gdy siedzieliśmy tego ranka przy śniadaniu. Zajęło mi dłuższą chwilę zanim ochłonąłem nieco, a mój umysł wrócił znów na tory logicznego myślenia. W porządku, pomyślałem. Zastanówmy się nad tym na spokojnie. Mieszkam na osiedlu, gdzie wszystkie kuchnie mają dokładnie taki sam układ. Stół, lodówka, okno, szafka, zlewozmywak. Nie jest czymś niezwykłym, że akurat podobny dom sfotografowano na potrzeby tej właśnie reklamy. Większość rodzin ma dwoje dzieci. Połowa kobiet to szatynki. Może nawet większość kubków na świecie ma kolor pomarańczowy.
Zresztą mężczyzna na zdjęciu zupełnie nie przypominał mnie. Był wysoki, dobrze zbudowany i był blondynem. Podczas gdy ja jestem raczej niski, szczupły i mam ciemne włosy. Nie wiem czemu, ale właśnie tego faktu uczepiłem się najmocniej, by zapomnieć o całej sprawie. Co nie było proste, bowiem od tego momentu każdego dnia rano przejeżdżałem koło tej reklamy i wszystkie złe myśli wracały znów. Także będąc w pracy miałem problemy z tym, by się skupić. Raz po raz wracałem myślami do sprawy zaobserwowanych tajemniczych zbieżności, szukając wyjaśnienia i zastanawiając się, co następnego odkryje. Moje imię ułożone z chmur?
Na kolejne odkrycia nie musiałem długo czekać. Wyglądało na to, że wszystkie tylko czekały, bym je wreszcie dostrzegł i uświadomił sobie ich istnienie, po latach nie zauważania. Gdziekolwiek spojrzałem, w którąkolwiek stronę się odwróciłem rzucały mi się w oczy rzeczy coraz bardziej zdumiewające. Najbardziej zadziwiający był pokój mojego szefa. Na ścianie miał powieszone oprawione w ramki zdjęcia. Widziałem je wielokrotnie, ale wcześniej nie zwróciłem na nie baczniejszej uwagi. Gdy je dokładniej zbadałem odkryłem, że każde ma pośrednie lub bezpośrednie powiązanie z moim życiem. Jedno przedstawiało miasto, gdzie spędziłem dzieciństwo. Drugie uczelnię, którą skończyłem. Na trzecim była rzeka, do której kiedyś wpadłem i nabawiłem się zapalenia płuc. Na czwartym widać było mojego szefa w towarzystwie mistrza świata w rajdach samochodowych. Obok nich stał chłopak w czapeczce z napisem Woodworth. To poprzednia firma, w której pracowałem.
Na tym etapie czytania z pewnością większość z was zaczyna posądzać mnie o to, że mam nie po kolei w głowie. Radzę jednak wstrzymać się z pochopnymi ocenami, póki nie doczytacie do końca wszystkiego, co mam zamiar wam opowiedzieć. Łatwo przypisać wszystko chorobie. Łatwo odsunąć od siebie niepokojące zjawiska twierdząc, że człowiek, który je zaobserwował, był niespełna rozumu.
Zdjęcia na ścianach nie były odosobnione. Obok nich stwierdziłem istnienie wielu małych tropów, może nie tak oczywistych, ale w połączeniu ze sobą jednoznacznie dowodzących, że sprawa jest poważna. Zacząłem się nad tym zastanawiać, lecz nie mogłem dojść do żadnych rozstrzygających wniosków. Potem przyszło zdjęcie pana na motocyklu i wszystko jeszcze bardziej się skomplikowało. Nie mogłem pojąć co to ostatnie miało wspólnego ze mną. Nigdy nie jeździłem na motorze i nie miałem tego w planach. Boję się prędkości, nawet samochodem jeżdżę wolno i ostrożnie. Mężczyzna na zdjęciu nie był do mnie podobny. Był znacznie młodszy. Chociaż jak przyjrzałem mu się za którymś razem zacząłem mieć wrażenie, że już go gdzieś widziałem. Nie mogłem sobie tylko przypomnieć gdzie. Jego twarz wydawała się pojawiać, jakbym ją widział wielokrotnie, ale gdy o tym myślałem czułem pustkę w głowie.
