Archiwum 26 czerwca 2008


cze 26 2008 Moja biografia
Komentarze (0)

 

Urodziłem się w Sosnowcu, w 1976 roku. Ojciec zmarł, gdy miałem 3 lata, a matka jeszcze przed moim urodzeniem. Dzieckiem byłem okropnym, ale cholernie zdolnym. W szkole albo siedziałem w kozie, albo dostawałem szóstki, a z reguły i jedno i drugie. Pani z matematyki unikała mnie jak ognia, gdyż byłem od niej znacznie inteligentniejszy. Nałogowo wyciągałem całki macierzy z różniczek ósmego stopnia, co wywoływało u niej panikę. Pani z polskiego już w 2 klasie podstawówki stwierdziła, że na lekcjach to ja się więcej niż już wiem nie nauczę i dała mi wolne. Zamiast więc siedzieć i nudzić się na lekcjach biegałem po ulicach z procą własnej konstrukcji, przy pomocy której zestrzeliwałem nie tylko ptaki, ale też nisko przelatujące samoloty. Byłem też jednym z pierwszych dealerów narkotykowych w swoim mieście. Kupowałem klej szkolny i rozrabiałem go z benzyną. Szło jak woda. Wytrułem tym prawie całą swoją klasę. Policja do dziś nie doszła w jaki sposób. Podstawówkę skończyłem w połowie szóstej klasy, tak, że miałem 2 lata wolnego. W tym czasie uczyłem się grać na instrumentach klawiszowych i stepować. Miałem też niezłe wyniki w pływaniu synchronicznym. Na olimpiadę nie pojechałem, bo spóźniłem się na pociąg. Gdy miałem 14 lat zaliczyłem pierwszą panienkę. Potem się okazało, że to był facet przebrany za kobietę, ale byłem wtedy jeszcze tak niedoświadczony, że nie miałem prawa tego zauważyć. Za to w wieku od 14 do 16 lat seks przestał mieć dla mnie jakiekolwiek tajemnice. Przerobiłem wszystkie książki na ten temat i można powiedzieć, że w tej dziedzinie byłem prawdziwym ekspertem. Nie pamiętam dokładnie ile miałem kobiet, ale ilości idą w tysiące, a może nawet w hipotetyczne eony. Jednak w wieku 16 lat postanowiłem skończyć z miłością fizyczną, rozczarowany jej mechanicznym charakterem. Zwróciłem się w stronę duchowości, a konkretnie dogmatycznych odłamów hinduizmu tantrycznego. Było to w czasach, gdy pracowałem jako kierowca rajdowy, a wieczorami robiłem dyplom z psychologii politycznej. Potem zresztą wielokrotnie zmieniałem kierunek studiów, głównie po to, by wcześniej dostać się do wojska. Studiowałem m.in. filozofię, sztuki piękne, kulturę fizyczną oraz artystyczne rysowanie pisanek wielkanocnych. Wszystkie te kierunki z reguły kończyłem będąc jeszcze na pierwszym roku, nie zawsze natomiast chciało mi się robić doktoraty. Kiedy miałem 18 lat wyjechałem do Tybetu, by studiować zen, ale wytrzymałem tam niecałe pół roku. Po ostrej wymianie zdań z roshim klasztoru Szaolin, Ukebą Takeshim, która zakończyła się jego zgonem, wróciłem do Polski. Przy okazji, będąc w Chinach, zdobyłem czarny pas w karate, judo, aikido, aiado, baiado, tatado i maiado, choć z tym ostatnim były spore kłopoty. Zdobyłem go dopiero po długiej, wyczerpującej walce wręcz z dotychczasowym mistrzem, który za nic w świecie nie chciał mi go oddać. W kraju wylądowałem z kuframi pełnymi trofeów i pieczęci potwierdzających różne stopnie wtajemniczenia ezoterycznego. Miałem wiele propozycji prowadzenia szkół lub wykładów w Polsce, ale nie skorzystałem z nich. Zamiast tego zaciągnąłem się do oddziału komandosów, szkolonego w zwalczaniu międzynarodowego terroryzmu. Po wyczerpujących ćwiczeniach kung-fu były to prawdziwe wakacje. W 4 miesiące doszedłem do stopnia pułkownika. Otrzymałem wszystkie możliwe odznaczenia, nie tylko zresztą polskie. Zwłaszcza pasjonowało mnie przechwytywanie nowoczesnych, amerykańskich samolotów wojskowych i pasażerskich za pomocą prostego radia tranzystorowego. Kiedyś jeden z manewrów nie wyszedł i walnąłem w budynek na Manhattanie, a co gorsza tak skołowałem tym faktem pilota innego samolotu, że on też wtarabanił się w sąsiedni wieżowiec. Na szczęście całą winę udało się zrzucic na islamistów. W tym