maj 12 2009

Katolicyzm


Komentarze: 1

W związku z tym, że lubię prowokować i wkurzać ludzi, na pytanie o to, kiedy wrócę do Polski odpowiadam niezmiennie, że wrócę, kiedy zaistnieją dwa warunki. Po pierwsze na prezydenta naszego kraju wybiorą kobietę. A po drugie, gdy przestanie być to kraj katolicki. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że są to być może, że się tak wyrażę, warunki zaporowe. Coś jak: zrobię to, o ile Oskara za najlepszą rolę męską dostanie Steven Seagal. Ja jednak traktuje to poważnie. W sensie, że powiedziałem swoje i zamierzam się tego trzymać. I choćbym miał skonać, to nie popuszczę. Przez 28 lat mieszkałem w kraju, który był zmaskulinizowany i zkatolicyzowany ponad wszelki rozsądek. Przeszło 3 lata temu stwierdziłem, że mam dość i nie potrzebuję ani minuty dłużej. Od tego czasu nie tylko nie zmieniłem zdania, ale utwierdziłem się w raz podjętej decyzji. Życie w kraju katolickim jest trochę jak chodzenie z katolicką dziewczyną. Jedyny radosny i ekscytujący moment z tym związany to ten, gdy z nią zrywamy. Przez te 28 lat wypróbowano na mnie wszystkie dobrodziejstwa tego systemu. Wszystkie środki rażenia, które miały na celu zabicie we mnie przyrodzonego mi indywidualizmu, wrażliwości i radości życia. Niestety nie udało się. Od dziecka jestem oporny i nieczuły na rozmaite sposoby perswazji. Nie dałem się przekonać moim rodzicom, że mnie kochają, chociaż dostawałem za swój upór regularne lanie. Czasem ręką, czasem pasem, a czasem gumowym kablem. W zależności od tego jak wielkie zbrodnie przeciw ludzkości popełniałem jako anty-społecznie nastawiony 8-latek. Nie ufałem szkole, autorytetom ani politykom. Nie uwierzyłem też kościołowi katolickiemu, gdy ten przekonywał, że chce mnie sobą uszczęśliwić. Bylebym tylko stał się taki, jacy byli ci, których stawiano mi na wzór. Ale jakoś żaden nie przypadł mi do gustu. Ani męczennik, którego ukrzyżowano, bo nie chciał się wyprzeć swojego Boga, ani asceta, który siedział w jednym pokoju przez 30 lat, wyrzekając się wszystkiego, ani ta, która poświęciła życie by pracować z trędowatymi w Afryce. Na wszystko to reagowałem w typowy dla siebie sposób, czyli przekornie i niestosownie do sytuacji. Za co niezmiennie wypraszano mnie z lekcji, katechez i mszy świętych. Doprawdy nie sądzę, by kogokolwiek wyrzucano z kościoła częściej ode mnie. I to za najrozmaitsze przewinienia. Głównie za rozpuszczanie nieprzyzwoitych dowcipów i wygłupianie się w najmniej odpowiednich momentach. Ale także za robienie głupich min, przedrzeźnianie prowadzącego msze księdza i przesadnie głośne chrapanie. W ogóle nie przypominam sobie, bym kiedyś dosiedział na jakiejś mszy do samego końca. I pewnie dlatego moje zrozumienie istoty katolicyzmu jest tak pobieżne i niewłaściwe. Nie sądźcie jednak, że nie starałem się jej zrozumieć. I skupić uważnie na tym, co mi się wykłada. Zwłaszcza gdy widziałem wokół twarze pełne skupienia i pobożności usiłowałem się zachowywać należycie. Nie byłem jednak w stanie. Nie potrafię z powagą słuchać tonu, jakim posługuje się ksiądz. Tych powtarzanych w kółko formułek i zaśpiewów. I całego tego zadęcia, które temu towarzyszy. Podobnie reaguję na operę. Jest to dla mnie kicz, który kłuje mnie w oczy, uszy i rozum jednocześnie. Dlatego wytrzymam wszystko, prócz siedzenia w kościele albo w filharmonii. Wyrywanie paznokci i przypalanie żelazkiem nie wywołuje we mnie takich negatywnych odczuć jak te właśnie miejsca. Dosłownie po 2 minutach jestem już tak znudzony, że przestaję panować nad własnym organizmem.

