Znajomi
Komentarze: 0
Jednym z najbardziej uciążliwych i najtrudniejszych do rozwiązania problemów współczesności są tzw. znajomi. W zasadzie jest to wynalazek całkowicie do niczego nie przydatny, wręcz przeciwnie, z reguły powodujący jedynie koszty, czasowe oraz finansowe. Szczęśliwy, czy raczej przewidujący, ten, kto trzyma ich na dystans, z góry zawierając znajomości jedynie z tymi, którzy mieszkają w sąsiednim mieście, a najlepiej, w innym województwie. Pod tym względem najlepsi są znajomi internetowi. Jak się znudzą wystarczy się wyłączyć, albo zmienić konto. Niestety nie wszyscy mają tyle szczęścia i wyobraźni. Tymczasem znajomi potrafią być niezwykle męczący, a dodatkowo dysponują całą masą złych nawyków, z których najgorszym jest zwyczaj „zwalania się” do nas w najmniej stosownym momencie. Gdy tylko uda nam się doczekać wolnej niedzieli, albo w telewizji mają nadać wyjątkowo interesująco zapowiadający się mecz, możemy być pewni, że akurat najdzie ich ochota by nas odwiedzić. I na godzince pogawędki się zwykle nie kończy. Ludzie bowiem, choćby nie wiem jak mało byli ciekawi, choćby nie wiem jak nudne było to, co robią i trywialne to, co mają do powiedzenia, są zawsze przekonani o tym, że największą przyjemnością dla wszystkich innych jest słuchanie tego co ględzą. Wręcz fizyczną odrazą napawają mnie zwłaszcza te wszystkie jowialne typy, ci różni pociągowi „przylepiacze” i „przyssawkowicze”, komunikatywni i szybko nawiązujący znajomość. Staram się ich przedwcześnie wyczuwać i unieszkodliwiać we wstępnej fazie znajomości, wymawiając się bólem głowy albo alergią. Niebezpieczeństwa spontanicznie zawiązanej znajomości nie sposób jednak do końca wyeliminować.
Z tego właśnie powodu nie jestem i nigdy nie byłem specjalnie towarzyski. Jeden przyjaciel mi w zupełności wystarczy, bardziej jako alibi zresztą, byle nie był zbyt uciążliwy, większa ich ilość natomiast jest mi całkowicie do szczęścia niepotrzebna. Dobrze jeszcze jeżeli ten przyjaciel nie jest zbyt rozmowny i nie mamy dużo wspólnych zainteresowań. Dzięki temu udaje mi się jeszcze czasami pobyć samemu, zwyczajnie, po ludzku, pooglądać telewizję, poleniuchować, wyjść z psem na spacer albo poczytać książkę. Dzisiejsi ludzie jak wiadomo nie czytają i unikają leniuchowania, co powoduje, że posiadają niebezpiecznie dużo wolnego czasu. Możecie w tym miejscu zapytać, dlaczego jestem tak negatywnie nastawiony do innych, skąd ten sceptycyzm względem drugiego człowieka. Przecież kontakt z innym człowiekiem jest podstawą zdrowego i prawidłowego rozwoju ludzkiej osobowości. Ja jednak wyraziłbym to inaczej. Kontakt z drugim człowiekiem jest przykrą koniecznością, której nie sposób uniknąć, w żadnym jednak razie nie jest wzbogacający intelektualnie, wręcz przeciwnie. Ludzie towarzyscy, zabawowi, to zwykle najzwyczajniejsi w świecie idioci, u których instynkt stadny próbuje rekompensować wyraźnie widoczne ubóstwo umysłowe i duchowe. Ludzie naprawdę ciekawi i poważni trzymają się zwykle z boku, są małomówni i nie skorzy do spędzania czasu w towarzystwie szerszym niż ich własne. Człowiek może zmądrzeć po przeczytaniu dobrej książki, obejrzeniu dobrego spektaklu teatralnego, może wznieść się na wyższy poziom duchowego przeżywania życia na drodze kontemplacji artystycznej albo teologicznej, zawsze jednak dokonuje tego w pojedynkę, w odosobnieniu. W grupie może co najwyżej zgłupieć, albo schamieć.
I to są ogólnie rzecz ujmując powody, dla których, jak już na wstępie zaznaczyłem, nie jestem zbytnio towarzyski. Zazwyczaj nie wychodzę z domu, kiedy nie muszę. Wolę posiedzieć sobie sam, pomyśleć, odpocząć. A gdy ktoś przychodzi, to wiadomo co się dzieje. Usta mu się nie zamykają. Trzeba z nim gadać, nierzadko parę godzin. Straty czasu bywają w tym wypadku nieodwracalne. Z drugiej jednak strony nie można zupełnie żyć bez znajomych. W izolacji bowiem człowiek zamienia się w odludka, mizogina, popada w niekontrolowany religijny lub rewolucyjny entuzjazm, czyli przekształca się w tzw. brakujące ogniwo teorii Darwina. Posiadanie jednego czy dwóch znajomych jest więc absolutnie konieczne, choć zasadniczo nieprzyjemne (jak już mówiłem), pytanie tylko gdzie się z nimi spotykać. Do lokali nie chodzę, a do kogoś, do mieszkania nie pójdę. Od dziecka czuję wręcz fizyczny strach przed pójściem do kogoś do domu. Zawsze mi się bowiem wydaje, że w szafach, w wannie, pod stołami walają się zwłoki poprzednich gości, do których domownicy stracili cierpliwość. Sam wiem przecież doskonale, co to znaczy męczący gość, który nie chce się wynieść. Zapraszam więc znajomych do siebie. Dzwonię do nich, by wpadli mniej więcej za godzinkę. Potem ubieram się, zamykam drzwi na klucz i wychodzę. Parę następnych godzin spędzam krążąc po mieście. Oczywiście nie zawsze byłem taki. Kiedyś zapraszałem przyjaciół i zostawałem w domu, jak normalni ludzie. Ale trudno było wytrzymać! Przychodzili, walili do drzwi, nierzadko i godzinę. Co za natrętni goście! Wreszcie jednak wpadłem na pomysł, by wychodzić. Niech walą ile im się podoba. Co to mnie niby obchodzi. Z drugiej strony muszę przyznać, że ludzie coraz rzadziej do mnie przychodzą. W zasadzie pozostali mi tylko jedni znajomi, na których zawsze mogę liczyć. Ilekroć zadzwonię, zaraz przychodzą. Zaczyna mnie to już pomału irytować. Każdy inny po kilkokrotnym wystawieniu do wiatru dałby sobie spokój, ale nie oni. Oni przychodzą, dzwonią... O co im chodzi? Żeby tego było mało, to jeszcze tacy grzeczni są, kulturalni, dobrze wychowani. Nie plują, dywanu nie brudzą. Gdyby nie to, można by ich było za drzwi wyrzucić, na zbity ryj, zwymyślać od najgorszych i to z czystym sumieniem, a tak? Nie wiadomo co z nimi robić. Na dodatek bynajmniej nie robią tego na odczep się. Skąd. Zjawiają się z kwiatami, elegancko ubrani, rozanieleni, z przekąskami pod pachą. Stoją pod drzwiami, dowcipkują, a potem nie mogą wyjść ze zdumienia, że mnie nie ma. Wieczorem dzwonią do mnie i pytają, gdzie byłem. Powtarza się to dość regularnie, mniej więcej co tydzień. Co za upierdliwi goście! I co ja im zrobiłem? Nie mogliby mnie zostawić w spokoju? Doprawdy niektórzy ludzie zachowują się dziwnie.
Dodaj komentarz