okresie większość czasu spędziłem w Laosie, gdzie przez ponad 2 miesiące przebijaliśmy się przez dżunglę, żywiąc się jedynie hamburgerami (a może to były chrabąszcze?). Z 52-osobowego oddziału przeżyłem tylko ja oraz specjalnie szkolony pies, ale zadanie, polegające na wykazaniu bezsensowności całej operacji przy obecnym zaawansowaniu techniki lotniczej, wykonaliśmy. Po powrocie do Polski dałem się namówić na udział w mistrzostwach świata w tenisie stołowym, które okazały się jednak dość nudną imprezą. Poziom nie był zbyt wysoki. By nieco utrudnić sobie zadanie grałem tylko lewą ręką (jestem praworęczny) i z zamkniętymi oczami. Złoty medal przekazałem uniwersytetowi w Kuala Lumpur, gdzie bardzo mi się podobało. Przy okazji wygłosiłem tam niezły odczyt na temat nowoczesnych technik rodzenia dzieci, który wprawił słuchających w stan pośredni między uniesieniem a religijną ekstazą. Następny rok spędziłem w instytucie chicagowskim, sponsorowanym przez NASA, a zajmującym się budową nowych typów broni atomowej. Było to pouczające zajęcie, chociaż często przychodziło mi użerać się z niezbyt błyskotliwymi naukowcami amerykańskimi. Zwłaszcza ci, którzy już dostali Nobla z jakiejś dziedziny wykazywali się z reguły daleko posuniętą tępotą, a jeden, niejaki Sagan (imienia nie pamiętam) wprost porażał swoją intelektualną indolencją. Nie dość że nie chwytał najprostszych konotacji teorii względności, to na dodatek robił wielkie oczy ilekroć wyprowadzając trywialne równania kwantowe dla przestrzeni 10-7- wymiarowej w ujęciu strunowym. Po prostu ręce opadają. Ostatecznie prawie sam wynalazłem kilka nowych rodzajów pocisków rakietowych, ale prezentowały one tak porażającą skuteczność w walce, że generalicja amerykańska nie była chętna by je zastosować, gdyż naruszyłoby to delikatną równowagę militarną świata. Zniechęcony poleciałem do Kolumbii, gdzie mam kilku znajomych, którzy załatwili mi pracę ministra skarbu. Musicie bowiem wiedzieć, że interesowałem się wtedy trochę ekonomią, a zwłaszcza procedurami, które prowadzą do wejścia kraju na ścieżkę szybszego rozwoju gospodarczego. Po paru miesiącach w kraju zniknęła przestępczość, kartele narkotykowe same się rozwiązały, a wzrost gospodarczy przekroczył wszelkie dotychczas notowane poziomy. Demonstracje poparcia dla mojej polityki były tak liczne, że całkowicie sparaliżowały ruch uliczny w stolicy. To były wesołe chwile. Czasami wpadał Gabriel Garcia Marquez na partyjkę domino. Trzeba było z nim uważać, bo gdy tylko przegrywał wpadał w ostrą depresję połączoną z deklamacją przemówień Fidela Castro. Mogło to trwać nawet okrągłą dobę, w czasie której nie przyjmował pożywienia i wystosowywał noty dyplomatyczne do rządu amerykańskiego, rządające uchylenia embarga gospodarczego. Potem jednak mu przechodziło i gra zaczynała się od nowa. Parokrotnie przyprowadzał ze sobą Mario Vargasa Llosę, ale ten nie odzywał się za bardzo, w zasadzie chyba nie wymówił do mnie ani jednego słowa, nie wiem zresztą dlaczego. Może mi zazdrościł? Istotnie, w krótkim czasie dostałem propozycje objęcia urzędu prezydenta, nawet dożywotnio, z czego nie skorzystałem. Na każdym kroku spotykałem się natomiast z dowodami niebywałego uwielbienia. Mężczyźni padali przede mną na kolana, a kobiety w różnym wieku, zetknąwszy się ze mną, natychmiast zrzucały ubranie i rzucały się na mnie, by choć przez chwilę doświadczyć mojej, jak to nazywały, „obezwładniającej męskości”. Było to dosyć uciążliwe, zwłaszcza podczas posiedzeń rządowych i spotkań dyplomatycznych. Wreszcie zestresowany ulotniłem się stamtąd, pozostawiając rozgrzebany budżet na przyszły rok. Do dzisiaj otrzymuję z Kolumbii średnio 200 listów dziennie, głównie z propozycjami o charakterze matrymonialnym. Większość odsyłam memu przyjacielowi Ringo Starrowi, bo lubię go nabierać że to do niego.

