Archiwum 19 lutego 2009


lut 19 2009 Emigracja zarobkowa
Komentarze (11)

Największym problemem związanym z życiem na emigracji jest fakt, że nie ma tu z kim rozmawiać. Polacy, którzy wyjechali, to jest z reguły niestety dno. I trzeba to jasno powiedzieć. Jest to typowa emigracja zarobkowa. Ludzie pozbawieni zainteresowań, rozumu, a często też godności. Jest np. jeden Polak u mnie w pracy, który regularnie donosi na innych kierownikowi. Nie bardzo wiem co można zrobić z taką sytuacją. Powiedzenie mu w twarz, że jest największym skurwielem, jakiego w życiu poznałem, a jak przyjdzie jeszcze raz do mnie do domu, to zostanie przeze mnie zrzucony ze schodów, nie pomaga. Tak samo jak nie podawanie mu ręki czy poinformowanie wszystkich znajomych (w dobrej wierze oczywiście) jak sprawa wygląda. Kontakt z pozostałymi Polakami, którzy tu przebywają, też nieodmiennie prowadzi do daleko posuniętej frustracji. Jedna grupa to szaleni dorobkiewicze. Choćby sprzedawali pączki w kawiarni to uważają, że robią karierę. Liczą każdy grosz, dokładnie wiedzą jak ewoluowała cena mleka w ostatnim miesiącu i gadają wyłącznie o stanie gospodarki światowej. Po dwóch minutach rozmowy z nimi zaczynam ziewać tak gwałtownie, że usta mi się nie zamykają. Dalej są ci, którzy przesiadują w domach przed telewizorem i wypijają morze alkoholu. Z reguły nie znają języka, a na pytanie po co tutaj są, skoro wszystkie zarobione pieniądze przepijają, nie potrafią podać żadnego sensownego wyjaśnienia. Zazwyczaj w Polsce mają wyjątkowo brzydkie żony z dziećmi, i to jest moim zdaniem jedyne wytłumaczenie. Są jeszcze natchnieni wycieczkowicze. Jeżdżą po świecie jak opętani, ale gdy zapytać ich dokładnie co widzieli, to nie umieją powiedzieć. To ci, którzy byli już pięć razy w Londynie i dalej twierdzą, że jest tam tylko London Eye, Big Ben i muzeum figur woskowych Madame Tissou.

 

Największy dramat to są niestety kobiety. Bo wśród mężczyzn można jeszcze spotkać czasem kogoś w miarę ciekawego. Kobiety tymczasem to jest trzeci sort, jeżeli nie czwarty. Wystarczy przejrzeć blogi, które piszą ci ludzie. Wystarczy wejść na jakiekolwiek forum irlandzkie. Albo na czat, w pokoju Irlandia. Choćby nie wiem ile się dni i nocy spędziło wertując te rzeczy, choćbyśmy nie wiem ile osób zagadali, to nikogo interesującego nie spotkamy. Mieszkam tu trzy i pół roku i przez ten czas poznałem jedną (słownie: jedną) kobietę, która była w miarę ciekawa. Tyle, że mieszkała po drugiej stronie Irlandii... Pozostałe nie mają kompletnie nic do powiedzenia. Nie da się z nimi rozmawiać na żaden temat. Kiedyś chciałem kogoś zaprosić do teatru, ale okazało się, że nikt nie słyszał o Bertoldzie Brechcie. Nie spotkałem też nikogo, kto by lubił Tori Amos. Skąd ci ludzie w ogóle są? Z Radomia? Wszyscy pokończyli zaocznie jakieś uczelnie ekonomiczne czy co? Idziesz na sobotnią imprezę, która jest centralnym punktem każdego tygodnia. I dopóki jesteś pijany i nie dostrzegasz poziomu intelektualnego otaczających cię osób, jest jeszcze w miarę dobrze. Dopóki śmieszy cię to, że faceci nie potrafią się wysłowić, a kobiety ubrać. Do jakiegoś momentu starasz się obracać to wszystko w żart. Gorzej, gdy alkohol się kończy, albo nie możesz go wypić za dużo, bo nieopatrznie wyrwałeś się, że kogoś tam odwieziesz do domu. Wtedy nagle dociera do ciebie cały tragizm sytuacji. I stek bzdur, który z siebie wyrzucają ci ludzie. Słowo daję, że takich idiotów i idiotek jak tutaj nie spotkałem chyba nigdy w życiu. Z jednej strony jest jakieś totalne chamstwo, prostactwo i nieuctwo. Goście o subtelności kierowcy TIR-a, z tatuażami smoka na ramieniu, którzy wyglądają, jakby dopiero co wyszli z jakiegoś reality show. Z drugiej zachwycone panienki, reagujące na to entuzjastycznie. Jakby miały po dwie szare komórki mózgowe na krzyż. A wszystko do dźwięków jakiegoś totalnego muzycznego chłamu, którego słuchanie jest dla mnie wręcz fizycznie bolesne. Po ostatniej takiej orgii całkowitego braku gustu stwierdziłem, że to była moja ostatnia polska impreza, na którą w życiu poszedłem. Że mam serdecznie dość odgrywania roli jedynego człowieka, który dostrzega głupotę tego wszystkiego. I któremu coś nie pasuje, podczas gdy wszyscy pozostali bawią się wyśmienicie.

