Zespół muzyczny
Komentarze: 2
W związku z tym, że lata lecą, a człowiek jakoś do niczego jeszcze nie doszedł, choć tak dobrze się zapowiadał, postanowiliśmy z kilkoma kolegami, takimi samymi nieudacznikami jak ja, że założymy zespół muzyczny. Stwierdziliśmy, że skoro żaden z nas nie jest przystojny, jest to dla nas być może jedyna szansa, by poderwać w końcu jakąś sensowną dziewczynę. Zdecydowaliśmy też, że będziemy grać ciężką muzykę gitarową, bo to najprostsze. Nie potrzeba do tego wiele. Wystarczy mieć odpowiedni, rock’n’rollowy wygląd, dobre nagłośnienie i wyrozumiałych sąsiadów. Do innych gatunków muzyki potrzeba zwykle znacznie więcej. Np. do założenia boys bandu trzeba dobrze wyglądać i umieć tańczyć. Do rapowania trzeba mieć drogi sportowy samochód i kilka czarnoskórych modelek, bo inaczej nikt nie zwróci na ciebie uwagi. Do śpiewania piosenek poetyckich potrzebna jest znajomość chwytów gitarowych oraz umiejętność strojenia gitary, co nie jest proste. Do uprawiania muzyki poważnej z kolei trzeba skończyć konserwatorium i chodzić do opery, co w naszym przypadku zupełnie nie wchodziło w grę. Tak więc pozostawał nam heavy metal. Ten gatunek wydawał nam się idealny, wręcz dla nas stworzony. Nie potrzebowaliśmy tekstu ani talentu. Ważne by grać głośno i być odpowiednio pijanym.
Na próby zbieraliśmy się u mnie w domu, w godzinach wieczornych. Było bardzo wesoło. Każdy przynosił trochę alkoholu i opowiadał wyssane z palca opowieści z życia wzięte. I wcale nam nie przeszkadzało, że wokalista nie potrafi zaśpiewać żadnej melodii, perkusista nie trzyma rytmu, a basista tylko udaje że gra. Istotny był entuzjazm z jakim podchodziliśmy do tego, co robimy. Żaden utwór, który próbowaliśmy zagrać nie brzmiał w naszym wykonaniu tak, jak powinien. Nikt nie byłby w stanie rozpoznać nawet jednej, właściwie zagranej nuty. Każdy z nas grał po swojemu, nie bacząc na to, co grają pozostali. Piosenki rozjeżdżały się nam na wszystkie możliwe strony, niczym pociągi kierowane przez pijanego dróżnika. Powstawała istna kakofonia. Chaos przy którym najbardziej natchnione eksperymenty muzyczne King Crimson były niczym. Gdyby nas Mozart usłyszał, to by osiwiał. Nie byliśmy w stanie zagrać dosłownie niczego. Najprostsze rzeczy pod słońcem przekraczały nasze techniczne możliwości trzy razy. Wykładaliśmy się już na drugim akordzie „Schodów do Nieba”. Wszystko zlewało się w jeden, pogmatwany i niekończący się dźwiękowy galimatias. Odgłosy wydowywające się z nieszczelnych rur kanalizacyjnych mają w sobie więcej harmonii niż to, co graliśmy.
Mimo to nie załamywaliśmy się. Wierzyliśmy, że wszystko jest kwestią cierpliwości i odpowiedniej włożonej w to pracy. Że wszyscy wielcy tak właśnie zaczynali. I Kurt Cobain i The Rolling Stones. „Mick Jagger na początku też nie trafiał w tonację” zwykł mówić nasz wokalista. „Tak”, zgadzał się z nim basita, „a Tommy Iommi z Black Sabbath przez pierwsze dwa lata kariery znał tylko trzy akordy”. To podtrzymywało nas na duchu. I dawało szansę na to, że w końcu się przebijemy. Przeskoczymy przez trudne początki i dostaniemy swoje pięć minut. Napiszemy hit, który niespodziewanie zawojuje listy przebojów. Że pokażą nas w MTV i zdobędziemy rekordową ilość nagród Grammy. Ruszymy w trasę koncertową z Coldplay i to oni będą grali przed nami, a nie odwrotnie. I do końca życia będziemy żyli z tantiemów. Nic nie robiąc tylko pijąc, bawiąc się i uganiając za dziewczynami.
Byliśmy tak pochłonięci tą wizją, że codziennie mieliśmy inne pomysły na to, jak przyspieszyć ten moment, kiedy zdobędziemy wreszcie zasłużoną sławę. Szybko zgodziliśmy się co do tego, że sama muzyka nie jest tutaj najważniejsza. Ważna jest np. dobra nazwa. Czy bowiem taka „Metallica” miałaby szansę na sukces, gdyby nie miała mocnej, zapadającej w pamięć nazwy? Gdyby nazywała się dajmy na to „Znak Drogowy”, albo „Chrząszcze”? Oczywiście że nie. Po kilku tygodniach zauważyłem, że próby zaczęły się kręcić nie wokół grania, które i tak nam nie wychodziło, ale wokół szukania odpowiedniej nazwy dla nas i naszej pierwszej płyty. Mieliśmy tysiące pomysłów. I prawie wszystkie były genialne. Niestety żadnej nie wykorzystaliśmy. Któregoś dnia straciliśmy do siebie cierpliwość i daliśmy sobie z wszystkim spokój.
A szkoda.
Zamiast "dobre nagłośnienie" przeczytałam "dobre owłosienie".
Nie wiem czemu! Ale po tym zamiast wczuć się w atmosferę - śmiałam się jak pomyleniec! :)
I tak do ostatniego słowa.
:))
Dodaj komentarz