Archiwum 15 lutego 2009


lut 15 2009 Walentynki
Komentarze (12)

Wczoraj stwierdziłem, że święto zakochanych nie jest wcale tak fajne w sytuacji, kiedy nie jest się w nikim zakochanym. Powiem więcej. Dla takich osób Walentynki są tym, czym święta bożonarodzeniowe dla osób pozbawionych rodziny. O ile radzą sobie oni ze swoją sytuacją na codzień, tym razem nie mają szans. Atakowani z wszystkich stron krzykliwą propagandą miłości uświadamiają sobie dogłębnie, że ich życie nie ma sensu, a w samym jego centrum zieje gigantyczna, niemożliwa do zatkania niczym, dziura. Gdy sobie to uświadomią wpadają w panikę. Nie wiedzą co ze sobą zrobić, snują się po ulicach bez celu, a w przypływie kompletnej rezygnacji odłączają się od wszelkich środków masowego przekazu. Włażą do łóżka, przykrywają głowę kołdrą i próbują jedynie przeczekać. W tej sytuacji należałoby się zastanowić nad powołaniem do życia alternatywnego święta. Święta wszystkich nie-zakochanych. Jakieś anty-Walentynki. Lewantynki. Dzień w którym życzymy pomyślności wszystkim zadowolonym z życia singlom. Rozmaitym nieudacznikom, których nikt nie chciał, ale którzy nauczyli się jakoś z tym żyć. I nawet jeżeli jest im ciężko, to niech raz w roku mają swoje święto. Niech idą sobie do restauracji i zjedzą kolacyjkę przy świecach. Niech się cieszą całkowitą swobodą. Niech choć raz skaczą z radości na widok pustego łóżka, w którym budzą się codziennie. Niech ich ktoś poklepie po plecach i powie, że im zazdrości. Byłby to jedyny dzień w roku, w którym łażenie po ulicach i trzymanie się za ręce byłoby źle widziane i spotykało się z jednocznie negatywnym odbiorem społecznym. W którym ostentacyjne całowanie się i przytulanie na ławkach w parku byłoby zabronione. Jak by jeden z drugim dostał po mandacie to by im przeszła ochota na jakiekolwiek romantyczne uniesienia...

 

Zanim jednak takowe święto wreszcie powstanie, a znając życie to może potrwać, musiałem się samemu uporać z tym wszystkim. I z początku nie zapowiadało się to nawet tak źle. Jako osoba kochliwa ponad wszelką miarę i znana ze skłonności do romantyzmu czekałem na te cholerne Walentynki już jakiś czas. Byłem podniecony niczym nastolatek. Bo też to całe obdarowywanie ukochanej kwiatami, szeptanie jej słodkich słówek, komplementowanie, to generalnie bardzo mi się podoba. W każdym momencie jestem skłonny wyśpiewać komuś jakąś romantyczną piosenkę. Sądziłem więc, że co jak co, ale to święto stworzone zostało właśnie dla mnie. Dlatego rano z łóżka poderwałem się z jeszcze większym entuzjazmem i przejęciem co zwykle. Szykując się biegałem po domu jak opętaniec. Z łazienki do pokoju i z pokoju do łazienki. Ubrałem się naprawdę ładnie, wyperfumowałem i usunąłem nadmiar włosów z nosa. I dopiero gdy stałem już w drzwiach, cały drżąc z podniecenia na samą myśl, co to mnie czeka tego dnia, dotarło do mnie, że przecież nie mam nikogo, z kim mógłbym gdziekolwiek iść. Konstatacja ta trafiła mnie niespodziewanie niczym grom z jasnego nieba. Stałem przez kilka minut zupełnie bez czucia, próbując sobie uświadomić, jak w ogóle mogło dojść do takiej sytuacji. I co powinienem teraz ze sobą zrobić. Wracać do pokoju nie chciałem. Uznałbym to za przyznanie się do kompletnej porażki. A to nie jest zgodne z moim charakterem. Postanowiłem więc wszystkiemu zaprzeczać i nie przyjmować do wiadomości faktu, że święto to najprawdopodobniej zupełnie mnie nie dotyczy.

 

Wyszedłem więc z domu jakby nigdy nic. Pojechałem do Dublina. Bo jednak co stolica to stolica. Pochodziłem sobie i poprzyglądałem niekończącym się wystawom sklepowym, przystrojonym wielkimi czerwonymi serduszkami. Pogapiłem na ludzi z kwiatami, sunącymi we wszystkich kierunkach. Posłuchałem smętnej muzyki, którą jakiś nieszczęśliwie najwyraźniej zakochany pan wykonywał na saksofonie na środku ulicy. I byłem przy tym bardzo dzielny. Może i miałem chwilami smutny wzrok osieroconego szczeniaka, może i powłóczyłem czasem nogami i wypatrywałem bezradnie za atrakcyjnymi kobietami, które przechodziły koło mnie. Bo a nuż coś w ostatniej chwili się zdarzy? Jakaś miłość jak z bajki wyskoczy niczym diabełek z pudełka. Jakąś piękna dziewczyna, wiedziona nie do końca wiadomo czym, rzuci mi się na szyję zupełnie niespodziewanie. Niestety. Nie zdarzyło się. To wyraźnie nie był mój dzień. Zresztą takie rzeczy w ogóle nigdy mi się nie zdarzają, więc trudno było przypuszczać, że właśnie dzisiaj byłoby inaczej. Ale mimo to nie rozkleiłem się. Nie zacząłem ryczeć. Nie zrobiłem z siebie kompletnego kretyna w tłumie obcych sobie ludzi. I to uznaję za moje największe osiągnięcie tego dnia. Osiągnięcie, którego nikt mi już nie odbierze.