 

No i świetnie. Tyle że jaka jest alternatywa? Co można innego robić w wolnym czasie? Można rozmawiać z Irlandczykami. O ile się ma ochotę na dyskusję o piłce nożnej albo o wakacjach na Kajmanach. Można zapchać swoje życie wycieczkami do różnych dziwnych miejsc. A potem umieszczać zdjęcia na galerii internetowej. O ile się ma pieniądze. Tyle, że chwilowo jest kryzys i nikt pieniędzy nie ma. Można zamknąć się w czterech ścianach i podjąć próbę zapicia się na śmierć. I to jest zawsze jakieś tam rozwiązanie. Na pewno wiem, że nie można robić jednej rzeczy. A mianowicie pomagać innym ludziom ustawić się w Irlandii. Bycie miłym to najgorsza inwestycja, jaką można tu zrobić. Można kogoś odwieźć do domu i zaoferować się z pomocą. Można zaprosić kogoś do restauracji i wyrwać się z pomysłem na ciekawe spędzenie weekendu. Można wreszcie namówić go na przyjazd tutaj. Zorganizować mu mieszkanie, pracę i pokazać co i jak. Ale gdy po tym wszystkim będziesz któregoś dnia bardzo chciał, by ktoś zrobił coś dla ciebie, chociażby poświęcił ci swój czas, to się srodze zawiedziesz. Nikt ci nie pomoże. Każdy cię wystawi do wiatru. Bo każdy tu przyjechał, żeby się dorobić. Nikt tu nie zastanawia się nad sensem życia. Nikt nie ma kulturalnych aspiracji. Niktogo nie interesują wzruszenia, które dostarcza ostatni zdobywca nagrody Bookera. Kogo to obchodzi? Oni tutaj przyjechali, bo dla nich sensem ich egzystencji jest fakt, że sobie kupią lepszy samochód. Albo lepsze ciuchy. A nade wszystko, że będą w stanie zabłysnąć tymi rzeczami przed znajomymi. Tutaj się ma dziewczynę po to, żeby udowodnić coś kolegom. Jak żyję nie widziałem tu jednej choćby prawdziwej miłości. Może pomijając ludzi, którzy przyjechali już będąc z kimś. I dla których ten przyjazd był wyjątkowo trudnym egzaminem dla tego uczucia. Reszta to pozerzy. Ludzie pozbawieni duszy i złudzeń. Motłoch, któremu się wydaje, że oto schwycił pana Boga za nogi.

 

I ja oczywiście patrzę na to wszystko i zżera mnie zazdrość. Bo też chciałbym być jakimś debilem, który nosi cegły na budowie, ma złoty łańcuch na szyi i prowadzi się z piękną kobietą w białych kozakach. Tak samo pustą jak on sam. Bardzo chciałbym być taką osobą. Mieć nieskomplikowane potrzeby. Seks, alkohol i piłka nożna. Być ekscytującym twardzielem pozbawionym zahamowań. Który skacze na spadochronie i spędza czas z kolegami, innymi twardzielami. Mógłbym być też zachukanym intelektualistą. Takim, któremu do szczęścia wystarczy aparat fotograficzny i dziewczyna w typie szarej myszki. Niezbyt ładna, nieduża, ale za to bardzo wierna. To nic, że nie umie się umalować ani uczesać, ale jest bardzo miła. I żylibyśmy sobie spokojnie. Razem chodzilibyśmy po ulicy, trzymając się za ręce. A w nocy miałbym fantazje na temat innych kobiet. Tych wszystkich, do których w rzeczywistości nie mam odwagi podejść i które nie zwracają na mnie uwagi. Ale że nie jestem żadnym z tych typów to mam problem. A innych typów tutaj chyba nie ma.

 

leppus_28