Najnowsze wpisy, strona 4


paź 23 2009 Mała Moskwa
Komentarze (2)

Ja bardzo chciałbym móc napisać, że obejrzałem jakiś dobry polski film. I przestać wreszcie narzekać na wszystko wokoło. Ale niestety nie mogę. Po każdej projekcji kolejnego, nagrodzonego i wychwalonego przez krytykę, dzieła jestem coraz bardziej zdruzgotany. Po obejrzeniu „Małej Moskwy” stwierdzam już z całą pewnością: polska kinematografia sięgnęła dna. Najpierw był koszmar „Katynia” Andrzeja Wajdy. Film, który mógłby kandydować do nagrody za zrobienie z maksymalnie wielkiego tematu maksymalnego dziadostwa. Nie potrafię zrozumieć jak można było coś takiego popsuć. Taki materiał, poparty własnymi przeżyciami reżysera i jego 50-letnim doświadczeniem w robieniu podobnych filmów. Do tego plejada teoretycznie najlepszych polskich aktorów. A co z tego wychodzi? Nuda, kompletny brak rozmachu i jedna ulica odgrywająca wszystkie sceny w filmie, na której tylko wymieniano flagi z polskiej na hitlerowską i sowiecką. Tak nisko nie upadły wcześniej krytykowane superprodukcje. Ani „Quo Vadis” ani nawet „Przedwiośnie”. Którego też się nie dało oglądać, ale to można było jeszcze zrozumieć, bo kto chciałby dziś oglądać Żeromskiego?

 

Potem mieliśmy nonsensy „33 Scen z Życia” Szumowskiej, które też musieliśmy przełknąć. Teraz z kolei mamy „Małą Moskwę”, teoretycznie najlepszy polski film roku 2008. Zastanawiam się jak złe muszą być pozostałe filmy, skoro ten jest pośród nich najlepszy. Jest to przede wszystkim film przestarzały i to pod każdym względem. Żeby coś sensownego napisać to trzeba dysponować jakąś wiedzą na temat życia. Żeby pisać o kobietach to trzeba te kobiety w jakimś stopniu znać. Mam wrażenie, że reżyser nie ma pojęcia ani o jednym, ani o drugim. Może zna je z książki, którą kiedyś przeczytał, ale na pewno nie z własnych doświadczeń. Oglądamy dramat kobiety, Rosjanki, która doprowadza do rozpadu życie wszystkich dokoła: swoje, swojego męża oraz córki, która dopiero ma się urodzić, gdyż idzie za nagłym porywem serca, które odczuwa w stosunku do pewnego Polaka. Choć szczęśliwa (jak się wydaje) w małżeństwie nie potrafi się powstrzymać, gdy ten zaczyna szeptać jej do ucha najbardziej odgrzewane teksty prowincjonalnego podrywacza.

 

Ta historia mogłaby mieć jakiś sens gdyby tchnąć w nią odrobinę choćby psychologii. Ale nie dostajemy niczego. Nie wiemy czy małżeństwo Rosjanki było tak złe, że musiała się przespać z kimś innym. Nie otrzymujemy jakichkolwiek tropów w tej sprawie (poza tym że mąż jest bezpłodny, ale co ma wspólnego jedno z drugim?). Nie wiemy dlaczego Polak uwodzi bez cienia skrupułów mężatkę, do tego żonę rosyjskiego oficera wyższego od niego stopniem. Nie wiemy dlaczego ten oficer widząc co się dzieje nie wybija mu zębów (chociaż jest od niego wyższy), nie wysyła go na Syberię przy pomocy jednego sprytnie napisanego donosu, czy chociażby nie separuje oboje od siebie. Nie wiemy wreszcie dlaczego córka kobiety po latach nienawidzi go, chociaż przecież to matka puściła się z niewiadomych powodów z jakimś przygodnie poznanym Polakiem. Wszystko to jest dramat na poziomie pisma dla kucharek. W każdej gazecie dla mniej wykształconych kobiet przeczytać można podobne, nawet bardziej poruszające i bardziej wiarygodne historie szalonych i niszczących namiętności. Bo niby jaki morał ma z tego wynikać? Nie puszczaj żony na lekcje śpiewu, bo nie wiadomo co się tam wyprawia?

