Poranki i wieczory
Komentarze: 1
Czasem budzę się w środku w nocy i każdy milimetr mojego ciała jest raną, która nie chce się zagoić. Czasem zamykam oczy i mój umysł tętni milionem wrażeń, którym nie potrafię nawet nadać nazwy. Czasem zasypiam i nie czuję zupełnie nic. Bywa że moja samotność jest jak dziecko które pierwszy raz idzie do szkoły. A moje życie jest jak podmuch wiatru w upalny dzień. Czuję wtedy, że jestem wszystkim. Ojcem, który wraca do dziecka, którego nie widział od 20 lat, błagając o wybaczenie. Jezusem umierającym na krzyżu. Kroplą krwi ściekającą na biały, grudniowy śnieg. Czasem cały matematyczny porządek tego świata jest niczym przy harmonii, którą mam w sobie. A Tołstoj i Dostojewski razem wzięci mogliby mi buty czyścić. Mój umysł jest kaskadą przy której nawet wodospady Wiktorii są niczym. Jestem włóczęgą wspominającym lepsze czasy. Młodą dziewczyną zmuszoną do prostytucji. Kolacją wigilijną spożywaną w samotności. Miłością, która nie miała szans. Odrzuceniem i pogardą. Nocą św. Bartłomieja. Ziemią po której stąpali krzyżowcy w drodze do Jerozolimy. Pierwszym kamieniem rzuconym w witrynę żydowskiego sklepu. Znakiem krzyża i gwiazdą Dawida. Mahometem patrzącym ostatni raz w stronę Mekki. Wszystkimi książkami kiedykolwiek napisanymi we wszystkich językach świata. Unoszę się wysoko. Moje ciało jest lekkie jak piórko. Miliony kilometrów pokonuję w ułamku sekundy. W małym palcu mojej lewej nogi gnieżdżą się wszystkie spazmy i nadzieje tego świata. Jestem radością i nieszczęściem. Sukcesem i katastrofą. Nic nie jest w stanie mnie przewrócić, ale pozostawiony samemu sobie przewracam się sam. Jestem geniuszem, który nie potrafi zawiązać sobie sznurowadeł. Gigantem sparaliżowanym niemocą. W najważniejszych sprawach Bóg przychodzi, prosić mnie o radę, ale zbywam go milczeniem. Najpiękniejsze kobiety świata odprawiam bez mrugnięcia okiem. Miłość i nienawiść wyrzucam spokojnie do kosza. Oddanie i czułość obracam w palcach, jakby to była zabawka dla małego dziecka. Nakładam je sobie na głowę i przeglądam się w lustrze. Biorę do ręki największe świętości i patrzę na nie tak długo, że to one odwracają wzrok. Nie ma takiej granicy, która utrzymałaby mnie w ryzach. Chwilowo jestem chaosem. Śiwą, hinduskim bogiem zniszczenia, który stracił cierpliwość. Pumeksem spadającym na rzymskie Pompeje. Przy tym co mam w głowie nawet Heliogabal poczułby się zawstydzony.
A potem nagle uspokajam się. Zajmuje mi najwyżej pół sekundy, bym znowu był sobą. Wystarczy że przeczeszę włosy. Umyję zęby i przepłukam usta. I już nie ma we mnie nawet krzty złości i nieprzyzwoitości. Blizny znikają. Woda w rzece znów płynie spokojnie. Każda cegiełka mojego ciała jest dokładnie na swoim miejscu. Przechodzę obok Ciebie, a uśmiech nie znika z mojej twarzy. I przytulam się do Twoich dłoni, jakby nic się nie stało. Jakby wszystko wokół było tylko snem. Figurą retoryczną albo żartem. I wciąż nic o mnie nie wiesz i nic nie rozumiesz. I taka sytuacja bardzo mnie cieszy. I tyle chciałem powiedzieć dzisiaj, o sobie...
Dodaj komentarz