Archiwum 04 maja 2010


maj 04 2010 Księga
Komentarze (0)

Bruno Schulz nazywał ją po prostu Księgą, bez żadnych określeń i epitetów. Arystoteles poświęcił zaginiony drugi tom swej „Poetyki”. To po jej przeczytaniu odszedł od zmysłów Fryderyk Nietzsche, a Ian Curtis popełnił samobójstwo. Miejsca jej ukrycia nie wyjawili paleni na stosie Jakub de Molay i Giordano Bruno. To na nią powoływał się Galileusz, stojąc przed sądem Świętej Inkwizycji. Choć nigdy do końca nie ujawniona wywoływała wojny i rewolucje, przewracała królów i papieży. Jest odpowiedzialna za największe tragedie, ale też i porywy najczystszej namiętności. To o niej myślał pogrążony w obłędzie Lope de Aguirre, gdy został sam na tratwie płynącej do nikąd. Jej tytuł szeptali sobie umierający i pacjenci szpitali psychiatrycznych. Przez nią Pierwszy Cesarz zarządził wielkie palenie ksiąg, by nigdy nie dostała się w ręce jego wrogów. Zagadki jej ukrycia strzegli Templariusze i Różokrzyżowcy. Spisana została w czasach, gdy rzeczy nie miały swych nazw, i nie oddzielono jeszcze cnoty od przemyślności. O autorze nie wiemy zbyt wiele. Zresztą nie wiadomo czy w ogóle był jakiś autor.

 

Jej stronice były jak pola, pełne trawy i skowronków. Jej słowa niczym drzwi, które otwierały się i zamykały. A ilekroć przerzucałem po nich oczami jakiś niewiarygodny, dziewczęcy głos szeptał mi do ucha: „to ty jesteś kluczem”. „To tylko zwierciadło, w której przegląda się twoja dusza”. Każdy rozdział był jak wielka mosiężna brama, którą należało sforsować. A gdy wnikało się weń do naszych oczu i uszu dochodziły dźwięki i zapachy milionów barw i kształtów. Każde zdanie zawierało w sobie nieskończoną ilość innych zdań. Każda aluzja wysyłała nas w odmęty tak niezwykłe i odległe, że wracaliśmy stamtąd pijani, w cichym oszołomieniu i zachwycie. Porównania były jak rzeki, które nie miały ani końca ani początku. Metafory niczym najwyższe góry, z których dotknąć można było nieba. Tej książki nie czytało się. Przez nią się płynęło. Smakowało tak, jak się smakuje ciało pięknej kobiety podczas pierwszej spędzonej z nią nocy.

 

Bywało, że gubiłem się w niej. Zapętlałem w niemal nieprzebranym jej bogactwie. Jeden odnośnik odsyłał mnie do innego, ten do kolejnego i tak aż do wyczerpania sił i czasu. Wszystko zataczało koło. Fabuła rozpływała się w mgle domysłów i niedopowiedzeń. Czasem docierałem do ślepych uliczek. Jak zabłąkany turysta nocą, w obcym mieście. Docierałem do miejsc mrocznych i zepsutych. Trafiałem na pustynię, gdzie żadna stopa ludzka nigdy nie dotarła. Bez wody i nadziei. Miałem wtedy wrażenie, że księga kpi sobie ze mnie, z moich wysiłków, by ją zrozumieć. Wiedziałem wtedy, że muszę na jakiś czas odłożyć jej czytanie. Choćby na miesiąc lub dwa, zająć czymś umysł. Że nie jestem jeszcze gotowy na to, co chce mi przekazać. Zawsze jednak wracałem ponownie. Jak tylko wraca się do samego siebie.

