Archiwum 24 maja 2010


maj 24 2010 Jonathan
Komentarze (0)

Opiszę wam teraz jeden z najdziwniejszych, jak mniemam, przypadków, jakie wydarzyły się w dziejach światowej psychologii. W przypadku tym odegrałem rolę potrójną. Badanego, badacza i obserwatora zarazem. Teraz dodaję do nich jeszcze czwartą rolę: relacjonującego to, co się wydarzyło. A zaręczam wam, że wszystko o czym tutaj czytacie to najszczersza prawda. Nawet jedna litera nie została zmieniona w ramach dostępnej mi jako pisarzowi licencja poetica. Każdy przecinek postawiony jest w zgodzie z faktami.

Przeczytałem w życiu wszystko, co napisano mądrego na temat psychologii. Mam dość dużą wiedzę o tym, w jaki sposób działa ludzki mózg. Jestem zaznajomiony z rozmaitymi psychozami i idiosynkrazjami. Wiem o zjawisku wypierania niepożądanych wspomnień. I o tym, że nasz umysł może nas zwodzić, tworząc fikcję podobną do rzeczywistości jak dwie krople wody. Mimo to nie potrafię zrozumieć tego, co mnie spotkało. Jeżeli spisuję to teraz wszystko rzetelnie, to jedynie po to, że może ktoś, kto to kiedyś przeczyta, zdoła to poskładać do kupy. Ja bowiem nie jestem w stanie.

Zaczęło się już w dzieciństwie. Byłem chłopcem dość spokojnym i nieśmiałym. Nie miałem wielu przyjaciół. W szkole nie cieszyłem się zbytnim zainteresowaniem ze strony rówieśników. Nie można się więc dziwić, że jak każda osoba w tym wieku i postawiona w podobnej sytuacji, miałem wymyślonego kolegę. Mój nazywał się Jonathan i był mniej więcej w moim wieku. Miał kasztanowe włosy i głowę pełną najbardziej szalonych pomysłów.

Wymyśliłem go w czasie pewnych wakacji, gdy przebywałem u rodziny na wsi. Dni dłużyły się nieprawdopodobnie. Żar lał się z nieba i nie było kompletnie nic do roboty. Nieliczni chłopcy z sąsiedztwa, których znałem zajęci byli żniwami i nigdy nie mieli dla mnie czasu. Włóczyłem się więc samotnie po łąkach, wymyślając najrozmaitsze sposoby zabicia czasu. Z braku towarzystwa mówiłem do siebie, a z czasem do kogoś, kto powinien był stać obok i bawić się ze mną. Osoba ta z czasem przybrała jednolitą postać Jonathana.

Gdy miesiąc później wracałem do szkoły wiedzieliśmy o sobie już bardzo dużo. Opowiedziałem mu wszystko, co może tylko powiedzieć o sobie nadwrażliwy 8-latek, cierpiący na nadmiar energii, która nie może znaleźć swego ujścia. On też powiedział mi wiele o sobie. W końcu byliśmy najbliższymi przyjaciółmi. Takimi, którzy zawsze mają dla siebie czas, na których można polegać. Mieliśmy swoje tajemnice. I rozumieliśmy się bez słów.

Przez następny rok stopniowo zapomniałem o nim, ale gdy przyszły kolejne wakacje i ponownie znalazłem się w tym samym miejscu Jonathan czekał już na mnie. Nasza przyjaźń odżyła ponownie i czas, który spędziliśmy osobno najwyraźniej nie miał na nią najmniejszego wpływu. Opowiedziałem mu wszystko, co zdarzyło się w moim życiu przez ten rok. On też zwierzył mi się z tego, co robił. Znów byliśmy nierozłączni. Ciągnąca się aż po horyzont łąka była naszym królestwem, które codziennie przemierzaliśmy, poddając rutynowej inspekcji.

Ten schemat powtarzał się przez kilka następnych lat. Jonathan był tym, na kogo mogłem liczyć zawsze, w tym coraz dynamiczniej zmieniającym się i pełnym coraz to nowych niebezpieczeństw świecie. Gdy wracałem do szkolnej ławy pamięć o nim spychałem na margines. Choć nie mówię że nie odbywało się to bez pewnego rodzaju wyrzutów sumienia. Ale gdy chodziłem do szkoły, gdy przebywałem ze swoimi rodzicami, Jonathan nie był mi już potrzebny. Miałem niewielkie grono przyjaciół, z którymi spędzałem czas. Może nie tak bliskich mi i nie tak zwariowanych jak on, ale przynajmniej prawdziwych.