leppus_28   
paź 21 2009 Dwa światy
Komentarze (1)

Kraje takie jak Hiszpania czy Włochy mogą wzbudzać w nas, ludziach wychowanych na nieco wyższych szerokościach geograficznych, uczucie zazdrości. Pozornie trafił im się znacznie smakowitszy kawałek ciasta, podczas gdy my dostaliśmy głównie zakalec. Nic dziwnego że po jednym dniu spędzonym tam czujemy się wspaniale. Jak ptak, który dotąd trzymany był w zamknięciu i pierwszy raz wyfrunął w otwartą przestrzeń. Dziwimy się, że tak długo przyjmowaliśmy za normę tę nędzną egzystencję, którą dotychczas prowadziliśmy. Nagle mamy ochotę wszystko zmienić. Przewartościować całe nasze życie. Rzucić to, co mamy i kupić mały domek, gdzieś w Andaluzji czy innej La Manchy. Albo jeszcze lepiej zbudować go samemu. Z liści, plasteliny i kawałka sznurka. Zerwać z cywilizacją i resztę dni przeżyć w zgodzie z naturą. Malować obrazy i rzeźbić w glinie. I w ten sposób nadrobić cały bezproduktywnie stracony czas. Chwytać dzień, cieszyć się życiem. Jednym słowem zostać wysokim, śniadym Hiszpanem, o płomiennym temperamencie i nieodpartej seksualności. Z odsłoniętym torsem i pięknymi, rozwianymi, kruczo-czarnymi włosami. A jeżeli to nie możliwe to przynajmniej nauczyć się kilku słów po hiszpańsku.

 

Niestety po jakichś dwóch czy trzech dniach mija nam to. Zaczynamy mieć dość słońca i fruwania. Dostajemy zawrotów głowy i mdłości spowodowanych szybowaniem na zbyt dużej wysokości. Dopada nas choroba lokomocyjna. Nasz organizm, nieprzywykły do tego typu przeżyć odczuwa skutki zbyt szybkiej zmiany ciśnienia. Jesteśmy zmęczeni i najchętniej wrócilibyśmy do swojej ciasnej, ale znajomej klatki. Gdzie jest zimno i cały czas pada. Gdzie nie wszyscy przechodzący koło ciebie ludzie mają na sobie ciuchy od Armaniego, a kobiety nie wyglądają jak gwiazdy filmowe. Kiedy wreszcie pojawiasz się na lotnisku, stając w kolejce czekających na lot do Dublina, odczuwasz prawdziwą ulgę. Przez poprzednie kilka dni twoje kompleksy rosły niczym ciasto w piekarniku. Dopiero tutaj rozglądasz się i nieco uspokajasz. Z prawdziwą ulgą widzisz wreszcie znajome mordy. Każda krzywa, ruda i piegowata. Kobiety niskie i grubawe. Mężczyźni bez skrępowania obnoszący swe wystające spod niedopasowanych koszulek brzuchy. Patrzysz na to i nagle dostajesz olśnienia. Znów czujesz się przystojny. Ładnie opalony i dobrze ubrany. A dziewczyna z którą jesteś znowu wydaje ci się piękna, szczupła i wysoka.