By trochę odpocząć przeniosłem się do Szwecji, kraju chłodnego i spokojnego. Kupiłem sobie nieduży dom pomalowany na czerwono i żyłem w prawie całkowitej izolacji przez pół roku. W tym czasie rąbałem drewno, pływałem po jeziorze i odbywałem długie piesze wycieczki po lesie. Trochę też polowałem, głównie na niedźwiedzie, jedynie przy pomocy noża kuchennego i kija, co zapewniło mi w okolicy pewien rozgłos. Poznałem też Ingmara Bergmana, który zaprosił mnie na plan swego ostatniego, pożegnalnego filmu, który miał być zamknięciem całej jego twórczości. Niestety tak się w nim pogubił, że nie potrafił się wyplątać i w tej dramatycznej chwili wezwał mnie na pomoc. Przyjechałem chętnie, w 5 minut rozeznałem się w scenariuszu i zaproponowałem daleko idące poprawki, które mogły film uratować. Bergman wpadł w przygnębienie, ale cała ekipa stanęła za mną murem i większość poprawek przeszła.  Zostałbym w Szwecji dłużej, ale musiałem lecieć do Moskwy, gdzie dostałem zaproszenie na serię wykładów na temat osteoporozy na Uniwersytecie im. Puszkina. Wykłady były niezwykle udane, poznałem wielu ciekawych ludzi. Między innymi Aleksandra Dusznikowa, ojca chrzestnego mafii rosyjskiej, który zaproponował mi pracę w charakterze kuriera. Z braku lepszych pomysłów, a poniekąd z nudów, zgodziłem się na to, choć pensja nie była zbyt wysoka. W ciągu kilku miesięcy przerzuciłem Dusznikowi do Moskwy tyle kokainy, że nie wiedział co ma z nią robić. Wykosiliśmy całą konkurencję, częściowo cenami, a częściowo fizycznie, weszliśmy też w spółkę z miejscową policją. Na spotkaniu z prezydentem Putinem otrzymałem gwarancję bezpiecznego funkcjonowania naszej instytucji przynajmniej do 2025 roku, co uznałem za spory sukces. Praca była jednak dość męcząca, często trzeba było latać na Daleki Wschód, za którym szczerze mówiąc nie przepadam, gdyż jest tam brudno, a w hotelach pełno jest nieletnich prostytutek, które wpychają ci się nachalnie do łóżka, a za pół dolara gotowe są do rzeczy przekraczających ludzkie wyobrażenie. Rzuciłem więc tę robotę, zaznaczając jedynie Dusznikowi (a może Dusznikowowi?), z którym szczerze się zaprzyjaźniłem, że gdyby miał kłopoty z Kolumbijczykami, to może do mnie walić jak w dym. Na koniec popiliśmy zdrowo, a trzeba przyznać że kto jak kto, ale Dusznikow to pije jak smok. Trafił więc swój na swojego, przez 3 dni zajeżdżały przed jego willę całe ciężarówki specjalnie sprowadzanego spirytusu ukraińskiego, ponoć najmocniejszego na świecie. Wreszcie Dusznikow powiedział, że ma dość i widzi już potrójnie, co mu się pierwszy raz w życiu zdarzyło. Musiałem się więc pożegnać, choć miałem jeszcze ochotę na kilka głębszych. Z zimnej Moskwy wybrałem się nad Morze Śródziemne, do Hiszpanii, gdzie chciałem trochę popływać i poopalać się, oddając się zasłużonemu lenistwu. Niestety od razu znalazło się towarzystwo, które namówiło mnie na nurkowanie wśród raf koralowych. Przez miesiąc przepłynęliśmy prawie cały akwen Morza Śródziemnego, penetrując zatopione galeony i wyciągając z głębin kufry pełne złota. Obłowiłem się tak nieprzytomnie, że nie miałem co z tym robić. Całe moje 3-kondygnacyjne mieszkanie zawalone było złotem i kosztownościami, że nawet gdzie się przespać nie miałem. Na dodatek przez cały czas nachodzili mnie przedstawiciele Banku Watykańskiego przekonujący, że jakbym chciał wyprać dużą ilość gotówki to oni są najlepsi. W końcu wkurzony przeznaczyłem wszystko na cele charytatywne