Komentarze (0)
Bruno Schulz nazywał ją po prostu Księgą, bez żadnych określeń i epitetów. Arystoteles poświęcił zaginiony drugi tom swej „Poetyki”. To po jej przeczytaniu odszedł od zmysłów Fryderyk Nietzsche, a Ian Curtis popełnił samobójstwo. Miejsca jej ukrycia nie wyjawili paleni na stosie Jakub de Molay i Giordano Bruno. To na nią powoływał się Galileusz, stojąc przed sądem Świętej Inkwizycji. Choć nigdy do końca nie ujawniona wywoływała wojny i rewolucje, przewracała królów i papieży. Jest odpowiedzialna za największe tragedie, ale też i porywy najczystszej namiętności. To o niej myślał pogrążony w obłędzie Lope de Aguirre, gdy został sam na tratwie płynącej do nikąd. Jej tytuł szeptali sobie umierający i pacjenci szpitali psychiatrycznych. Przez nią Pierwszy Cesarz zarządził wielkie palenie ksiąg, by nigdy nie dostała się w ręce jego wrogów. Zagadki jej ukrycia strzegli Templariusze i Różokrzyżowcy. Spisana została w czasach, gdy rzeczy nie miały swych nazw, i nie oddzielono jeszcze cnoty od przemyślności. O autorze nie wiemy zbyt wiele. Zresztą nie wiadomo czy w ogóle był jakiś autor.
Jej stronice były jak pola, pełne trawy i skowronków. Jej słowa niczym drzwi, które otwierały się i zamykały. A ilekroć przerzucałem po nich oczami jakiś niewiarygodny, dziewczęcy głos szeptał mi do ucha: „to ty jesteś kluczem”. „To tylko zwierciadło, w której przegląda się twoja dusza”. Każdy rozdział był jak wielka mosiężna brama, którą należało sforsować. A gdy wnikało się weń do naszych oczu i uszu dochodziły dźwięki i zapachy milionów barw i kształtów. Każde zdanie zawierało w sobie nieskończoną ilość innych zdań. Każda aluzja wysyłała nas w odmęty tak niezwykłe i odległe, że wracaliśmy stamtąd pijani, w cichym oszołomieniu i zachwycie. Porównania były jak rzeki, które nie miały ani końca ani początku. Metafory niczym najwyższe góry, z których dotknąć można było nieba. Tej książki nie czytało się. Przez nią się płynęło. Smakowało tak, jak się smakuje ciało pięknej kobiety podczas pierwszej spędzonej z nią nocy.
Bywało, że gubiłem się w niej. Zapętlałem w niemal nieprzebranym jej bogactwie. Jeden odnośnik odsyłał mnie do innego, ten do kolejnego i tak aż do wyczerpania sił i czasu. Wszystko zataczało koło. Fabuła rozpływała się w mgle domysłów i niedopowiedzeń. Czasem docierałem do ślepych uliczek. Jak zabłąkany turysta nocą, w obcym mieście. Docierałem do miejsc mrocznych i zepsutych. Trafiałem na pustynię, gdzie żadna stopa ludzka nigdy nie dotarła. Bez wody i nadziei. Miałem wtedy wrażenie, że księga kpi sobie ze mnie, z moich wysiłków, by ją zrozumieć. Wiedziałem wtedy, że muszę na jakiś czas odłożyć jej czytanie. Choćby na miesiąc lub dwa, zająć czymś umysł. Że nie jestem jeszcze gotowy na to, co chce mi przekazać. Zawsze jednak wracałem ponownie. Jak tylko wraca się do samego siebie.