 

Brnąc po jej bezkresnych stronicach z czasem nauczyłem się zasad. Odkryłem tajemne przejścia i niewielkie drzwi ukryte w ścianach i w podłodze. Miałem nadzieję, że pomimo pierwszego wrażenia beznadziejnej gmatwaniny istnieje w niej jakaś nadrzędna reguła. Że wystarczy jak w labiryncie, dwa razy skręcić w lewo, a potem ciągle w prawo, by wyjść na zewnątrz. Lub przynajmniej dotrzeć do środka labiryntu. Z czasem przekonałem się, że żadnego środka nie było. Że prawa fizyki i geometrii załamywały się, a północ tylko przez chwilę była północą, by za moment zmienić się w południe. Nie było też ścian: każda była tylko rodzajem ruchomego lustra.

 

Mimo to byłem wytrwały. Drżącymi dłońmi kreśliłem linie styczne i równoległe. Na ogromnym kartonie mojej wyobraźni rysowałem coś, co miało w naiwnym zamierzeniu przybrać na jakimś etapie postać mapy. Zaznaczałem na niej wszystko, co wiedziałem. Każde miejsce, w którym byłem, każde wrażenie, którego doświadczałem. Choćby najbardziej mgliste, niemożliwe do wyrażenia słowami. A czułem się wtedy jakbym wykradał tajemnice nieskończoności. Jakbym dotykał miejsca, w którym niebo styka się z ziemią. Przyglądałem się ciemnej stronie Księżyca. Zasypiałem obserwując żółwie, dźwigające świat na swoim pancerzu. Aniołowie kołysali mnie do snu. A sam władca ciemności kiwał głową ze zdumieniem.

 

Byłem Syzyfem każdego dnia dźwigającym kamień od nowa. Prometeuszem przykutym do skały. Małym chłopcem dla zabawy rozwiązującym najbardziej skomplikowane matematyczne równania. Poranki były jak wspomnienia dzieciństwa, a momenty ciszy niczym chłodny powiew wiatru. Dni pędziły jeden za drugim. Niecierpliwe jak dzieci, które dopiero co wybiegły ze szkoły. Nie zwracałem na nie uwagi. Nie ścigałem się z nimi. Pozwalałem im płynąć obok mnie. Miałem wrażenie, że zapominam o nich, a one zapominały o mnie. Miałem tylko ją. Księgę, która jak szkatułka otwierała się, ukazując na swym dnie kolejną szkatułkę. A w każdej z nich tkwiłem ja sam. Moja twarz i dłonie. Wszystkie pragnienia i nadzieje. Sny, jakie kiedykolwiek śniłem i te, których wyśnić nie miałem odwagi.

 

Któregoś dnia uzmysłowiłem sobie, że jestem stary. Moje oczy widziały coraz gorzej, a pamięć zaczęła przypominać pokój, w którym dawno nikt nie sprzątał. Coraz trudniej przychodziło mi otwierać księgę. Coraz trudniej odnaleźć w niej siebie. Wiedziałem, że znika i że ja znikam wraz z nią. Miałem wrażenie, że to wyścig, w którym nie sposób zwyciężyć. Czułem, jak pokrywam się kurzem. Zdawałem sobie sprawę, że księga umiera. Czym bardziej łapczywie usiłowałem ją zachować, zatrzymać przy sobie, tym szybciej się oddalała. Zapominałem słowa, całe rozdziały. Nie pamiętałem już miejsc, nawet tych najbardziej ukochanych.

 

Kiedy miałem wrażenie, że przychodzi najgorsze wziąłem ją do ręki ostatni raz. By raz jeszcze poczuć jej zapach. Zagubić się w niej, znaleźć ukojenie w jej spokojnym oddechu. Powoli przebiegłem przez nią wzrokiem, jak przez album z rodzinnymi fotografiami. I po raz pierwszy w życiu doszedłem do jej ostatniej stronicy. Do słowa, które było umieszczone na samym końcu, a do którego jakoś nigdy nie mogłem dotrzeć. Jak do ostatniego zakrętu. Ostatnich drzwi, wiodących na zewnątrz. Klucza, by wreszcie zrozumieć wszystko.