W tym momencie miałem przynajmniej kilka teorii wyjaśniających to, co się działo. Pierwsza, najbardziej oczywista, była taka, że tracę rozum. Widzę coś, czego nie ma. Gdziekolwiek popatrzę dostrzegam rzeczy, które są związane z moim życiem i moją rodziną. Tak na prawdę nie przejeżdżam wcale przez ulicę św. Anny, reklama nie przedstawia siedzącej przy stole rodziny, a nazwa firmy na czapeczce chłopca to wcale nie Woodworth. Zresztą może w ogóle nie ma żadnej czapeczki i żadnego chłopca. Cierpię na poważne schorzenie, polegające na projekcji moich własnych doświadczeń na to, co widzę. Kolejnym etapem będzie to, że zaczną się w rzeczywistości pojawiać osoby, które wyśniłem poprzedniej nocy. Będzie to koronnym argumentem za tym, by natychmiast zgłosić się do psychiatry.
Druga teoria opierała się na założeniu przeciwnym. To znaczy, że rzeczywistość jest prawdziwa, podczas gdy to, co nazywam moim życiem i moimi wspomnieniami – nie. Wcale nie mam żadnej rodziny, żony o imieniu Anna, dzieci i bynajmniej nie pracowałem w Woodworcie. Wszystko to wymyśliłem sobie w drodze do pracy, przyglądając się nazwom ulic i reklamom, a także w biurze, patrząc na zdjęcia umieszczone na ścianie pokoju mojego szefa. Tak naprawdę wiodę samotne i nieszczęśliwe życie, oparte na postępującej paranoi i wytworach mojego chorego umysłu. Idąc dalej tym tropem rozumowania nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że po nocy przemierzam miasto ubrany w kusą spódniczkę i szpilki, tudzież że jestem seryjnym mordercą.
Nie wiedziałem które z tych wyjaśnień jest korzystniejsze. Prawdę mówiąc oba nie podobały mi się zbytnio. Starałem się więc usilnie wierzyć w to, że jest jakieś inne. Że wszystko jest tylko wynikiem chwilowego przemęczenia, albo żartu ze strony moich kolegów z pracy. Którzy nawiasem mówiąc nigdy mnie specjalnie nie lubili. Sądziłem, że najlepiej będzie nie podejmować działań i próbować przeczekać, a może wszystko jakoś samo minie. W swoich myślach byłem osamotniony, pozostawiony samemu sobie. Bo trudno mi było powiedzieć kobiecie, z którą spędziłem ostatnie 10 lat życia, że mam podstawy sądzić, że jest jedynie wytworem mojej wyobraźni. Nie mówiłem jej więc o niczym, starałem się udawać, że nic się nie dzieje, choć pewnie trudno ukryć tego typu rzeczy. Stopniowo coraz bardziej unikałem jej towarzystwa. Stałem się jeszcze bardziej milczący niż zwykle. I jeszcze bardziej oziębły.
Czułem, że moje życie, kariera, małżeństwo, wszystko wali się w gruzy i nic nie mogę na to poradzić. Moje myśli zaczęły stopniowo krążyć tylko i wyłącznie wokół tajemnic ukrytych za zdjęciami i nazwami ulic. Stało się to moją obsesją. To powoduje, że nie jestem w stanie powiedzieć, czy wydarzenia, które nastąpiły później, naprawdę miały miejsce. Czy nie są one jedynie efektem mojej postępującej choroby. Może wszystko tylko wymyśliłem sobie? Może nic od początku nie było prawdziwe.
Wróćmy jednak do tego, co się działo, bo to bardzo istotne dla zrozumienia całej tej historii. Moje wydawnictwo pracowało wtedy nad publikacją pewnej książki młodego autora. I ja, jako jeden z edytorów, otrzymałem zadanie przejrzenia rękopisu. Miał on około 300 stron i opowiadał historię życia mężczyzny, który doznaje poważnego urazu mózgu w wyniku wypadku motocyklowego. Leży w szpitalu, całkowicie sparaliżowany i nie dociera do niego nic ze świata zewnętrznego. Ma tylko wspomnienia swojego przeszłego życia, z których jego umysł buduje jakby ciąg dalszy. A w zasadzie nie tyle nawet ciąg dalszy, ile zupełnie nowe życie. Bo jednocześnie wypiera wszystko, co dotyczyło wypadku i rzeczy z nim związanych. Z okruchów powstaje wizja szczęśliwej, pozbawionej zmartwień egzystencji, zupełnie różnej od tej, którą naprawdę prowadził wcześniej.