i wyspałem się wreszcie do oporu. Trochę czasu spędziłem w Madrycie, bez celu wałęsając się po ulicach i flirtując dla zabawy z hiszpańskimi pięknościami. Podczas jednego ze spacerów dotarłem na stadion Realu, gdzie trenowała akurat pierwsza drużyna, słynni wówczas „galacticos”. Prezes tego klubu jest moim starym znajomym, jeszcze z czasów studiów, więc pozwolił mi nieco potruchtać i pograć treningowo ze swymi gwiazdami. Podzieliliśmy się na dwie drużyny. Ja i rezerwowi byliśmy w jednej, Zidane, Ronaldo, Beckham, Figo i Roberto Carlos w drugiej. Zagraliśmy 2 razy po 20 minut, ale okazało się, że siła jednej z drużyn jest zbyt duża i trzeba inaczej ustawić skład. Zacząłem więc grać sam, co zresztą lubię najbardziej i dopiero wtedy zaczęła się prawdziwa zabawa. Walnąłem 8 kolejnych goli, czym wprawiłem w głęboką depresję Zidane’a, któremu nic tego dnia nie wychodziło i cały czas tracił piłkę. Po tym sparingu dostałem propozycję gry w Realu na poważnie, ale odmówiłem, bo wydało mi się dość nudne, a zresztą nie przepadam za Beckhamem, który wciąż twierdzi, że uwodzę mu żonę i nabijam się z jego tatuaży. Skończyło się na tym, że poszliśmy z Roberto Carlosem na flipery i pograliśmy sobie za wszystkie czasy. Pogoda w Hiszpanii zaczęła mi się już dawać we znaki, bo był środek lata i upały niesamowite, a ja tęskniłem za trochę chłodniejszym klimatem. Wyjechałem więc do Londynu i tu poczułem wreszcie że odżywam. Dałem się wkręcić w młodzieżowe środowiska clubingowe, odwiedzałem wszystkie co fajniejsze lokale i przetańczałem całe noce. Zabawa była przednia, zwłaszcza że można było sobie za darmo pograć, a nawet nagrać płytę w zaprzyjaźnionym studiu nagraniowym. Skrzyknąłem więc kilku muzyków, których znałem osobiście i ceniłem, żeby przyjechali, to nagramy wspólnie jakiś utwór. Przyjechał Robert Plant, Mark Knopfler i prawie cały zespół Pearl Jam. Przyjechała też Madonna, która jak zwykle mało subtelnie usiłowała mnie uwieść, a nawet wymusić na mnie jakieś deklaracje rodzicielskie. Nie przyjechał tylko Eminem, który ma do mnie żal, że go kiedyś zawstydziłem przed znajomymi wygrywając z nim w pojedynku raperskim. Nagraliśmy całkiem niezły kawałek, który następnie podrzuciliśmy dla checy do rozpowszechniania. Trzeba go było potem stamtąd wyciągać na siłę, bo na całym świecie ludzie odjechali na jego punkcie i chcieli słuchać tylko tego. Z Plantem i Knopflerem ruszyłem więc w małą, zaimprowizowaną trasę, odwiedzając co większe miasta świata, w każdym miejscu gromadząc nieprzebrane tłumy fanów. Znów z czasem przestało mi się to podobać, bo chociaż chodziło mi tylko o spokojne, radosne granie, to wszędzie spotykały nas rozwrzeszczane fanki rzucające w nas biustonoszami, które upierały się, że nie wyjdą póki się z nimi nie prześpimy. Plant oczywiście korzystał, Knopfler zasłaniał się jakimiś pierwotnymi celtyckimi kultami płodności, których nikt nie potrafił zrozumieć, ale mnie to wcale nie bawiło. Muszę jednak przyznać, że wtedy byłem najbliżej tego, by się złamać i ulec pokusie, ale przetrzymałem najgorsze. Bardzo pomogła mi kabała i japońskie techniki dekoracyjne. Jednak w połowie trasy miałem już dość i resztę trzeba było odwołać. Na specjalnej konferencji prasowej ogłosiliśmy, że jesteśmy zmuszeni zakończyć karierę. Na całym świecie zanotowano ponoć więcej samobójstw niż po śmierci Valentino. To mnie ostatecznie przekonało do tego, by nie zabiegać więcej o masową popularność.

