Archiwum 17 marca 2009


mar 17 2009 Darkness darkness be my blanket...
Komentarze (6)

Chwilowo jestem zmęczony. Chwilowo nic mi się nie chce. Chwilowo niczym nie jestem zainteresowany. Przeglądam wszystko, co do tej pory napisałem i stwierdzam, że nie ma tam nawet jednego zdania, z którym mógłbym się zgodzić. Nawet pół zdania. Nie podoba mi się dobór słów, a nawet rozmieszczenie przecinków. Chciałbym cofnąć wszystko, co do tej pory powiedziałem, przy najrozmaitszych okazjach. Odciąć się od tego, wymazać to i nie ponosić za to dłużej odpowiedzialności. Chwilowo nie wstaję z łóżka. Nie wychodzę z pokoju, a tym bardziej z domu. Nie odżywiam się. Nie myję zębów. Nie dbam o siebie. W mojej głowie panuje chaos, z którym jestem całkowicie pogodzony. Wszystkie problemy tego świata nie wywołują we mnie nawet cienia reakcji. Wszystko jest na zewnątrz, a nic we mnie. Nawet gdyby akurat wybuchła wojna nuklearna nie przejąłbym się. Kubek herbaty, który stoi przy mnie na stole, to cały wszechświat, który mnie otacza. Moja dusza jest tak pusta, że nawet Jiddu Krishnamurti poczułby się wyprowadzony z równowagi. Moje zrozumienie pojęć podstawowych, takich jak życie, śmierć, świat czy człowiek są doskonałe. A poczucie własnego ja – nieskończone. Cała literatura kiedykolwiek napisana, albo zaledwie wyśniona, tak świecka jak i religijna, nie jest dla mnie więcej warta od muchy, która przelatuje nad moją głową. Osiągnąłem poziom ostatecznego zniechęcenia. Ostatecznej rezygnacji. Nie ma we mnie nawet wspomnienia jakiejkolwiek woli. Moje potrzeby zredukowały się do minimum. Moje instynkty chodzą grzecznie na sznurku niczym drapieżne koty nafaszerowane narkotykami. W tej chwili jestem w stanie zrobić wszystko. I to poczucie wszechmocy sprawia, że nie robię absolutnie nic. Wszystkie moje lęki przycupnęły na progu pokoju i udają, jakby ich nigdy nie było. Mój smutek uśmiecha się do mnie, jakbyśmy codziennie pili razem piwo. Moja pamięć wysyła mi komunikaty za pomocą języka migowego. A wyobraźnia wydaje się całkowicie oderwana ode mnie. Tak dalece nie panuję nad nią, jakby wcale nie była moja. Nie kojarzę ani jednej wizji, którą mi podsuwa. Ani jednej obsesji, którą podobno żyłem przez ostatnie lata. Nie poznaję swoich dłoni i twarzy, którą widzę w lustrze. Odmawiam współpracy z własnym ciałem. I przyznania, że ja to ja.

 

Chwilowo nie chce mi się nic mówić. Chwilowo nie sypię dowcipami. Chwilowo nie użalam się nad sobą. Nie odbieram telefonów. Nie planuję podporządkowania sobie świata w ciągu najbliższych pięciu dni. Nikogo nie uwodzę. Na nikim nie robię wrażenia. W tym momencie mój wewnętrzny świat jest dla mnie najważniejszy i nikt nie ma do niego wstępu. Zatrzaskuję za sobą mosiężną bramę i podnoszę zwodzony most. Zamykam kłódkę, a klucz wrzucam do wody. Przechadzam się po rozległych, pogrążonych w mroku korytarzach. Ubrany w długi szlafrok. W ręku trzymając świeczkę. Idę do najwyższej sali, położonej w najwyższej wieży. I do najgłębszego lochu, w najgłębszych katakumbach. Tam, gdzie nikt nigdy nie zagląda. Gdzie obok potrzaskanych globusów i stert nikomu nie potrzebnych papierzysk wala się wszystko, co jest mi dzisiaj potrzebne. Nie chcę, by mnie ktoś oglądał. Nie chcę, by ktoś chciał czegoś ode mnie. Najchętniej nie istniałbym. Moim marzeniem jest, by być ciemnością, która mnie otacza. A nie jedynie przebywać w tej ciemności. Chciałbym być pustką. Chciałbym być marzeniem. Ciszą pomiędzy odgłosami tykającego zegara. Chciałbym być jakąś literą alfabetu. Np. „D”. Albo choćby samogłoską. Chciałbym być wodą wlewającą się przez dziurawą burtę okrętu. I torami kolejowymi przecinającymi stan Kolorado. Chciałbym być zaniechaniem. Ostatnim oddechem śpiącego przed przebudzeniem się. Ale zamiast tego jestem wszystkim na raz. Nieruchomą lawiną. Strumieniem rozpędzonych elektronów zatrzymanych na ułamek sekundy. Miłość i rozczarowanie zespoliły się we mnie tak, że nie sposób ich rozdzielić. Czas stanął, jakby nigdy go nie było. Wszystkie krzywdy, kiedykolwiek popełnione, są w tej chwili tak nieważne, że aż nie warto o nich wspominać. Nic nie wywołuje we mnie gniewu. Nic nie jest warte tego, by być złośliwym. Jestem ziemią, po której stąpam. Powietrzem, którym oddycham. Wiatrem i poezją. Moja seksualność przestała istnieć. Nie mam ochoty śpiewać ani tańczyć. Praktycznie nie żyję. Mógłbym przez osiem najbliższych godzin leżeć na łóżku i przyglądać się palcom u nóg. I nie jest wykluczone, że właśnie to będę robił.

 

leppus_28