 

Również miny ludzi, którzy cię otaczająca, wydają się jakieś bardziej swojskie. Uśmiechnięte, wyluzowane. Już się nie czuje tej presji, by wyglądać doskonale. Dzieci rozwydrzone, wycierają kolanami posadzki terminalu i nikomu to nie przeszkadza. Do tego wszystkie wyjątkowo brzydkie. O krzywych nóżkach, z mordkami wysmarowanymi kremem czekoladowym. Kobiety ubrane w sukienki, które moja babcia wstydziłaby się założyć, taszczą reklamówki wypełnione alkoholem i nikogo to nie dziwi. Faceci ze wzrokiem sugerującym, że przez ostatnie 3 dni nie robili nic poza upijaniem się do nieprzytomności. I wszyscy zadowoleni. Dlaczego? Bo są Irlandczykami i z tego powodu mają społeczne przyzwolenie na to żeby chlać, źle wyglądać i mieć wszystko gdzieś. Mają prawo się zapuścić tak dalece jak tylko mają na to ochotę i nikt nie ma prawa zwrócić im uwagi. Mogą się na niczym nie znać, zlecieć cały świat i nie widzieć niczego poza pubem znajdującym się najbliżej hotelu, w którym się zatrzymali i nikt im nie powie, że są pieprzonymi pasożytami. Bo nikt od nich niczego nie wymaga. Nie muszą być lepszymi od kogoś, żeby czuć się dobrze. Mieć jakąś pracę, jakiś samochód i odpowiednio wyglądającą dziewczynę. W ogóle nie muszą nic robić ze swoim życiem. Mogą być leniami i ignorantami i nie przejmować się tym.

 

A ja? Ja obserwuję to wszystko i z w pewnej chwili dociera do mnie, że to jest właśnie mój dom. Do tego świata przynależę. To są moi bracia i siostry. I nie dla mnie słońce Hiszpanii. Nie dla mnie smutne włoskie piękności z ciemnymi okularami i wyniosłym spojrzeniem. To do tej ziemi przynależę. To z tej gliny jestem ulepiony. I choćbym chciał to tego nie zmienię. Bo w moich żyłach nie płynie wytrawny Dom Perignon. Raczej jakaś niezbyt szlachetna mieszanka Żywca i Guinnessa.

 

leppus_28   
paź 20 2009 Sagrada Familia
Komentarze (2)

Stojąc po raz kolejny przed przytłaczającą fasadą Sagrady Familii w Barcelonie uświadomiłem sobie, że w dziedzinie architektury nie chodzi o to, żeby coś było dobrze zrobione, by zdobyło światowy rozgłos. Wręcz przeciwnie. Czym jest to brzydsze i gorzej pomyślane tym lepiej. Jako laik, ale przy tym dość dobrze obeznany z tym, jak powinien wyglądać kościół, by robił on odpowiednie wrażenie, powiedzieć mogę, że w przypadku tej budowli wszystko jest nie tak jak powinno. Przy czym w tym wypadku łamanie przyjętych reguł bynajmniej nie jest zaletą. Jest to raczej sytuacja, w której autor jest osobą wybitnie utalentowaną i wybitnie inteligentną, ale znajdującą się pod wpływem za dużej ilości alkoholu. Jak Nietzsche piszący „Ecce Homo”. Zachwycam się jego umysłem, ale zdaję sobie sprawę, że ten umysł trawi już śmiertelna choroba umysłowa. Tak samo jest z dziełami Gaudiego. Są one ambitnymi porażkami. Klęskami koncepcji, które być może trafne na etapie wczesnego planowania, wyrwały się spod kontroli i utonęły przy pierwszej kontrontacji z rzeczywistością.

 

