Komentarze (14)
Swoistą plagą naszych czasów stało się ostatnio powszechne zagonienie. A w Polsce to już nawet nie moda, ale wręcz cecha narodowa Polaków. Wytworzyła się specyficzna grupa społeczna. Ludzie, którzy „nie mają czasu”. Są przepracowani. Nie nadążają z obowiązkami. Życie ich przytłoczyło. Wiecznie uczą się czegoś, pracują, biegają na siłownię, na zakupy. A gdy przychodzi sobota są umówieni w sześciu różnych miejscach i w każdym spędzają po 15 minut. Gdy im mówisz, że masz ochotę porozmawiać, to słyszysz, że może znajdą minutkę w przyszłym tygodniu. Bo mają ambicje, bo „życie jest ciężkie”, „czasy trudne”, a odpoczną jak się „ustawią”. Może tak gdzieś po 40-tce. I byłoby to wszystko jeszcze w jakiś tam sposób zrozumiałe, gdyby ta ich gorączkowość przekładała się na cokolwiek. Na jakieś szersze horyzonty umysłowe, na głębsze przeżywanie życia w rozmaitych jego przejawach. Tymczasem o dziwo osoby te nie mają za wiele do powiedzenia na jakikolwiek temat. Bo robią mnóstwo rzeczy na raz, ale wszystko po łebkach. Bo nie mają czasu, żeby się nad czymkolwiek zastanowić. Bo są zbyt zapracowani, żeby zauważyć ludzi, którzy są wokół nich. Zbyt zajęci ciągłym patrzeniem na zegarek. Ich życie wygląda jak wycieczka zagraniczna, na której biega się w pośpiechu od jednego zabytku do drugiego, usiłując tylko zrobić zdjęcie jakiejś znanej atrakcji turystycznej. Po to, żeby potem się tymi zdjęciami pochwalić przed znajomymi. Podobnymi ignorantami, którym się wydaje, że świat to wielka restauracja typu fast food.
Dlatego ilekroć słyszę od kogoś, że „nie ma czasu”, to mam ochotę z miejsca wyrzucić do kosza jego numer telefonu i zapomnieć że kiedykolwiek miałem pecha poznać taką osobę. Od razu bowiem wiem, że ta znajomość nie będzie miała jakiegokolwiek sensu. Że człowiek ten jest zbyt zagoniony, żeby spokojnie wysłuchał co mam do powiedzenia. Że tak naprawdę nie interesuje go nic, poza powierzchownymi atrybutami tzw. nowoczesnego życia. I bardziej sensowne byłoby gadać do papugi niż do niego. Przy czym w Polsce to właśnie te osoby stanowią trzon społeczeństwa. Społeczeństwa, w którym na porządku dziennym jest, że nikt z nikim nie rozmawia. Mężowie nie rozmawiają ze swoimi żonami. Rodzice ze swoimi dziećmi. Nauczyciele z uczniami i szef ze swoimi podwładnymi. Dlaczego? Bo nie lubią. Bo nie ma takiej tradycji. Bo to strata czasu. Bo nie ma mody na nie spieszenie się. I to pewnie dlatego jako dzieci czuliśmy się z reguły lepiej niż w dorosłym życiu. Bo wtedy mieliśmy jeszcze czas dla siebie. Łaziło się po łąkach, po polach i gadało z kolegą nie wiadomo o czym. Całymi dniami. Można było rzeczywiście kogoś poznać. I wygadać się. Nawet jeżeli nie miało się za dużo do powiedzenia. Teraz, w dorosłym życiu, sytuacja jest odwrotna. Mamy często bardzo wiele do powiedzenia, ale nie ma kogoś, komu moglibyśmy to powiedzieć.