 

Z otępienia wyrwałem się przypomniawszy sobie o imprezie, na którą zostałem zaproszony i która miała się odbyć wieczorem. I prawdę mówiąc uczepiłem się tej myśli jak tonący koła ratunkowego. Stwierdziłem, że jednak nie jest tak źle. Bo też pójdę sobie, rozerwię się. Popiję, potańczę. I jakoś dzień przeleci. Człowiek się oderwie nieco od świadomości, że jest sam jak palec i jego życie dla nikogo nie przedstawia jakiejkolwiek wartości. Dodatkowo musiałem się zająć prezentem dla znajomej, która tego właśnie dnia obchodziła urodziny (impreza była więc niejako walentynkowo-urodzinowa). I cała moja inwencja poszła w stronę tego prezentu. Pomyślałem sobie tak. Nie mogę nikogo zaprosić na kolację przy świecach (to znaczy mogę, ale i tak nikt nie przyjdzie), ale mogę kupić komuś romantyczny prezent. Taki, który rzuci tę osobę na kolana, a ja poczuję się nieco lepiej. I to nic, że mamy kryzys. To nic, że nie mam pieniędzy i nie zapowiada się, żebym miał w najbliższej przyszłości. W tym momencie byłem gotowy wydać na to ostatni grosz. Sięgnąć po najgłębiej schowane rezerwy gotówkowe, te na czarną godzinę, żeby tylko zrobić na kimś wrażenie. Był tylko jeden problem. Otóż kilka dni wcześniej nieopatrznie wyrwałem się w rozmowie z kilkoma osobami, wśród których była też szanowana solenizantka, że kupię jej kajdanki. Dziewczyna jest młoda, dopiero wchodzi w życie, więc prezent taki wydał mi się jak znalazł. Do tego pozostawał w zgodzie z budowanym przeze mnie konsekwentnie wizerunkiem osoby zepsutej moralnie i pozbawionej jakichkolwiek zasad. Wizerunek ten ma rozmaite plusy, ale ma też i minusy. I chyba właśnie w tym momencie miałem do czynienia z jednym z minusów.

 

Sam pomysł był oczywiście bardzo dobry. Cena też nie była jakimś specjalnym problemem. Trzeba było tylko wejść do najbliższego sex shopu. To okazało się jednak łatwiejsze do powiedzenia niż zrobienia. Na miejscu bowiem uświadomiłem sobie, że pomimo swego ostentacyjnego libertynizmu, przy którym nawet wice hrabia de Valmont musiałby uznać się za pokonanego, aż wstyd się przyznać, ale chyba nigdy w życiu nie byłem w takim miejscu. To znaczy zrozumcie mnie dobrze. Nie mam absolutnie żadnych zahamowań. Jestem wyzwolony jak to tylko możliwe. Żadne tabu dla mnie nie istnieje. Mogę robić co tylko chcecie. Ale np. jak mam pójść do kiosku i poprosić o paczkę prezerwatyw to wymiękam. W dwie sekundy znajduję się w stanie przedzawałowym. Zalewa mnie pot, jakbym przebiegł maraton. Język przykleja mi się do podniebienia i zapominam jak się nazywam. Nie jestem w stanie wypowiedzieć słowo „prezerwatywa”. Zwłaszcza obcej osobie. I to niezależnie od tego kto to jest. Młoda dziewczyna, facet, staruszka. Wszystko jedno. Nawet nie wiadomo co gorsze. W tym momencie największe bezeceństwa świata wydają mi się niczym w porównaniu do tego, co mam zrobić. Seryjne morderstwa, gwałty, masakry ludności cywilnej, pedofilia i zoofilia, to jest tylko niewinna igraszka w porównaniu do tego co mnie czeka. I dosłownie zrobię wszystko, byleby mnie nikt nie zmuszał do takich rzeczy.