Zacznijmy od tego, że nic w tym kościele nie pasuje do siebie. Fasada Narodzin Pańskich nie pasuje do Fasady Ukrzyżowania, a Apsyda (tył budowli) nie pasuje do żadnej z nich. Nawet pojedyncze elementy nie kleją się ze sobą. Każda ściana kłóci się z sąsiednią, tworząc w rezultacie całkowity chaos. Tylko w gotyckiej Apsydzie, która powstała jako pierwsza, dostrzegamy jakiś umiar i prostotę. Reszta załamuje się pod względem stylistycznym, jakby strawiła ją nagła niestrawność, będąc wyrazem wykwitu tak szalonego, że nie sposób objąć go ani umysłem ani zmysłami. Fasada Narodzin Pańskich, będąca najbardziej znaną częścią budowli, wygląda tak, jakby była zrobiona z lepkiego błota, które rozpuściło się pod wpływem panującej tu wysokiej temperatury. Jest tak przeładowana, że nie ma na niej nawet kawałka wolnego miejsca. Rzeźby, które w zamierzeniu miały być pełne znaczeń, gubią się w plątaninie ornamentów, a elementy nieważne tłumią te ważniejsze. W rezultacie wpatrujemy się w to wszystko i nie dostrzegamy niczego. Oko nie wyodrębnia ani jednej rzeczy, która nadawałaby temu jakiś ogólniejszy sens i czujemy się zdezorientowani. Wrażenie, że mamy do czynienia z chybioną koncepcją artystyczną, pogłębia fakt, że fasada ta ma teoretycznie wyrażać radość związaną z narodzinami Jezusa. Tej radości jednak nie dostrzegamy, bo chaos nie jest wcale radosny. Jest męczący.

 

Zbudowana po latach, ale według szkiców pozostawionych przez Gaudiego, fasada Ukrzyżowania, jest całkowitym przeciwieństwem tej pierwszej. Paradoksalnie jest pełna kojącej prostoty. Paradoksalnie, bo z założenia ma wyrażać smutek. Rzeźby, które się tu znajdują, pomimo że zawierają pewien motyw gaudiowski w postaci hełmów rzymskich oprawców, zupełnie nie pasują stylistycznie do rzeźb fasady Narodzin Pańskich. Są stricte nowoczesne, na pewno ciekawsze od pozostałych, ale niestety gryzące się z tymi, które znajdują się z drugiej strony. Ktoś może powiedzieć, że taki był właśnie zamysł, by jedna strona dzieła była klasycystyczna, podczas gdy druga postmodernistyczna. Nie wydaje się mi się to jednak słuszne. Budynek nie może być z jednej strony nowoczesny, a z drugiej staroświecki. Szklana Piramida na dziedzińcu gotyckiego Luwru jest jeszcze do przyjęcia, stanowiąc rodzaj współczesnego dopełnienia, ale kościół, jako zwarta bryła powinien mieć w sobie pewną konsekwencję. I nie jest w tym wypadku usprawiedliwieniem, że powstawał on na przestrzeni różnych epok, jako że wiele katedr było budowanych przez stulecia, ale mimo to są stylistycznie zwarte. Np. katedra w Mediolanie czy w Kolonii. Nikt nie wpadł na to, by dobudować do nich postmodernistyczną fasadę, bo popsułoby to całą resztę.

 

Trzecia, największa fasada znajduje się dopiero w budowie. Sądząc jednak po istniejących planach najprawdopodobniej powieli ona błędy obu już istniejących. Będzie jednocześnie nowoczesna i przeładowana. Dominować w niej będą dziwne motywy kuliste, co spowoduje, że bardziej będzie przypominała statek obcych z filmu Ridleya Scotta niż świątynię. Z każdej fasady wystrzeliwują do górę cztery wysokie dzwonnice. Łącznie, gdy kościół zostanie ukończony będzie posiadał jedną wieżę główną, cztery mniejsze, jedną tylną oraz dwanaście dzwonnic. Daje to łącznie 18 wież. Trudno zrozumieć jaki cel przyświecał temu, by było ich tak wiele. Patrząc na każdą z fasad mamy wrażenie, że dwie wieże w zupełności wystarczyłyby. Cztery powodują już, że dostajemy oczopląsu. Bo widząc coś, co się powtarza mamy skłonność do nie dostrzegania tego. Ze swoimi 18 wieżami cała budowla będzie zapewne wyglądała jak gigantyczny jeż. Nie będziemy w stanie rozróżnić w nim żadnego dominującego elementu. Ani nawet policzyć poszczególnych jego części. Wieże nie będą pełniły jakichkolwiek funkcji: ani widokowych (wszyscy turyści będą wjeżdżać tylko na najwyższą z wież), ani jako miejsca umieszczenia dzwonów (do tego wystarczyłaby w zupełności jedna, duża wieża).