 

To Ty byłaś tym ostatnim słowem. To Ty byłaś kluczem.

leppus_28   
maj 04 2010 Filozofia bumelanctwa
Komentarze (0)

W średniowiecznym traktacie samurajskim “Hagakure” napisane jest, że jeżeli mamy możliwość wyboru pomiędzy zrobieniem czegoś i nie zrobieniem niczego zawsze lepiej jest wybrać to drugie. Całkowicie się z tym zgadzam. I osobiście w każdej sytuacji staram się stosować do niniejszej zasady. Powiem nawet więcej. Uważam, że dzisiejszy świat zżerany jest przez straszliwą chorobę. Tą chorobą jest nadmierna aktywność. Wręcz kult działania. Otaczają nas miliony ludzi, którzy muszą coś robić, bo inaczej zwariują. Pracują od rana do wieczora, a wieczorami chodzą na siłownię. Nawet w wolną sobotę zrywają się wcześnie rano. Pozostawieni sami sobie zaczynają majsterkować, albo plewić w ogródku. Ludzie ci zawsze wywoływali we mnie uczucie najgorszego moralnego obrzydzenia. Zwłaszcza gdy rozgłaszają wszem i wobec, że człowiek nie jest w stanie przeżyć choćby jednego dnia bez pracy. Że jest do tej pracy stworzony, podczas gdy czas wolny jest jedynie po to, by nabrać sił na jeszcze bardziej wytężoną harówkę. Są to rozmaici ludzie-mrówki. Ludzie-cele i ludzie-kariery. Dorosłe wersje dzieci cierpiących na ADHD. Nie potrafią usiedzieć w jednym miejscu. Zamknięci w czterech ścianach wariują i dopuszczają się wielokrotnych morderstw. Przeraża ich wizja uciekającego czasu i starzenia się. Jednym słowem to ludzie absolutnie nic nie warci. Powłoki ludzkie, pozbawione duchowego wnętrza. Zabierz im ich drogie samochody i eksponowaną pozycję społeczną i nie zostanie nic. Staną się nudni niczym zebranie spółdzielni mieszkaniowej.

 

Przede wszystkim należy powiedzieć jasno i wyraźnie, że, wbrew temu co się twierdzi, da się przeżyć życie zupełnie nic nie robiąc. Chociaż nie jest to rzecz ani prosta, ani dana każdemu. Skłonność do nieskrępowanego i nieuleczalnego bumelanctwa należy w sobie rozwijać stopniowo, dzień po dniu, krok po kroku. W końcu nie od razu Kraków zbudowano. Osoba zaczadzona bakcylem pracy może mieć trudności z tym, by przeżyć choćby jeden dzień całkowicie pozbawiony aktywności. Wystarczy popatrzeć jak zachowują się rozmaici pracoholicy, po wyjechaniu na jedyny w przeciągu 2 lat urlop. Nie potrafią się skupić, są nerwowi. Chodzą osowiali, zdezorientowani, rozpaczliwie szukając oczami czegokolwiek do zrobienia. Po uświadomieniu sobie, że nic do zrobienia nie ma wpadają w panikę. Są rozdrażnieni i niemili dla otoczenia. Jakże często brak dobrego wychowania tłumaczy się brakiem aktywności. Mówimy: „przepraszam, że ostatnio jestem dla ciebie niemiły, ale to dlatego, że straciłem pracę”. Jest to największe kłamstwo pod słońcem. To nie brak pracy jest źródłem stresu, ale praca. Ewentualnie jej wspomnienie. Człowiek pozostawiony bez pracy to człowiek pozbawiony zmartwień. Los ofiarował mu mnóstwo wolnego czasu. Nie musi się więcej spieszyć, nadskakiwać głupiemu szefowi, bać się, że zrobi coś źle i zostanie za to opierniczony. Człowiek z pieniędzmi ma prawo być niemiły dla innych, bo te pieniądze go krępują. Musi dla nich robić rzeczy, których wcale nie ma ochoty robić. Pozbawiony ich jest wreszcie sobą. Może odetchnąć pełną piersią.