Wyjechałem do Włoch, do Florencji, gdzie ubrany w ciemne okulary i długi przeciwdeszczowy płaszcz (które zakładałem bez względu na pogodę), spędzałem czas na zwiedzaniu galerii obrazów i podziwianiu architektury. W tym znalazłem całkowite wyciszenie, wracając do starej namiętności czytania książek w oryginałach. Musicie bowiem wiedzieć, że tłumaczeń nie uznaję. By przeczytać jakąś książkę napisaną w obcym języku muszę najpierw nauczyć się języka, w których została ona napisana. Nie mam z tym większych problemów, gdyż mam naturalny talent lingwistyczny, którego nie powstydziłby się sam Champolion. Wystarczy że raz usłyszę jakieś słowo, od razu wchodzi mi do głowy na właściwe miejsce. Nauka języka wygląda więc u mnie w taki sposób, że przeglądam słownik, zapoznaję się z zasadami gramatycznymi i już następnego dnia mogę prowadzić w tym języku ożywioną konwersację. Dzięki temu jeszcze w młodości opanowałem nie tylko wszystkie języki europejskie, ale większość afrykańskich oraz znaczną część języków martwych i ginących. Można nawet powiedzieć, że przesadziłem w tej dziedzinie, gdyż np. znajomość starożytnego pisma eskimoskiego nie jest człowiekowi współczesnemu do niczego potrzebna. Mieszkając we Florencji zacząłem w szybkim tempie gromadzić spory księgozbiór, który magazynowałem w swym mieszkaniu, a gdy przestało ono wystarczać w kilku mieszkaniach, które na ten cel kupiłem. W krótkim czasie zebrałem przeszło 20 tysięcy egzemplarzy, napisanych w 168 językach, po czym przystąpiłem do ich przeczytania. Zajęło mi to prawie rok, bo nie czytam zbyt szybko, ale było warto. Ogrom wiedzy, z jaką się zapoznałem okazał się bezcenny. Nie musiałem już błyszczeć niekompetencją w rozmowach z wykładowcami uniwersyteckimi, wręcz przeciwnie, to oni zaczęli przy mnie błyszczeć. Odtwarzałem z pamięci całe księgi z Dantego, Miltona i Blake’a, znałem na pamięć Szekspira oraz większość ksiąg starotestamentowych. Jeden słynny rabin wpadł w popłoch, kiedy okazało się, że nie tylko pamiętam cały Midrasz i Gemarę, ale potrafię z pamięci przywoływać magiczne formuły kabalistyczne i to w dość szybkim tempie, nawet od tyłu. Jednak akademickie dyskusje zawsze były dla mnie nieco jałowe i z czasem zacząłem ich unikać. Zamiast tego przechadzałem się swobodnie po galeriach sztuki klasycznej, gdzie spędzałem nierzadko całe tygodnie wpatrzony w intrygujący szczegół jakiegoś zapomnianego obrazu, lub we wzór koronki damy z malowidła Velazqueza, który wydał mi się frapujący. Tam też zdarzyła się sytuacja niezwykła, a mianowicie poznałem ciekawą kobietę. Już z tego pobieżnego życiorysu każdy czytelnik może wysnuć wniosek, że płeć piękna z trudem toruje sobie drogę do mojego serca, bynajmniej nie z powodu mej oschłości tudzież nietypowych preferencji seksualnych. Bynajmniej. Kocham kobiety, niestety jednak bardzo trudno znaleźć taką, która łączyłaby w sobie najwyższe przymioty ducha i ciała, z którą można by inteligentnie porozmawiać. Kobieta, którą spotkałem we Florencji była właśnie taką kobietą. Była to Włoszka, w wieku około 22 lat, wysoka, czarnowłosa. Jej ciało wydawało się wręcz stworzone do tego, by je uwiecznić w jakimś antycznym pomniku. Jednocześnie, mimo swej obezwładniającej piękności, dziewczyna zdawała się prezentować cechy intelektualne i duchowe na poziomie podobnym, a być może nawet jeszcze wyższym, co tworzyło harmonię zaiste zabójczą. Zaczęliśmy rozmawiać, przechodząc płynnie od malarstwa, przez muzykę klasyczną, do literatury, posiłkując