 

Nawet kolejność budowy poszczególnych części kościoła jest błędna i postawiona na głowie. Świątynię buduje się w taki sposób, że zaczyna się od nawy, by można było jak najszybciej odprawiać w nim nabożeństwa. Z czasem dobudowuje się wieże i fasady, bo jest to czasochłonne i pośpiech jest tu niewskazany. Z tego powodu okres od konsekracji do powstania wież wynosi czasem kilka stuleci. Tymczasem z Sagradą Familią jest odwrotnie. Pierwszą fasadę zbudowano w latach 1894-1920, drugą rozpoczęto budować w 1954. Ostatnia z ośmiu ukończonych dzwonnic była gotowa w 1978. Natomiast nawa główna została zbudowana dopiero w latach 1987-99. W związku z tym, że w jej środku ma znajdować się nie wzniesiona jeszcze wieża główna wszystko wewnątrz jest jeszcze w rozsypce. Dlatego kościół ten jest budowany od 127 lat i wciąż nie może pełnić swych funkcji. Msze odprawiane są na niewielkim, wydzielonym obszarze w tyle świątyni, na przestrzeni wielokrotnie mniejszej od tej, która udostępniona jest turystom.

 

Wnętrze kościoła też jest chybione. A to, co sam Gaudi uważał za swoje największe osiągnięcia konstruktorskie, działa na jego niekorzyść. Przede wszystkim od razu rzuca się w oczy, że cała budowla jest za krótka. Kościół ma zaledwie 94 metry długości. W porównaniu np. z bazyliką św. Piotra w Rzymie (211m), która była wybudowa w ciągu 120 lat, czy choćby z katedrą w Lincoln w Anglii (148m) jest przynajmniej o 40 metrów za krótka. Biorąc pod uwagę skalę przedsięwzięcia wymiary wewnętrzne wydają się niewystarczające. Ukończona ma pomieścić 14 tysięcy ludzi przy 60 tysiącach, które mieszczą się w bazylice św. Piotra. Oczywiście nie jest to wina Gaudiego, że kościół zajmuje tak mało miejsca. Gdy zaczął nad nim pracować granice działki oraz fundamentów były już wyznaczone i nie można było ich zmienić. W kolejnych wiekach kościół rozrósł się niebywale, ale głównie w górę. Wzrastała też ilość nagromadzonych w nim elementów, ale brakuje przy tym odrobiny choćby przestrzeni. Z tego powodu budynki klasztorne, które zwykle powinny tworzyć boczny dziedziniec oplatają całość budowli. Jest to stylistyczny nonsens, bowiem dodatkowo gmatwają one koncepcję artystyczną budowli. Jeżeli w ogóle jest tu takowa.

 

W środku jest bardzo jasno, co wynika z ogólnej, białej tonacji wnętrza oraz ilości światła, które wpada przez bardzo dużą ilość okien. Z pewnością nie jest to atmosfera, która mogłaby służyć skupieniu i modlitwie. Wstawienie kolorowych witraży może urozmaicić panujący tu klimat, ale nie jest w stanie go wzbogacić. Dziwaczne kolumny, przypominające łodygi roślin oraz jeszcze dziwniejsze sklepienia dodatkowo pogłębiają nasze zdumienie. Wszystko, co się tu znajduje służy do tego, by rozproszyć nasze myśli, by pogłębić naszą dezorientację. Nie dostrzegamy żadnych lini ani kątów prostych. Wszystko jest wykrzywione i na jakimś etapie załamuje się. Nic co widzimy nie robi na nas wrażenia, bo obok znajduje się coś dziwniejszego, co odciąga naszą uwagę. W rezultacie mamy wrażenie, że uczestniczymy w czymś niepoważnym. W symfonii pełnej solowych popisów, w której każdy instrument gra coś innego. Albo w koncercie zagranym z werwą i polotem, ale na rozstrojonych skrzypcach.