Gdy miałem 12 lat poszedłem do gimnazjum (poszedłem do szkoły rok wcześniej niż wszyscy). Moje życie uległo dość istotnej zmianie. Na twarzy pojawiły się pierwsze pryszcze, głos zaczął się zmieniać. Czułem, że pomału staję się mężczyzną, chociaż przeżywałem to podobnie jak miliony podobnych mnie gówniarzy, czyli źle. Wiedziałem jednak, że pewne rzeczy, które były normalne dla dziecka, teraz już mi nie przystoją. Postanowiłem też nie spędzać wakacji na wsi. Stwierdziłem, że i tak jest to strata czasu. Nie ma tam co robić, ani z kim rozmawiać. Zamiast tego spędziłem wakacje w warsztacie swojego wujka, który pokazywał mi jak rozebrać i złożyć motocykl, o którym zawsze marzyłem.

Podobnie było podczas następnych wakacji. Dopiero po dwóch latach zdecydowałem się wyjechać na tydzień na wieś. Nie tyle przekonany o płynących z tego korzyściach, ile z przymusu. Wymogli to na mnie dziadkowie, których tak dawno nie odwiedzałem.

Gdy przyjechałem na miejsce od razu pożałowałem tego, co zrobiłem. Pobieżne przyjrzenie się otoczeniu utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie jest to miejsce dla mnie. Stwierdziłem, że przez następny tydzień będę niechybnie umierał z nudów, pozbawiony dostępu do swego komputera i 120 kanałów telewizji satelitarnej.

Dni dłużyły mi się, a wszelkie próby nawiązania znajomości z towarzystwem z sąsiedztwa były nieudane. Czułem, że nie pasuję tu zupełnie. Wzbudzam zdziwienie tym co mówię i jak wyglądam. A już najbardziej faktem, że mam mnóstwo wolnego czasu i całkowity brak pomysłów na to co z nim robić.

Któregoś dnia siedziałem przy rzece, leniwie gapiąc się na przepływającą wodę. Było bardzo gorąco. Komary atakowały zewsząd. Gdy Jonathan podszedł i usiadł tuż koło mnie nie miałem nawet siły, by odwrócić głowę w jego kierunku.

- Bardzo nieładnie.- powiedział powoli.

- Co jest bardzo nieładne?

- Nie odwiedzać starych znajomych. Nie dawać znaków życia.

Dopiero teraz przyjrzałem mu się. Był nieco starszy niż poprzednio. Mniej więcej o tyle samo lat co ja. Tylko oczy nie zmieniły się zupełnie. Były tak samo żywe jak dawniej. Całą resztę dnia spędziliśmy siedząc nad rzeką i rozmawiając. Był zły, że tak długo mnie nie było, ale stopniowo wracał mu dobry humor. Miło było wyczuć, że chociaż minęło tyle czasu od naszego ostatniego spotkania, wciąż łączy nas ta sama, bliska więź i zrozumienie.

Do końca tygodnia odwiedzał mnie każdego dnia. Chwilami było tak samo jak dawniej, gdy byliśmy mali. Czasem wyczuwało się jednak, że pewne rzeczy nie są już takie same. Byliśmy starsi. Wyobraźnia nie działała tak, jak wcześniej. Brakowało nam tego nieskrępowanego szaleństwa, typowego dla rozpuszczonych dzieciaków z wielkiego miasta, na chwilę spuszczonych z oka. Był jakiś smutek między nami. Jakaś gra niedomówień.

Gdy spotkaliśmy się ostatniego dnia przed moim zaplanowanym wyjazdem Jonathan był bardzo milczący. Nie odzywał się prawie wcale przez dobrą godzinę. Wiedziałem, że trapi go to, że wyjeżdżam. Próbowałem go przekonać, że za rok wrócę w to samo miejsce i spotkamy się ponownie.

- Przysięgnij.- powiedział raptownie.

Zaskoczył mnie ten bardzo poważny ton.

- Jasne. Przysięgam.- powiedziałem, ale chyba nie zabrzmiało to wiarygodnie.

Jonathan podszedł do mnie szybkim krokiem i spojrzał mi prosto w oczy.

- Na co przysięgasz?- zapytał.

- Na co tylko chcesz.

Nie spuszczał mnie z oka.

