Kiedy byłem mały, czyli stosunkowo nie tak dawno temu, historia należała do
przedmiotów, w których rzeczy były pewne niczym twierdzenia w matematyce. Skoro
wiadomo było, że Mieszko I wprowadził w Polsce chrześcijaństwo, to tak było i
nie było powodów, żeby w to wątpić. Wprowadził i koniec. Powody, dla których to
zrobił też były wiadome. Wypisane w odpowiedniej książce, zwanej „podręcznikiem
historii dla szkoły podstawowej”, równiutko, od „a” do „d”. Nie przypominam
sobie, by się ktoś wyrwał z sugestią, czy przypadkiem nie zrobił tego dla
zgrywy. Albo np. przez pomyłkę. Takich pomysłów nie było, ewentualnie nikt nie
zwracał na nie uwagi. Z góry było wiadomo, który władca był w porządku, a który
był świnią. Rzecz jasna raz na jakieś 100 lat nastąpić mogła leciutka zmiana
klimatu wokół jakiejś postaci. I stwierdzaliśmy wtedy, w wyniku żmudnej pracy
grupy twórczo nastawionych badaczy, że jakaś powszechnie uznana świnia być może
nie była tak do końca świnią. I miała powody, by zrobić to co zrobiła. Może ją
skrzywdzono zbyt pochopną opinią, albo oczernił ją Kościół katolicki. Mimo to
poruszaliśmy się po jako tako twardym gruncie. Było pewne, gdzie dół a gdzie
góra. Kto dobry, a kto zły, jak w klasycznym amerykańskim westernie. Niestety
te czasy minęły i obecnie następuje na naszych oczach dekonstrukcja tego
podejścia do rzeczywistości. Teraz już nie wiadomo kto był dobrym szeryfem, a
kto wrednym bandytą. Jeżeli jest jakaś postać, która wydaje nam się
jednoznacznie pozytywna, znaczy to, że nie podrążyliśmy tematu odpowiednio
głęboko. Jak podrążymy, to możemy być pewni, że wcześniej czy później, wyjdą na
światło dzienne informacje, od których niechybnie włosy zjeżą nam się na
głowach. A co gorsza pojawią się takie, których się do końca zweryfikować nie
da. Ktoś tam był agentem UB, a może i nie był. Kennedy’ego zamordowało FBI, a generała
Sikorskiego – Anglicy. Albo i nie. Nie wiadomo. Tak wynika z dowodów „a”, „b” i
„c”. Jednak z dowodów „d”, „e” i „f” wynika coś przeciwnego. Jak się
przyglądamy dzisiaj historii to zaczyna ona przypominać pościg za nieuchwytnym
seryjnym mordercą. Skazano kogoś, ale nie sposób dojść do tego, czy była to
właściwa osoba. Każdy kolejny dowód w sprawie przekonuje o czymś innym i
zaprzecza wcześniej przyjętej tezie.
Ta nieokreśloność wynika z ogromu danych, jakie do nas docierają. Gdybyśmy
mieli do czynienia z trzema jasno sformułowanymi informacjami, dałoby się to
jeszcze jakoś poskładać do kupy. Kiedy jednak ilość ta zaczyna rosnąć, liczba możliwych
interpretacji tego co jest, rośnie także. Czym więcej o kimś wiemy, tym mniej
jesteśmy w stanie powiedzieć coś konkretnego. Przy odpowiednio głębokiej
analizie psychologicznej danej osoby docieramy w końcu do miejsca, w którym
jakakolwiek konkluzja jest niemożliwa. A jasne motywacje rządzące
rozgrywającymi się wydarzeniami zacierają się. Czym dłużej się komuś, albo
czemuś przyglądamy, tym mniej widzimy. Tak jest w przypadku zamachu na World
Trade Center. Udowadnia ono, że jeżeli jakieś wydarzenie odpowiednio dokładnie
prześwietlimy, to można do niego dorobić każdą teorię. Zawsze znajdzie się
jakieś nagranie, na którym prawie że słychać coś, co być może można, w pewnych
warunkach, zinterpretować według tego, co akurat usiłujemy udowodnić. Gdyby to
wszystko widziała tylko jedna osoba i zarejestrowała tylko jedna kamera, to nie
byłoby problemu. Ale jak coś widziało 10 osób, to już się nie da dojść do tego,
co się stało. W przypadku World Trade Center widzieli to wszyscy i każdy
widział co innego. 13 osób twierdzi, że samolotów były trzy, a nie dwa. Osiem
uważa, że nie było żadnego. A dwie przysięgają, że to wieżowce uderzyły w
samoloty, a nie samoloty w wieżowce.
Oczywiście najgorzej jak się do tego dorwą wszelkiej maści internauci.
