Komentarze (10)
Po obejrzeniu filmu “Revolutionary Road” stwierdzam, że nie nadaję się do małżeństwa. Jestem zbyt wrażliwy. Te wszystkie kłótnie, pretensje, niespełnione nadzieje... Zdecydowanie nie widzę się w czymś takim. Nie mógłbym stać na środku pokoju i wydzierać się na kogoś. Prowadzić spory o to, kto ma pozmywać naczynia, gdzie spędzić wieczór, albo do której szkoły posłać dziecko. W ogóle nie nadaję się do tego, żeby się z kimś kłócić. Nie mam takiego instynktu. Jak mi się coś nie podoba to wychodzę. Nie ma we mnie nawet odrobiny chęci, by kogokolwiek do czegokolwiek przekonywać. I te obietnice na początku każdej takiej miłości... „Zawsze będę cię kochał”, „nigdy nie będziesz płakać przeze mnie”, „zawsze będę przy tobie, gdy będziesz mnie potrzebować”. Wiadomo, że gdy mówisz takie rzeczy, znajdujesz się w stanie chwilowej niepoczytalności. Że udzielił ci się tylko nastrój chwili. Poniosła cię romantyczna strona twojej osobowości. I jak odzyskujesz rozsądek, to zdajesz sobie sprawę, że to nie prawda. Że nie da się nie zranić kogoś z kim się jest. Nie da się zawsze być wiernym i kochającym. I tak naprawdę mówić sobie powinniśmy: „pokochaj mnie, a ja kiedyś odwrócę się od ciebie”, „zaufaj mi, a ja wykorzystam to przeciwko tobie”, „nikt cię tak w życiu nie rozczaruje jak ja”. My jednak robimy odwrotnie. Nawet gdy wszystko zaczyna obracać się przeciwko nam, gdy psuje się to, co z początku wyglądało tak pięknie i trwale, to przepraszamy i obiecujemy poprawę. Mówimy: „zmienię się, zobaczysz”, „zacznę słuchać tego, co do mnie mówisz”, „przestanę pić i sypiać z dziewczyną kolegi”. Ale oczywiście nigdy tego nie robimy. Nigdy się nie zmieniamy. A czas powoduje, że robi się tylko coraz gorzej.
A gdy już się wszystko spieprzy i ta osoba odejdzie od nas, mówiąc nam przy okazji, co zawsze o nas myślała i jak bardzo zmarnowaliśmy niezły kawałek jej życia. Jakie miała możliwości i jacy panowie o nią zabiegali, to wtedy jesteśmy gotowi zrobić wszystko, by tylko ją odzyskać. Nagle ogarnia nas miłosny szał. Jesteśmy skłonni wiersze dla niej pisać, z kwiatami wystawać pod oknem i śpiewać serenady. Niezależnie od tego, jak beznadziejne było to wspólne życie i jak bardzo nie pasowaliśmy do siebie. Czujemy się jak narkoman na odwyku. Jakby nam ktoś nagle kroplówkę odłączył. I nie przyjmujemy do wiadomości, że ta osoba już nas nie chce. Że jesteśmy dla niej kompletnie obojętni. I że prędzej odgryzie sobie rękę, niż pójdzie z nami jeszcze raz do łóżka. Że to, co było między nami, kiedyś, to już tylko wspomnienie, fikcja, pobożne życzenie. Że tego już nie ma. Że jest martwe i pomału zaczyna śmierdzieć. I oczywiście od czasu do czasu uda nam się jeszcze wskrzesić dawny nastrój, ale tylko na chwilę. Bo już za dużo cierpkich słów padło, już obustronne rozczarowanie wyparło jakiekolwiek zaufanie, które było wcześniej. Niby jesteśmy tymi samymi ludźmi, którzy jeszcze niedawno żyć bez siebie nie mogli. I dalej na siebie reagujemy z taką intensywnością jak dawniej. Tyle że teraz złością. Teraz nas ta druga osoba rozstraja psychicznie, zamiast mobilizować. A wszystkie jej drobne nawyki nas drażnią, zamiast fascynować. I jakże powoli dociera do nas wtedy ta oczywistość, że lepiej już to zostawić. Lepiej już nie ruszać. I zacząć coś nowego. Jeszcze raz, od samego początku.
Dlatego nie pasuję do małżeństwa. Do obserwowania tego, jak ludzie, którzy kiedyś się kochali i wiązali ze sobą tyle nadziei, z czasem zaczynają skakać sobie do oczu. Do randkowania też się nie nadaję. Tego całego spotykania się, trzymania się za ręce, ukradkowych spojrzeń, zdenerwowania. I wszystkich związanych z tym oczekiwań. Gdy próbujesz zrobić na kimś wrażenie. Nie mam zwyczaju podchodzić do nieznajomych kobiet i zagadywać je. Mogę wymyśleć sposób takiego zagadania, bo to wydaje mi się interesujące. Ale sam proces podrywania kogokolwiek nie ciekawi mnie. Nie wydaje mi się zajmująca sytuacja, w której wmówię komuś, że jestem fajnym facetem. Takim, z którym warto byłoby się przespać i założyć rodzinę. I nie bardzo rozumiem, dlaczego to akurat ja mam się starać o kogoś, a nie ta osoba o mnie. Dlaczego to ona ma być tą nagrodą, o którą ja muszę zabiegać. Dlaczego to ona niby ma mnie uszczęśliwić. Poza tym ciągle wierzę, że to się wszystko może odbywać nieco innymi drogami. Że są ludzie, którzy są sobie przeznaczeni (już widzę ten ironiczny uśmiech na waszych twarzach). Którzy potrzebują siebie jak powietrza. I wystarczy że ich drogi skrzyżują się ze sobą, to następuje takie przyciąganie między nimi, że nie ma mowy, żeby się nie zeszli. Choćby nie wiem co się działo. Choćby się widzieli na ułamek sekundy, w najmniej odpowiednim momencie. Choćby rozdzielało ich tysiące kilometrów. I nie wiem jakie przeciwności stanęły im na drodze. A jeżeli ktoś ma się w nas zakochać, to niech to zrobi w jednej chwili. Po jednym uśmiechu, po jednej linijce napisanego przez nas tekstu. Po jednym nieudanym żarcie z naszej strony. Niech jej wystarczy zaledwie niejasne przeczucie naszej osoby. Już nawet nie my, ale nasz cień na chwilę rzucony na ścianę. Niech podniesie słuchawkę i powie mi: „Przemierzyłam najwyższe góry tego świata i najgłębsze otchłanie samotności, by cię odnaleźć. Jestem ogniem, który rozpaliłeś zaledwie raz na mnie spojrzawszy. Na jedno twoje słowo, moja dusza odłącza się od ciała. Na jeden twój gest, jestem gotowa przekreślić wszystko, w co kiedykolwiek wierzyłam...” To jest coś, czego potrzebuję. To jest coś, co mnie interesuje.