- Wiesz co to jest przysięga krwi?

- Powiedzmy że wiem.- odpowiedziałem wymijająco.

- Jesteś gotowy ją złożyć?

- Nie wygłupiaj się.- powiedziałem, próbując odwrócić wzrok.

- Nie wygłupiam się. To dla mnie bardzo ważne.- przybliżył się jeszcze bliżej.

- OK.- rzekłem na odczepnego.

Wtedy on schwycił mnie mocno za rękę. Wyprostował mi prawą dłoń i zanim się zorientowałem wydobył z kieszeni kawałek szkła. Zadrżałem, ale nie byłem w stanie mu się wyrwać. Kierował nim w tym momencie jakiś wyższy imperatyw, któremu nie można się było przeciwstawić. Pomimo mojego szamotania przeciął mi kciuk na długości kilku centymetrów.

Gdy wróciłem do domu musiano mnie odwieść do szpitala, gdzie lekarze założyli mi kilka szwów. Blizna na palcu prawej ręki została mi na zawsze. Jonathan dokładnie wiedział co robi. Jeżeli chodziło mu o to, bym miał coś, co zawsze przypominałoby mi o nim, to dopiął swego.

                *

Gdy przyszły następne wakacje długo zastanawiałem się, co powinienem robić. Większość argumentów przemawiało za tym, by trzymać się z daleka od domu moich dziadków. Z drugiej strony złożyłem przysięgę, a gdy ma się 15 lat do tego typu rzeczy podchodzi się z dużą powagą. Może to zabrzmi śmiesznie, ale bałem się również tego, co może się stać, gdybym nie przyjechał. Szrama na palcu przypominała mi, że Jonathan nie jest osobą, z którą należałoby zadzierać.

Pojechałem więc, tym razem nie planując dokładnie jak dużo czasu tam spędzę. Jonathan już czekał na mnie. Miał motorower i powiedział, że jeżeli chcę, może nauczyć mnie jeździć. Rzecz jasna nie trzeba mnie było długo namawiać. Spędziliśmy razem 2 tygodnie, chociaż nie mogę powiedzieć, bym był zachwycony tym, co się dzieje. Wyczuwałem, że Jonathan zmienił się. Że nie jest już taki, jaki był na początku naszej znajomości. Bywało, że był niemiły. Robiliśmy wyłącznie to, co on chciał. Moje zdanie liczyło się w coraz to mniejszym stopniu.

Czułem, że dogadujemy się gorzej niż kiedyś. Nasze rozmowy zaczęły przybierać postać jego niekończących się wywodów, którym ja jedynie przytakiwałem. Któregoś dnia zwróciłem mu na to uwagę, ale zareagował na to bardzo dziwnie.

- Słuchaj mięczaku.- powiedział. – Ja tu rządzę, bo jestem silniejszy. Jeżeli coś ci się nie podoba, to zaraz możesz dostać w dziób.

Wypowiedział te słowa na chłodno, bez cienia dystansu. Następnego dnia doszło między nami do sprzeczki. Popchnął mnie mocno i upadłem, rozdzierając sobie spodnie. Gdy wstałem zdenerwowany uderzył mnie prosto w nos. Był bardzo silny jak na 15-latka. Poczułem, że nie byłbym w stanie go pokonać. Przełknąłem wyzwiska, którymi mnie uraczył. Wytarłem chusteczką rozbity nos i przez resztę dnia udawałem, że nic się nie stało.

Ale to był dopiero początek. Usiłowałem go unikać, ale bez powodzenia. Gdy nie pojawiałem się na łące przychodził do mojego domu i rzucał kamieniami w okno pokoju, w którym spałem. Za którymś razem o mało nie wybił szyby.

- Co to był za hałas?- zapytał mnie mój dziadek, gdy przemykałem się przez kuchnię.

- Nic takiego.

- To ten twój kolega, prawda? Jak mu na imię?

- Jonathan.- powiedziałem z lekkim wahaniem w głosie.

- Lepiej się trzymaj od niego z daleka. Słyszałem o nim coś złego.

Parsknąłem śmiechem, gdy to usłyszałem. Chociaż wcale nie było mi do śmiechu. Gdy wychodziłem Jonathan był wkurzony i robił mi wymówki, że musi po mnie przychodzić.

- Dlaczego nie czekałeś na mnie tam, gdzie się umówiliśmy wczoraj?

- Przepraszam. Zapomniałem.