 

Osobiście sądzę, że najbardziej udane są pogrążone w mroku wnętrza katedr niemieckich i austriackich. Angielskie świątynie protestanckie są zbyt jasne. Pomaga to w robieniu zdjęć, ale nie pomaga w modlitwie. Stojąc w kościele powinniśmy być przytłoczeni jego rozmachem i ogromem, bo kościół jest symbolem Boga, przed którym musimy czuć respekt. Powinien nam uświadomić, że jesteśmy mali i nieważni. Tak jak nie ważna jest nasza egzystencja w obliczu wieczności. Sagrada Familia natomiast wprawia nas w rozbawienie. Ukazuje złożoność i bogactwo świata, ale w postaci chaosu, bałaganu motów, których nie porządkuje dla nas. Pod tym względem mają rację ci, którzy od początku twierdzili, że jest ono dziełem bluźnierczym i nie mającym nic wspólnego z religią. Nawet więcej. Jest próbą podważenia boskiego autorytetu pod płaszczykiem głoszenia jego chwały. Tworem komercyjnym, mającym na celu przyciągnięcie turystów, ale pozbawionym znaczenia mistycznego. Prześwietnym przykładem tego, jak nie należy projektować budowli. A zwłaszcza kościołów.

 

leppus_28   
paź 17 2009 Zagadka Automatycznych Farm
Komentarze (2)

Historia jest pełna zagadek. Wielu do dziś nie udało się rozwiązać. Tak jak zagadki rzeźb z Wyspy Wielkanocnej czy ogromnych ociosanych kamieni odnalezionych wokół miasteczka Baalbek w północno-wschodnim Libanie. Pomimo wysiłku wielu pokoleń badaczy nie zdołano wyjaśnić przyczyn ich powstania. Wśród niewyjaśnionych tajemnic przeszłości są też takie, o których mało kto słyszał. Rzadko piszą o nich podręczniki historii. Czas przykrył je grubą warstwą kurzu, a dokumenty na ich temat zalegają najniższe półki zapomnianych archiwów, do których nikt już dziś nie dociera. Jedną z takich właśnie zagadek jest słynna swego czasu, ale potem zupełnie prawie zapomniana, sprawa tajemniczych Automatycznych Farm, zrzucanych przez amerykańskie wojska na terenie Wietnamu w latach 60-tych.

 

Farmy, w postaci bardzo skondensowanej, umieszczane były w specjalnych kapsułach. Zrzutów dokonywały samoloty typu B-52. Kapsuła opuszczana była na spadochronie. Miejsce upadku było dość dokładnie ustalone i starano się, by ewentualne odchylenia, spowodowane wiatrem oraz innymi czynnikami atmosferycznymi było jak najmniejsze. Po wylądowaniu kapsuła otwierała się. Następnie przy pomocy sprytnie pomyślanego mechanizmu pneumatycznego następowało nadmuchanie całej farmy, w skład której wchodziły wszystkie potrzebne do jej pielęgnacji urządzenia. Farma nie była mała. Miała ok. 40 metrów długości i 15 szerokości. Była ogrodzona prawie metrowym drewnianym płotem, a w jej centrum znajdował się skromny, ale wyposażony ze smakiem, domek farmera. Dwa razy dziennie farmę obchodził sam farmer, w pełni zautymatyzowany, wyposażony w system kamer i czujników, które były podówczas szczytem możliwości technicznych, jakimi dysponowali Amerykanie.

 

W okresie od marca 1966 do sierpnia tego samego roku zrzucono łącznie 68 takich farm. Były one takie same, z niewielkimi tylko modyfikacjami w stosunku do modelu pierwszego, dostrzegalnymi jedynie przez specjalistów. Cała operacja nosiła kryptonim KV-1406-L i była wysoce utajniona. Ani piloci, którzy dokonywali zrzutów, ani agenci CIA bezpośrednio zaangażowani w ich przeprowadzenie, nie znali celu ich istnienia. Wietnamczycy początkowo sądzili, że mają do czynienia z podstępem i nie zbliżali się do dziwacznych obiektów. Dopiero mniej więcej od listopada 1967, po uprzedniej akcji rozpoznawczej, mającej na celu zbadanie i ewentualne odminowanie farm, przystąpiono do ich demontażu. Większość farm zostało zniszczonych do maja 1968 roku. Wiadomo, że kilka uległo awarii podczas lotu lub w wyniku defektu nie rozłożyła się.