Żałuję, że w Polsce nie ma takiej kultury i takiego podejścia, jakie mają np. Czesi. Takiego zamiłowania do bezproduktywnego i nigdzie nie prowadzącego gadulstwa. Ludzie spotykają się w barze przy piwie. Piją i snują niekończące się, szwejkowskie opowieści o życiu. Przy czym nie słuchają ich dla praktycznych mądrości które z nich płyną (bo takowych zazwyczaj nie ma), tylko dla samej przyjemności słuchania. I nigdzie się nie spieszą. A ich kobiety są uśmiechnięte. Dlaczego? Bo mężczyźni mają dla nich czas. Bo jeden człowiek lubi słuchać drugiego. Nawet głupszego od siebie. Podobna kultura jest w Irlandii. Ludzie są uśmiechnięci, bo widok drugiego człowieka nie wywołuje w nich odruchu typu: „o Jezu, idzie ktoś, jeszcze trzeba będzie z nim gadać”. Oni się lubią nawzajem. Wieczorami idą do pubu, piją, śpiewają i cieszą się własnym towarzystwem. Nikt tu na nikogo swych kompleksów nie przelewa. Nikt nie siedzi w kącie ze spuszczonym nosem. Nie ma lepszych i gorszych. Każdy przyszedł, żeby się pobawić. Każdy żyje po to, żeby miło spędzać czas. I czy jesteś stary czy młody, piękny czy niezbyt, masz prawo do tego. A jak ktoś zadziera nosa, albo zaczyna się awanturować, to się go od razu wyklucza poza nawias. A oni tu kochają być razem. Jakbyś powiedział Irlandczykowi, że nie może przychodzić do swojego ulubionego pubu, to by się załamał. On może nie mieć żony, pracy i samochodu. Ręki może nie mieć. Ale nie może nie móc spotkać się z kolegami, których zna od dzieciństwa. Nie może mu ktoś zabronić siedzenia na ulubionym miejscu przy ladzie i patrzenia jak gra jego ulubiony zespół piłkarski.
Tymczasem u nas się musi zawsze coś dziać. Musisz gdzieś koniecznie zmierzać w swoim życiu. Mieć plany i się rozwijać. Każdego roku mieć lepszy samochód, większy dom, albo ładniejszą narzeczoną. A jak przez chwilę nie masz nic do roboty, to wpadasz w panikę. Albo w depresję. Jak wieczorem siedzisz w domu to znaczy, że jesteś kompletnym nieudacznikiem. I musisz się jak najszybciej wziąć za siebie. Jak zmieniłem pracę z takiej której nie lubiłeś, ale lepiej ci płacili, na taką którą lubisz, ale płacą ci gorzej, znaczy to że jesteś głupi. Ta presja robienia czegoś udziela się wszystkim. A jak rodzą się dzieci, to już ludzie w ogóle wariują. To jest praktycznie dla nich koniec ich życia. Teraz poświęcają się idealnemu macierzyństwu. Kupują poradniki typu „jak kochać świadomie swoje dziecko” albo „jak rozwijać inteligencję u dwulatka”. Cokolwiek robili do tej pory, cokolwiek sprawiało im przyjemność, przestają to robić. I lepiej do nich przez najbliższe 10 lat nie dzwonić, bo nawet nie odbierają telefonów. Zrywają przyjaźnie i nigdzie nie wychodzą. Ilość przeczytanych przez nich książek w roku spada do zera. Za to wzrasta nieselektywne oglądanie telewizji. W rezultacie ich poziom intelektualny pikuje niczym samolot z popsutym silnikiem. Spotykają się jedynie we własnym gronie, zapracowanych rodziców z trojgiem dzieci każde, przy kawie i ciastkach. I marudzą, jakie to życie jest nudne. Snując plany ekscytującej eskapady w Alpy, raz do roku, która nigdy nie dochodzi do skutku. Albo wycieczki Orbisem, która pozwoliła im w 3 dni przejechać przez Meksyk. Potem przywożą z takich eskapad słomiane kapelusze i całe mnóstwo do niczego nie potrzebnych pierduł, które stawiają sobie na półce w salonie. Kobiety więdną, a faceci stają się pantoflarzami. Jeżeli mieli jakiekolwiek instynkty i godność, to ulegają one zanikowi. Niezależnie od tego jak brzydkie mają żony, stwierdzenie, że „śpisz dzisiaj na kanapie” jest nieodmiennie najmocniejszym argumentem w dyskusji. A próba nawiązania z nimi jakiejkolwiek rozmowy wykraczającej poza pieluchy i jedzenie dla niemowląt jest jałowa niczym seks z intelektualistką.