 

Kościoły lubię tylko, gdy są puste. Obecność ludzi w środku psuje mi wszystko. Nie mówiąc już o duchownych. Sama świadomość, że ktoś jest księdzem paraliżuje mnie i nie jestem w stanie z nim rozmawiać. Nawet jeżeli miałbym o czym. Myślę, że wynika to z tego, że po pierwsze nie widzę sensu w rozmowie z kimś, kogo i tak nie da się do niczego przekonać. Po drugie osoba, która ma tak mocne przekonania, że aż gotowa jest poświęcić dla nich życie, wywołuje we mnie lęk jak mało co. Po trzecie zaś czuję się skrępowany świadomością, że mam przed sobą kogoś, kto z założenia nie uprawia seksu. Nawet z samym sobą. Jest to dla mnie coś tak nieludzkiego i nie zrozumiałego, że zatyka mnie zupełnie. Z tego samego powodu nie przepadam za wegetarianami. Ja rozumiem, że ktoś może sobie nałożyć szlaban na coś przyjemnego, w zgodzie ze swoimi przekonaniami. Że niby np. od dzisiaj nie piję. Albo nie zażywam środków halucynogennych. Za to co rano wypijam mleko i biegam. Albo nie sypiam z kobietami poniżej 21. roku życia (bardzo mądre postanowienie). Ja też sobie czasem coś takiego ustalam. Ale jednak po kilku dniach mi przechodzi. Bo też człowiek z założenia jest istotą nie stałą i skłonną do lenistwa. A nade wszystko do łamania zasad, które sam sobie wcześniej ustalił. Dlatego ktoś, kto sobie raz coś założył i się tego trzyma, przez 50 lat, jest dla mnie dziwny. Nie czuję do niego nawet cienia sympatii, niezależnie od tego, co takiego sobie odmawia. Tak jak para, która przeżyła wspólnie 30 lat jest mało interesująca. Poznali się jeszcze w podstawówce. Nikogo innego nigdy nie mieli. On sklejał samoloty, zbierał znaczki i chodził na kółko matematyczne. Ona śpiewała w chórze kościelnym i nigdy nie odwiedzała dyskotek. Razem są niesamowicie szczęśliwi. Mają zamknięte grono przyjaciół, którzy są tacy sami jak oni, a jak chcą zaszaleć to robią sobie herbatkę z rumem. I wszystko jest super, prócz jednego. Umieśćcie mnie na godzinę z nimi w jednym pokoju, żebym nie był w stanie z niego wyjść, a będę próbował zakłuć się widelcem. To nie jest religijność, tylko brak wyobraźni.

 

Czasem słyszę, że Biblia to arcydzieło. A Ewangelie to genialna prostota stylu i myśli. Przykro mi, ale ja tego nie widzę. Chociaż dostrzegam genialność frazy Szekspira czy Platona. Porywa mnie prostota stylu Borgesa i Murakamiego. Tutaj jednak ziewam i nudzę się. Rażą mnie brednie i banały. I oczywiście to czyniło mnie zawsze osobnikiem podejrzanym. Przynajmniej tam, skąd pochodziłem. Wyznanie tego, że jednak „nie zachwyca”, choć wszyscy twierdzą, że zachwyca, zawsze wywoływało burzę. Bo w takim żyjemy kraju (ja od jakiegoś czasu już nie) i taka jest właśnie istota katolicyzmu. Jak ktoś jest inni, to go trzeba zniszczyć. Mimo to nie żałuję niczego co w życiu robiłem. Bo to mi daje satysfakcję, że nikt mnie nigdy nie przerobił. Że zawsze szedłem swoją drogą. I zawsze pod prąd. Nikomu też nie udało się obrzydzić mi ani życia ani miłości. Nikt mnie nie przekonał, że są świętości, których nie można szargać. Że eunuchowatość i lizusowatość to cnota. A małżeństwo - obowiązek, który trzeba znosić z pokorą. I dalej potrafię się uśmiechnąć, gdy ktoś splunie mi w twarz i przeprosić, jak mnie potrąci. Co powoduje, że jestem w tym kraju osobą całkowicie nieprzystosowaną do życia. Nie pasującą do żadnych ścierających się tu sił. Nie zostanę przyjęty do żadnej znaczącej grupy społecznego nacisku. Będę zepchnięty na margines. Nie zrobię kariery. Nikt nie poda mi swojej dłoni na przywitanie. Żadna piękna dziewczyna nie spojrzy nawet na mnie. Nikt mi nie przyzna kredytu na dom i nowy samochód. I nikt nie opublikuje książki, którą napiszę. Bo to nie jest kraj dla takich treści. To nie jest miejsce dla kogoś, kto pisze o lataniu. Tutaj ludzie chodzą na kolanach. A gdy otwierają usta, żeby coś powiedzieć, to przemawiają homiliami.

 

leppus_28   
12 maja 2009, 10:21
Nie jestem gorliwą katoliczką, nie jestem zaślepiona ani zniewolona okowami religii, ale w Twoim tekście wyczuwam nie bunt przeciwko katolicyzmowi, ale zwyczajny brak szacunku na siłę okazywany. Obnosisz się ze swoją niechęcią jak nastolatek w okresie dojrzewania. Jesteś wolnym człowiekiem, to prawda, możesz myśleć i mówić co chcesz, ale twierdzę, że odrobina szacunku do ludzi innych niż Ty też nie zawadzi. Chciałbyś, by ktoś Ciebie szanował - sam szanuj innych. Nikt Ci nie każe przejmować czyichś poglądów przecież. Na tym polega życie wśród ludzi.

Dodaj komentarz