 

Dlatego sądzę, że dopiero człowiek pozbawiony pracy, człowiek na urlopie, albo, jeszcze lepiej bezrobociu, jest człowiekiem prawdziwym. Jest taki, jaki jest naprawdę. Szczery i wiarygodny. To człowiek w stanie czystym. Podczas gdy człowiek-pracownik, człowiek-szef lub człowiek-podwładny to jedynie pół-człowiek lub ćwierć-człowiek. Zawsze uważałem, że czas, który spędzamy w pracy to czas praktycznie stracony. Podobnie jak czas, który spędziliśmy w szkole, gdy byliśmy dziećmi. To rodzaj wstępu, do tego co następuje później, a co nazwałbym życiem właściwym. Ilekroć wychodzimy z pracy, niezależnie od tego która jest godzina, dzień dla nas właśnie się zaczyna. Tymczasem jest wiele takich osób, dla których się on kończy. Są tacy, dla których praca jest świętością. Powinno być akurat odwrotnie. To czas wolny powinien być święty. Przy czym najlepsze co można z nim zrobić, to całkowicie nic nie robić. Nie rozumiem tych, którzy jedną część życia spędzają w pracy, a drugą usiłują rozpaczliwie zająć jakąś innego rodzaju aktywnością. Biegają, pływają, albo podnoszą coś ciężkiego. Udany wypoczynek to w ich mniemaniu coś, po czym padną na pysk ze zmęczenia. Wspinają się po górach, pływają na deskach surfingowych i skaczą na bandżi. Jest to w moim odczuciu kompletne wariactwo. Takie podejście do życia świadczy o poważnych problemach emocjonalnych, być może nawet nieuleczalnych. Sądzę, że tego typu rozpaczliwe chwytanie dnia to zwykła strata czasu. Próba zachowania młodości i zdrowia, która niechybnie zakończy się utratą i jednego i drugiego.

 

Weźmy na przykład mnie. Jestem osobą całkowicie pozbawioną jakiejkolwiek wewnętrznej presji, by cokolwiek robić. Potrafię przeżyć dowolną ilość czasu nie robiąc kompletnie nic. Nie czuję potrzeby, by robić karierę, by coś posiadać i by mieć tego więcej niż ktoś inny. Gdziekolwiek się rozglądam widzę całą masę rzeczy, których kompletnie do szczęścia nie potrzebuję. Nie muszę być kimś, żeby być sobą. Wręcz przeciwnie. Bycie kimś niechybnie uniemożliwiłoby mi bycie sobą. Jedyną wartością, którą naprawdę cenię, jest wolny czas i możliwość jego zmarnowania na sposób, który w danym momencie najbardziej mi odpowiada. Większość ludzi wykazuje odwrotne skłonności. Np. widząc nieporządek nie jest w stanie się powstrzymać i zaczyna sprzątać. Ja nie mam czegoś takiego. Mogę patrzeć na bałagan przez rok i wcale mi on nie przeszkadza. Udany dzień to dla mnie taki, który przynajmniej do południa spędziłem w łóżku. A jego resztę zmarnowałem na rzeczy kompletnie do niczego niepotrzebne. Uważam, że życie jest zbyt cenne, by tracić je na robienie czegokolwiek . Praca jest zasadniczo szkodliwa. Jest to jedna z głównym przyczyn starzenia się. Obok posiadania dzieci, częstego kontaktu z najbliższą rodziną oraz zbyt długiego przebywania z jedną i tą samą kobietą. To właśnie wystrzeganie się tych rzeczy spowodowało, że mając 34 lata wyglądam na 24, a w niektórych sytuacjach (mniejsza o to w których) nawet na mniej. Wszyscy moi znajomi są ode mnie dużo młodsi. Ostatni kolega, którego miałem, który był w moim wieku, zakończył naszą znajomość stwierdzeniem, że jestem zbyt niepoważny, żeby się ze mną przyjaźnić.