się często i gęsto cytatami z Petrarki i Cycerona. Okazało się, że studiowała już w Wiedniu, Oxfordzie i Bolonii, że jest niezwykle zdolną skrzypaczką i rzeźbiarką. Zaprosiłem ją do domu, pokazując jej swój bogaty księgozbiór. Zwłaszcza zainteresowały ją ilustrowane aramejskie wydania „Piotrusia Pana”, a także „Księga Henocha” w przekładzie na język migowy, z której jestem wyjątkowo dumny. Zapytała, czy coś maluję, odpowiedziałem jednak przecząco. W istocie nigdy nie miałem pędzla w ręku, uważam bowiem, że malowanie wymaga zbyt dużej cierpliwości, której nie posiadam. Namówiła mnie jednak, bym usiadł i spróbował skopiować jakieś dzieło. Nasz wybór padł na „Damę z Łasiczką” Da Vinci’ego, malowidło niezbyt skomplikowane, w sam raz dla początkującego. W dwie godziny namalowałem całość, podczas gdy ona parzyła herbatę. Wyszło mi to całkiem nieźle, bowiem po swoim powrocie nie była w stanie odróżnić kopii od oryginału i twierdziła, że robię sobie z niej żarty. W końcu wspólnie stwierdziliśmy, że moja wersja jest nieco lepsza, dochodząc też do wniosku, że wiele obrazów można by znacznie poprawić, zwłaszcza Michała Anioła. Chciała mnie też namówić do przemalowania wszystkich Rembrantów w stylu kubistycznym, ale ja powiedziałem, że zamiast tego wolę się z nią kochać, na co zareagowała więcej niż chętnie. Poszliśmy więc do łóżka i muszę powiedzieć, że biorąc pod uwagę długość przerwy, jaką miałem, niewiele zapomniałem ze swych dawnych lektur. Nie znam dokładnych danych, ale myślę, że był to jeden z najdłuższych aktów w dziejach świata. Kochaliśmy się bez przerwy przez pięć dni, aż do ostatecznego wyczerpania sił i pomysłów. W tym czasie oboje przeżyliśmy przeszło 3816 pełnych orgazmów, przy czym nie liczę tu tych pomniejszych i mniej ważnych. W związku z tym, że wszystkie pozycje opisane w Kamasutrze skończyły się nam już po paru godzinach, musieliśmy wykazać się nadzwyczajną wyobraźnią, w czym pomogła mi kolekcja obrazów erotycznych, którą kiedyś wygrałem w karty od pewnego sułtana tureckiego. Gdy wreszcie skończyliśmy, oboje padliśmy na podłogę z wyczerpania. Leżąc, spoceni i bez tchu, wciąż rozmawialiśmy o Joyce’ie i Prouście, co było nie mniej przyjemne niż to, co robiliśmy wcześniej.

Po tym wszystkim musiałem pójść do masażysty, gdzie przeleżałem prawie tydzień, z trudem dochodząc do przytomności. Po tygodniu zacząłem od lekkiego truchtania, a już 2 tygodnie później wróciło mi czucie w stopach. Mogłem już się wybrać do sławnej kliniki wiedeńskiej im. Mayo, w której do zdrowia dochodziła moja partnerka. Jej nieco słabszy od mojego organizm potrzebował więcej czasu na powrót do stanu normalnego. Zatrudniłem jednak najlepszych na świecie fachowców, którzy czuwali nad nią dzień i noc, i dzięki temu udało się nam wspólnie przywrócić ją do życia. Po tym wszystkim oboje zgodnie przyznaliśmy, że nieco przesadziliśmy. Obiecaliśmy sobie, że od tej pory seks nie będzie trwał dłużej niż 3-4 godziny. Moja partnerka, gdy tylko odzyskała siły, wyjechała kończyć studia w Heidelbergu, choć ja przekonywałem ją usilnie, że nie ma to specjalnego sensu, bo doskonale znam tę uczelnię. Ja tymczasem wziąłem się za pisanie mojej biografii. Zapytacie pewnie dlaczego. Otóż z jednego powodu. Bardzo mnie irytuje, że tak wiele ostatnio wychodzi biografii, w których aż mnożą się historie nieprawdziwe i zwyczajnie wyssane z palca. A ja niczym się tak nie brzydzę jak kłamstwem i naciąganiem faktów. Dziękuję bardzo za uwagę.

leppus_28