 

Jednak jeszcze w roku 1986 natrafiono w północnym Wietnamie na farmę, która znajdowała się w odległym miejscu dżunglii, daleko poza terenami zaludnionymi. Ku zaskoczeniu wszystkich okazało się, że wciąż działa. Baterie nadal napędzały niewysokiego farmera, a spryskiwacze amerykańskiej produkcji wciąż uparcie spryskiwały otaczające je grządki. Jedynie z psa, który miał oszczekiwać potencjalnych intruzów, uszło już powietrze i zamiast szczekania wydawał z siebie jedynie nieprzyjemne, niskie zawodzenie. Odkrycie to ponownie zwróciło uwagę opinii publicznej, która w czasie wojny w Wietnamie miała ważniejsze sprawy na głowie od śledzenia tajemniczych farm, zrzucanych przez wojsko. Trzech dociekliwych dziennikarzy New York Timesa zajęło się sprawą i po prawie 2 latach prywatnego dochodzenia ustaliło wszystkie szczegóły tej zadziwiającej historii.

 

Po raz pierwszy ujawniono wtedy akta dotyczące Automatycznych Farm, które dotąd przechowywane były pod kluczem w centrali CIA w Waszyngtonie. Oczom zdumionego społeczeństwa ukazała się skomplikowana i pełna rozmachu operacja, na którą składała się współpraca wojska, służb wywiadowczych, ale także wybitnych konstruktorów czołowych amerykańskich firm, jak również biologów, chemików i specjalistów od uprawy ziemi. Łącznie przebadano prawie 3 tony dokumentów, zatwierdzanych przez bardzo wysoko postawione osoby, dotarto do drobiazgowych planów technicznych i map. Nie udało się tylko ustalić jednego. Celu przeprowadzenia całej operacji. Jak się wydawało farmy nie miały jakiegokolwiek sensownego zastosowania. Ani militarnego, ani ekonomicznego, ani naukowego. Były zrzucane i pozostawiane same sobie, jakby ktoś o nich zapomniał. Nikt, do kogo dotarli dziennikarze „New York Timesa” nie potrafił udzielić wyjaśnienia po co istniały.

 

Jak się okazało osobą, która prawdopodobnie całą tę operację wymyśliła i od początku koordynowała był bardzo wysoki oficer CIA, działający przy Białym Domu. Miał on ścisłe powiązania z prezydentem USA i dysponował środkami, które umożliwiły mu przeprowadzenie wszystkiego, a także tak daleko posunięte utajnienie tego, co się odbywało. Niestety nigdy nie wyjaśni on już niczego, gdyż zmarł w 1978 roku. Jego najbliższy asystent, zapewne jedyna osoba wtajemniczona w sekrety operacji KV-1406-L zginęła w 1983 roku w dość podejrzanie wyglądającym wypadku kolejowym. Wraz z nią nie ma już dzisiaj możliwości byśmy dotarli do prawdy. Co nie przeszkadza w stawianiu wielu szalonych teorii na ten temat. Wszystkie jednak są jedynie wytworami czyjejś wyobraźni, spekulacjami, nie popartymi żadnymi faktami.

 

Chyba najbardziej zaskakujące wyjaśnienie zagadki przedstawił jeden z pilotów amerykańskich, którzy dokonywali lotów nad Wietnamem w latach 1966-67. Twierdził on, że wraz z nastaniem wiosny farmy zaczynały kwitnąć, przybierając intensywny czerwony kolor, wyróżniający je spośród ciemno-zielonego otoczenia. Kolor ten był widoczny z bardzo dużej wysokości. Z 25 tysięcy metrów widać było wszystkie farmy. Wtedy układały się one w delikatnie, ale wyraźnie dostrzegalny napis „kocham Cię”. Ale to tylko teoria, której już nikt nigdy nie potwierdzi.