 

Nieprawdą jest, i możecie mi wierzyć, bo przećwiczyłem to samemu, że człowiek zostawiony samemu sobie, po jednym czy dwóch dniach nieróbstwa sam, z nudów chwyci się za jakąś robotę. W przeciwnym razie znuśnieje, zgłupieje i wypadną mu zęby. Uważam, że jest akurat odwrotnie. Ja np. budzę się rano, jest godzina, powiedzmy, dwunasta. Od samego początku, gdy tylko otworzę oczy, nastawiam cały swój organizm na to, żeby nie oczekiwał absolutnie niczego. Spokojnie wyciszam umysł, opróżniając go z wszystkich zalegających tam myśli, które próbują mnie odciągnąć od jedynego celu, który sobie stawiam. Od całkowitej, błogiej i nieskrępowanej niczym bierności. Pierwszą godzinę dnia spędzam w łóżku i daję wam słowo honoru, że jest to najlepsza godzina w całym nadchodzącym dniu. Mógłbym tak leżeć aż do wieczora gdyby nie to, że wygania mnie stamtąd potrzeba pójścia do ubikacji. Potem wstaję, ostentacyjnie nie biorę prysznica i nie przebieram się. W ogóle nie zwracam uwagę na to, jak wyglądam. Przez 4 następne godziny czytam po raz trzeci „Hrabiego Monte Christo” Dumasa. Następnie włączam głośną muzykę i przez 15 minut szaleję po pokoju, aż do całkowitego wyzucia z wątłych bądź co bądź sił. Potem nie zwracając uwagi na postępujący głód siadam w fotelu i zaczynam rozmyślać. Patrzę na zegarek. Zbliża się godzina szósta, a ja dotąd nie zrobiłem nic, co miałoby jakikolwiek głębszy sens. I czuję w sobie siłę, by podtrzymać dobrą passę do samego wieczora. Obiad robię dopiero w momencie, kiedy ściska mnie w dołku do tego stopnia, że mam wrażenie, że za chwilę stracę przytomność. Jedzenie, które robię jest najprostsze z możliwych. Nie poświęciłbym nawet minuty na to, by było lepsze czy bardziej różnorodne. Nie podjąłbym najmniejszego wysiłku, żeby poprawić cokolwiek z tego, co mnie otacza.

 

Potem przez dwie godziny oglądam film. Czym głupszy tym lepiej. Gdy się kończy włączam kolejny i jestem tak w stanie przesiedzieć dowolną ilość godzin. Póki nie zmorzy mnie sen. Ale kiedy się obudzę wracam do oglądania, nie mając najmniejszych nawet wyrzutów sumienia, że marnuję swój cenny czas. W ogóle czas nie ma na mnie jakiegokolwiek wpływu. Z reguły nie mam pojęcia która jest godzina, jaki jest dzień tygodnia i jaki miesiąc. Nic mnie nie pogania i nigdy nie zrywam się na równe nogi krzycząc: „Jezu, ale się późno zrobiło!”. W tym momencie przynajmniej połowa czytających to, co piszę, sądzi, że to nieprawda. Że kłamię, podczas gdy prawda wygląda zupełnie inaczej. Tymczasem ja daję wam uroczyste słowo honoru, że właśnie tak wygląda moje życie i że jedyną moją ambicją jest, by tak właśnie wyglądało jak najdłużej. Najlepiej aż do samej śmierci. Im bardziej oddaję się w nim rzeczom całkowicie nieprzydatnym do niczego, takim jak czytanie książek i pisanie ich samemu, tym jestem szczęśliwszy. Moim ideałem jest sytuacja maksymalnej dysproporcji pomiędzy tym, co mógłbym robić, a tym co naprawdę robię. Pomiędzy korzyściami, jakie czerpię z otaczającego mnie świata, a tym, co temu światu daję od siebie. Moim marzeniem jest społeczne nieistnienie. Chciałbym jak najszybciej przejść na emeryturę. Zakończyć karierę, zanim jeszcze ją rozpocząłem. Ogłosić, że nie napiszę już żadnej książki więcej, chociaż nigdy nie udało mi się dopisać jeszcze żadnej do końca. Nie wychodzić więcej i nie widywać się z nikim. Nie zabierać głosu na jakiekolwiek tematy.

 

To, co piszę jest tak naprawdę ostatnim mostem, łączącym mnie ze światem.

leppus_28