Gdy skończyłem czytać poczułem pustkę w głowie. Z jednej strony to, co przeczytałem stanowiło idealne rozwiązanie zagadki. Wszystkie klocki, które do tej pory nie umiałem do siebie dopasować, w czarodziejski sposób wydawały się nagle doskonale przylegać. Szybko jednak odpędziłem od siebie tę myśl. Pomyślałem, że luk w tego typu rozumowaniu jest aż nadto dużo. Przecież jeżeli całe moje życie jest tylko tworem mojej wyobraźni, to owa książka, którą przeczytałem, również. I zdjęcie, które mi rzekomo przysłano. Powstaje tym samym rodzaj kwadratury koła. Nonsens, w którym skutek wynika z przyczyny, a owa przyczyna wynika ze skutku. Jeżeli mój umysł tworzy tak potężną wizję, z jaką mam do czynienia, trudno sobie wyobrazić, by jednocześnie podsuwał mi coś, co służy do rozwalenia tej wizji. To nie miało żadnego sensu.
Tak czy owak postanowiłem wyjaśnić tę sprawę. I podążać tropem, który mi podsunięto, kierując się przez moment samym tylko zdrowym rozsądkiem. Najprostszym wyjaśnieniem było, że autor książki i człowiek, który wysłał mi zdjęcie, to jedna i ta sama osoba. Może to ona za wszystkim stoi, tudzież zna całą prawdę i jest w stanie mi wszystko wytłumaczyć. Zadzwoniłem do pracy i zdobyłem numer telefonu pisarza. Następnie umówiłem się z nim na spotkanie, poprzez jego agentkę, w celu, jak powiedziałem, „wyjaśnienia pewnych nieścisłości”. Spotkać mieliśmy się wieczorem w popularnej kawiarni w centrum miasta. Gdy przyszedłem na ustalone miejsce byłem kłębkiem nerwów. Dłonie mi drżały. Byłem nieuczesany i rozstrojony. Ale jednocześnie zdeterminowany, by doprowadzić sprawę do końca. W kawiarni przywitał mnie bardzo młody człowiek, równie zestresowany jak ja. Jak mi wyjaśnił, to jego pierwsza książka i z góry przepraszał, za wszystkie jej niedociągnięcia. Jego twarz była mi zupełnie nieznana. Byłem pewien, że nigdy nie spotkaliśmy się. I ten fakt nieco zbił mnie z tropu. Niewątpliwie nie przypominał też człowieka z fotografii.
Uspokoiłem go, że nie chodzi mi wcale o wytykanie mu ewentualnych potknięć, ale że chciałbym pomówić o treści książki. Trudno mi było jednak wyjaśnić mu, że owa treść wykazuje zadziwiające związki z moją osobą. I ze zdjęciem, które dostałem niedawno. Pokazałem mu fotografię. Przyjrzał się jej uważnie, potem mnie, ale nic nie powiedział. Gdy zacząłem się gubić w tym co mówiłem, jego wyraz twarzy zmienił się ze zdenerwowania na zdziwienie, co przekonało mnie ostatecznie, że jeżeli ktokolwiek jest mózgiem tych wszystkich wydarzeń, to z pewnością nie on. Gdy zapytałem go, skąd wziął tę całą historię, stwierdził, że ją wymyślił. I był w tych tłumaczeniach na tyle wiarygodny, że mu uwierzyłem. W tym momencie straciłem wiarę w to, że cokolwiek uda mi się wyjaśnić i zamilkłem. Piliśmy w ciszy, on kawę, ja herbatę. Po kilku minutach pożegnałem się z nim, przeprosiłem za kłopot i odszedłem.
Cały następny dzień spędziłem w domu. Z nikim nie rozmawiałem. Zupełnie zamknąłem się w sobie. Nie miałem już ochoty na zgłębianie tego, co się ze mną działo. Czułem się całkowicie pokonany. Gdy kolejnego dnia bez celu włóczyłem się po mieście mój wzrok zatrzymał się na witrynie pewnego sklepu. Stałem przed nią dobre kilka minut, ale nie sądzę, by przez ten czas przez moją głowę przeleciała choćby jedna myśl. Potem wszedłem do środka. Załatwienie formalności nie trwało długo. Gdy ponownie znalazłem się na ulicy spostrzegłem znajomego.
-Co to?- zapytał zdziwiony. –Od tej strony cię nie znałem.
Uśmiechnąłem się, nie chcąc nic tłumaczyć.
-Mogę ci zrobić zdjęcie?– Zapytał podnosząc do oka aparat.
-Jasne.– Powiedziałem. Potem pomachałem do niego i odjechałem. Z daleka usłyszałem jak mówi, że wyśle mi je pocztą...