 

leppus_28   
paź 17 2009 Kodeks współczesnego inteligenta
Komentarze (2)

KODEKS WSPÓŁCZESNEGO INTELIGENTA czyli mój własny: 

 

1. Nie przeklinać.

2. Nie oglądać reality shows.

3. Nie gapić się w telewizor.

4. Nie grać w gry komputerowe.

5. Nie wiązać się z kobietami, które nie są inteligentkami.

6. Nie zmuszać dziewczyny, z którą się jest, do noszenia szpilek i spódniczek mini.

7. Nie kłócić się.

8. Nie przeżywać depresji i humorów.

9. Nie przyjaźnić się z ludźmi prymitywnymi.

10. Nie upijać się.

11. Nie palić papierosów.

12. Nie zażywać narkotyków.

13. Nie myśleć za dużo o pieniądzach.

14. Nie rzucać rzeczy tylko odkładać je na miejsce.

15. Chodzić do kina.

16. Chodzić do teatru.

17. Czytać książki.

18. Podróżować i odwiedzać nowe miejsca.

19. Nie łamać przepisów ruchu drogowego.

20. Nie zdradzać dziewczyny z którą się jest.

21. Nie pracować robiąc coś kompletnie pozbawionego sensu.

22. Odnosić się do innych ludzi życzliwie.

23. Kochać osobę, z którą się jest i doceniać wszystko, co dla nas robi.

24. Szanować własną rodzinę.

25. Nie wcierać sobie żelu we włosy.

26. Nie robić sobie tatuaży.

27. Nie chodzić w dresach i białych butach.

28. Cieszyć się życiem.

29. Słuchać uważnie, co inni mają do powiedzenia.

30. Dbać o własne zdrowie, ale bez popadania w przesadę.

31. Nie chodzić na siłownię.

32. Nie robić niczego, co by nie sprawiało nam przyjemności.

33. Nie jeść fast foodów.

34. Nie stawiać pracy ponad życie osobiste.

35. Być zadowolonym ze swojego życia.

36. Nie kolekcjonować rzeczy.

37. Nie dorabiać się.

38. Nie robić kariery.

39. Unikać nocnych klubów.

40. Nie chodzić w skórzanych kurtkach.

41. Dbać o to, by mówić poprawnie.

42. Słuchać muzyki poetyckiej.

43. Oglądać kino artystyczne.

44. Nie robić niczego na pokaz.

45. Doceniać to, co mamy.

46. Nie spieszyć się.

47. Nie żałować czegoś, co się zrobiło w przeszłości.

48. Nie myśleć za dużo o przyszłości.

49. Unikać ludzi, którzy są kłótliwi.

50. Nie nosić urazy.

51. Nigdy nie zapominać filmu, który się obejrzało ani książki, którą się przeczytało.

52. Cenić u innych bardziej duszę niż ciało.

53. Dzieci wychowywać spokojnie i z uśmiechem na twarzy.

54. Nie rzuć gumy.

55. Każdy dzień zaczynać z pogodą ducha.

56. Śpiewać zawsze na głos, nigdy pod nosem.

57. Dążyć do doskonałości, ale bez pedanterii.

58. Nie zazdrościć innym.

59. Zakładać, że ludzie, których spotykamy są dobrzy i nam życzliwi.

60. Nigdy nie zapominać o dobrych manierach.

61. Nie mówić rzeczy, które innych urażają.

62. Próbować nowych rzeczy.

63. Cenić proste przyjemności.

64. Kochać naturę.

65. Szanować starszych.

66. Lubić dzieci.

67. Kochać kraj i miasto, w którym się mieszka.

68. Nie planować za dużo.

69. Pielęgnować prawdziwe przyjaźnie.

70. Nigdy, ale to przenigdy nie dopuścić do utraty prawdziwej miłości.

 

leppus_28