Brnąc po jej bezkresnych stronicach z czasem nauczyłem się zasad. Odkryłem tajemne przejścia i niewielkie drzwi ukryte w ścianach i w podłodze. Miałem nadzieję, że pomimo pierwszego wrażenia beznadziejnej gmatwaniny istnieje w niej jakaś nadrzędna reguła. Że wystarczy jak w labiryncie, dwa razy skręcić w lewo, a potem ciągle w prawo, by wyjść na zewnątrz. Lub przynajmniej dotrzeć do środka labiryntu. Z czasem przekonałem się, że żadnego środka nie było. Że prawa fizyki i geometrii załamywały się, a północ tylko przez chwilę była północą, by za moment zmienić się w południe. Nie było też ścian: każda była tylko rodzajem ruchomego lustra.
Mimo to byłem wytrwały. Drżącymi dłońmi kreśliłem linie styczne i równoległe. Na ogromnym kartonie mojej wyobraźni rysowałem coś, co miało w naiwnym zamierzeniu przybrać na jakimś etapie postać mapy. Zaznaczałem na niej wszystko, co wiedziałem. Każde miejsce, w którym byłem, każde wrażenie, którego doświadczałem. Choćby najbardziej mgliste, niemożliwe do wyrażenia słowami. A czułem się wtedy jakbym wykradał tajemnice nieskończoności. Jakbym dotykał miejsca, w którym niebo styka się z ziemią. Przyglądałem się ciemnej stronie Księżyca. Zasypiałem obserwując żółwie, dźwigające świat na swoim pancerzu. Aniołowie kołysali mnie do snu. A sam władca ciemności kiwał głową ze zdumieniem.
Byłem Syzyfem każdego dnia dźwigającym kamień od nowa. Prometeuszem przykutym do skały. Małym chłopcem dla zabawy rozwiązującym najbardziej skomplikowane matematyczne równania. Poranki były jak wspomnienia dzieciństwa, a momenty ciszy niczym chłodny powiew wiatru. Dni pędziły jeden za drugim. Niecierpliwe jak dzieci, które dopiero co wybiegły ze szkoły. Nie zwracałem na nie uwagi. Nie ścigałem się z nimi. Pozwalałem im płynąć obok mnie. Miałem wrażenie, że zapominam o nich, a one zapominały o mnie. Miałem tylko ją. Księgę, która jak szkatułka otwierała się, ukazując na swym dnie kolejną szkatułkę. A w każdej z nich tkwiłem ja sam. Moja twarz i dłonie. Wszystkie pragnienia i nadzieje. Sny, jakie kiedykolwiek śniłem i te, których wyśnić nie miałem odwagi.
Któregoś dnia uzmysłowiłem sobie, że jestem stary. Moje oczy widziały coraz gorzej, a pamięć zaczęła przypominać pokój, w którym dawno nikt nie sprzątał. Coraz trudniej przychodziło mi otwierać księgę. Coraz trudniej odnaleźć w niej siebie. Wiedziałem, że znika i że ja znikam wraz z nią. Miałem wrażenie, że to wyścig, w którym nie sposób zwyciężyć. Czułem, jak pokrywam się kurzem. Zdawałem sobie sprawę, że księga umiera. Czym bardziej łapczywie usiłowałem ją zachować, zatrzymać przy sobie, tym szybciej się oddalała. Zapominałem słowa, całe rozdziały. Nie pamiętałem już miejsc, nawet tych najbardziej ukochanych.
Kiedy miałem wrażenie, że przychodzi najgorsze wziąłem ją do ręki ostatni raz. By raz jeszcze poczuć jej zapach. Zagubić się w niej, znaleźć ukojenie w jej spokojnym oddechu. Powoli przebiegłem przez nią wzrokiem, jak przez album z rodzinnymi fotografiami. I po raz pierwszy w życiu doszedłem do jej ostatniej stronicy. Do słowa, które było umieszczone na samym końcu, a do którego jakoś nigdy nie mogłem dotrzeć. Jak do ostatniego zakrętu. Ostatnich drzwi, wiodących na zewnątrz. Klucza, by wreszcie zrozumieć wszystko.
To Ty byłaś tym ostatnim słowem. To Ty byłaś kluczem.