Rozmaici domorośli specjaliści, ogarnięci niepohamowaną chęcią zgłębiania
tajemnic świata, połączoną z całkowitym brakiem ku temu kwalifikacji. Tempo
powstawania rozmaitych teorii spiskowych jest już obecnie tak duże, że nie
sposób za tym nadążyć. Choćby wszyscy naukowcy jakich mamy zwarli szeregi, by
dementować to, co się pojawia każdego dnia w Internecie, to choćby się
zajmowali tylko tym, to nie dadzą rady. A zresztą i tak nikt ich słuchać nie
będzie. Bo teoria spiskowa jest zawsze ciekawsza od wyjaśnienia,
udowadniającego ponad wszelką wątpliwość, że jest ona nieprawdziwa. Każdy
słyszał o potworze z Loch Ness, ale mało kto o tym, że wszystkie fotografie go
ukazujące są mistyfikacją. Wierzymy w UFO i w to, że nie ma dowodów na
potwierdzenie teorii ewolucji Darwina. Mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej
przypłynęli na nią z Ameryki na drewnianych tratwach, Sfinksa zbudowali
Atlantydzi, a jak włożyć tępe żyletki do piramidy, wykonanej choćby z tektury,
to się one przez noc naostrzą. By się zorientować, że mamy do czynienia z bujdą
należałoby dotrzeć do odpowiedniej fachowej literatury, i mieć w niej jakie
takie rozeznanie, co jest trudne i czasochłonne, podczas gdy do przyswojenia
teorii spiskowych nie potrzebujemy niczego. Skoro pewien szwajcarski hotelarz
jakiś czas temu mógł napisać książkę na temat starożytnej historii Izraela,
Egiptu i kilku innych krajów, nie znając ani hebrajskiego, ani pisma
hieroglificznego, to teraz każdy może powiedzieć dowolną głupotę, która mu przyjdzie
do głowy. Ten zalew ignorancji rozpoczął się zresztą jeszcze wcześniej. W
momencie kiedy inny domorosły specjalista przekopał się przez pewne wzgórze w
Azji Mniejszej, a gdy dokopał się do fragmentu murów i kilku złotych monet
ogłosił, że odnalazł homerycką Troję. To nic, że tysiące badających potem to
miejsce archeologów, różnych pozbawionych wyobraźni nudziarzy, ustaliło, że
odkryte rzeczy nie pasują do „Iliady” pod żadnym względem. Fama już poszła w
świat i nie da się tego cofnąć. Dzisiaj byle dziennikarzyna może napisać co
tylko mu się podoba, a czym bardziej będzie to sensacyjne, tym większe szanse
na sukces wydawniczy. Dan Brown napisał całą książkę na temat Jezusa, Marii
Magdaleny i Leonarda Da Vinci i zrobił na tym miliony, mimo iż każdy fachowiec po
zapoznaniu się z jego teoriami kręcił nosem, mrucząc „co za brednie”.
Tymczasem w Internecie można wypisywać, co się komu podoba, bez żadnej
odpowiedzialności. Tutaj każdy ma się za specjalistę i niedocenianego geniusza.
Ilość ludzi, którzy piszą wielokrotnie już przekroczyła ilość tych, które
czytają to, co piszą ci pierwsi. W rezultacie w eter przedostają się całe tony
przez nikogo nie weryfikowanych nonsensów. Rzeczy pozbawione ładu i składu.
Nazwanie tego grafomanią byłoby nieuzasadnione, w sytuacji kiedy wcześniej za
grafomańskie uznawaliśmy np. dokonania Paulo Coelho. U niego może to wszystko
nie było zbyt mądre, ani zbyt głębokie, ale jednak trzymało się kupy. Były w
tym czasowniki, rzeczowniki i przysłówki. Tok myślowy, choć niezbyt odkrywczy i
pełen radosnych banałów, dało się jednak jako tako śledzić. Tymczasem w
Internecie dominuje radosna twórczość, prowadzona z pominięciem wszelkich
zasad. Młodociani pisarze, bez jakiegokolwiek przygotowania, zaprzeczają sami
sobie. Silą się na dowcipy, które nikogo nie śmieszą, snują intrygi i
obdarowują nas niekończącą się litanią życiowych rad. Nade wszystko jednak
uważają, nie wiedzieć czemu, że przemyślenia, dokonane na bazie ich niezbyt
udanego życia, są właśnie tym, na co czeka stęskniona i udręczona ludzkość. Że
ich poglądy na temat mężczyzn, kobiet i związków, mają taką siłę rażenia, że
zdolne są do odmienienia czyjegoś losu. Uratowania jakiegoś małżeństwa i
uszczęśliwienia wszystkich dokoła. Nie wiadomo skąd im się wzięło to
przekonanie. Ale przypominają w tym uczestników karaoke. Ludzi, którzy nie mają
głosu ani pojęcia o śpiewaniu, którzy jednak mimo to, po wypiciu kilku piw,
usiłują nas obdarować swym niedocenianym talentem.
Dlatego z tego miejsca chciałbym zaapelować do wszystkich. Ludzie! Piszcie
mniej. Mówcie mniej. Niech wtorek, albo środa będzie dniem całkowitego
milczenia. Niech każdy zanim cokolwiek napisze, nawet malutkiego i zanim wrzuci
to na jakiegoś bloga, przeczyta najpierw coś przynajmniej 10-krotnych rozmiarów
w stosunku do tego co sam ma zamiar naskrobać. Przywróćmy znów tę szlachetną
proporcję pomiędzy ilością rzeczy, które czytamy i tych, które piszemy.
Przecież książek i tak jest już za dużo. Wystarczy przejść się po księgarniach.