 

Tak więc wejście do środka zajęło mi może z 30 minut. Chyba pięć razy przechodziłem tamtędy, raz idąc w jedną, raz w drugą stronę. Za każdym razem przejście przez drzwi wydało mi się jednak nad wyraz niestosowne. A co jeżeli ktoś mnie zobaczy? Co jeżeli obserwuje mnie ktoś obcy i coś sobie pomyśli. Wiadomo bowiem, że do takich miejsc wchodzą jedynie najgorsi zwyrodnialcy i przestępcy seksualni. Pewnie byłoby mi łatwiej, gdyby nikogo w pobliżu nie było. Ale tego dnia kręciło się tam mnóstwo rozmaitych ludzi, którzy najwyraźniej specjalnie tam przyszli tylko po to, żeby mnie przydybać jak wchodzę do sex shopu. I jak ja mam im wytłumaczyć, że to pierwszy raz i że to nie dla mnie, ale dla znajomej? Jacyś poczciwi staruszkowie z psami, uśmiechający się do mnie życzliwie (nieświadomi po co się tam szwędzam), jakieś wycieczki szkole. No po prostu wszystko się sprzysięgło, żeby uniemożliwić mi kupienie tego całego prezentu. I dopiero gdy zbliżała się już pora zamknięcia sklepu postanowiłem, że muszę wziąć się w garść. Przecież nie mogę stchórzyć. Bo już powiedziałem, że to kupię (ależ sobie plułem w brodę że to zrobiłem, bez wnikliwszego przeanalizowania sprawy) i teraz będzie mi ciężko się wyłgać, że mi się nie udało. Poza tym przecież jestem dorosłym mężczyzną. Przynajmniej tak sądzę. Stwierdziłem, że raz kozie śmierć i ruszyłem przed siebie. Byłem tak zdecydowany, że nic by mnie nie zatrzymało w tym momencie. Nawet po trupach bym się dostać do środka. Nawet gdybyby było zamknięte. Gdybym w drzwiach spotkał moją własną matkę, to by mnie nie powstrzymało. I tak rozochocony, tym chwilowym przypływem odwagi znalazłem się wewnątrz, zdeterminowany by wyglądać tam jak najbardziej na miejscu. Tzn. jak osoba, która była w podobnych miejscach wielokrotnie.

 

Oczywiście nie było to łatwe. Miałem świadomość, że pomimo podejmowanych wysiłków, jestem nader łatwy do zdemaskowania i dla każdego jest oczywiste, że jestem gamoniem, który nie ma pojęcia gdzie się znalazł. Jest jak zwierzę schwytane w potrzask, które jak najszybciej chciałoby się wydostać na zewnątrz. Myślę, że kobiety są bardziej odważne w takich sprawach. Nie spotkałem się nigdy z żadną, która miałaby problemy z wejściem do sex shopu czy z kupieniem „Playboya”. Ja natomiast takiej odwagi zupełnie nie posiadam. Zwłaszcza gdy jestem sam i nie mogę tak łatwo obrócić całej sytuacji w żart. Zacząłem się więc kręcić po sklepie, próbując wyglądać naturalnie i dokładając wszelkich starań, żeby broń Boże nikogo i niczego moralnie nie oceniać. Wiadomo. Ludzie są różni. Różne rzeczy ich podniecają. Czasami bardzo dziwne. I nie ma co z tego robić jakiegoś problemu. Ich sprawa. Niech sobie robią co im się podoba, skoro im się podoba. Ale nawet postawa całkowitej akceptacji wobec ułomności ludzkich nie zmieniała faktu, że nie mam kompletnie pojęcia, jak się mam zachować w takim miejscu. Gdy otaczają mnie jakieś góry gadżetów, których połowy przeznaczenia mogę się jedynie domyślać. Gdy w oczy kłuje mnie widok monstrualnej wielkości sztucznych członków. Czy chodzi o to, żeby podejść do tego okiem chłodnym? Jak do koszuli, albo spodni. Jakoś nie potrafię. Nie umiem się skupić na kolorze, albo na cenie, jeżeli zdaję sobie sprawę do czego to służy. A myśl o tym, że w każdej chwili podejść do mnie może sprzedawca, dziwnie wyglądający jegomość z obrożą na szyi, i zacząć wypytywać o to, czego potrzebuję, by moje życie seksualne było pełniejsze, dostaję wysypki. Nie wiem co mam robić. Wiem tylko, że nigdy w życiu nie czułem się bardziej nie na miejscu. Chociaż zupełnie nie wiem dlaczego. Skąd u mnie ten efekt obcości.

 

No i kupiłem wreszcie te całe kajdanki. Nie myślcie sobie że nie. Obiektywnie rzecz biorąc nawet poradziłem sobie z tą całą sytuacją. Wybrałem jedne niezwykle efektowne, w bardzo ładnym kolorze i byłem zbyt przejęty sytuacją by ocenić, że przepłacam i że nie stać mnie na nie. I przeżyłem też wyrzuty sumienia związane z tym, że była to chyba najgrzeczniejsza rzecz, jaką tam sprzedawali. Że obok mnie kłębiły się rzeczy zupełnie niewyobrażalne, podczas gdy ja kupiłem coś tak banalnego, wręcz pruderyjnego. I że wyszedłem stamtąd skromnie, z podkulonym ogonem. Najważniejsze, że prezent się podobał. Wywołał malutką sensację. Maleńki błysk w oku. Ledwie dostrzegalny uśmiech. To spowodowało że na moment zapomniałem, jak wiele musiałem przejść tego dnia by go kupić.

leppus_28