- Za karę będziesz musiał coś dla mnie zrobić.

Nie wiedziałem co ma na myśli, ale poszedłem za nim. Doszliśmy do gospodarstwa, które znajdowało się na samym końcu wsi. Jonathan wskazał mi na dom i powiedział:

- Tu mieszka ten idiota Terry, który wisi mi 50 dolarów. Mówiłem ci o tym wczoraj, o ile w ogóle mnie słuchałeś. Chcę, żebyś poszedł tam i odebrał moją działkę.

- Co?- nie mogłem uwierzyć własnym uszom.

- Skup się pacanie. Nie mam zamiaru powtarzać tego w nieskończoność. Terry i cała rodzina poszli do kościoła. W domu nie ma żywego ducha. Wystarczy wejść do środka i znaleźć jakieś pieniądze. Pewnie trzymają je w barku, albo w szafie, pod pościelą na zmianę.

- Chyba żartujesz.- wyjąkałem przestraszony.

Jonathan ścisnął moje ramię bardzo mocno.

- Jeżeli tego nie zrobisz to mnie popamiętasz. Wylądujesz w szpitalu i tym razem nie skończy się na kilku głupich szwach.

Nie wiedziałem co mam robić. Zacząłem się go bać. Jeszcze nigdy nikogo nie bałem się tak bardzo. Nie widziałem wyjścia z tej sytuacji.

- Dobrze. Pójdę.- powiedziałem w końcu.

Bo niby co innego miałem powiedzieć?

- To fajnie. Będę tu czekał. Tylko się pospiesz.

Serce biło mi w piersiach jak oszalałe. Otwarłem furtkę i niepewnie przeszedłem przez plac, kierując się w stronę drzwi wejściowych. Gdy byłem już przy drzwiach stanąłem jak wryty. Z budy, której wcześniej nie widziałem, powoli wyszedł pies. Był dość duży, o ciemnej sierści. Szczerzył na mnie zęby i niewątpliwie nie miał pokojowych zamiarów. Niewiele myśląc rzuciłem się do drzwi wejściowych, które na szczęście nie były zamknięte. Wpadłem do środka i zamknąłem je za sobą, dosłownie o ułamek sekundy zanim pies dopadł do mnie.

W tej chwili byłem już bliski paniki. Pies za drzwiami ujadał jak szalony i drapał łapami. Wiedziałem jednak, że byłem, przynajmniej na pewien czas bezpieczny. Musiałem też, pomimo wszystko, wziąć się w garść i zacząć działać. Przespacerowałem się po domu, najpierw badając kuchnię, a następnie wchodząc do znajdujących się głębiej pokoi. Otwierałem szafy i, tak jak radził mi Jonathan, sprawdzałem, czy nie ma tam ukrytych pieniędzy. Wreszcie znalazłem kilka wsuniętych banknotów. Wziąłem jeden 50-dolarowy, pozostałe odkładając na miejsce.

Pozostawało jednak zagadnienie, jak wydostać się na zewnątrz. Przez chwilę obserwowałem przez okno psa, który wciąż znajdował się przy drzwiach, gdy zobaczyłem, ku swojemu przerażeniu, że furtka otwiera się i przechodzą przez nią nieznani mi ludzie. Prawdopodobnie to Terry i jego rodzice, pomyślałem. Muszę jak najszybciej uciekać.

Ruszyłem do sypialni, którego okna wychodziły na sad. Udało mi się otworzyć jedno z nich i zanim usłyszałem jakikolwiek ruch za plecami wyskoczyłem. Dzielące mnie od płotu kilkadziesiąt metrów przebiegłem w rekordowym chyba czasie. Ani razu nie oglądałem się za siebie. Gdy dopadłem do płotu przesadziłem go i uciekłem.

Jonathan czekał na mnie pod lasem. Był opanowany. Tylko ja byłem kłębkiem nerwów.

- Bardzo dobrze. Dawaj szmal.

Podałem mu banknot bez słowa.

- Jutro spotykamy się o 10-tej rano w dokładnie tym samym miejscu. Mam kilka ekstra pomysłów. Tylko tym razem bądź.

Uśmiechnął się zimno i odszedł.

                *

W nocy nie mogłem spać. Głowiłem się nad tym co powinienem zrobić. Jak zareagować na tę całą sytuację. Jak przeciwstawić się Jonathanowi, który był ode mnie silniejszy i, jak się wydawało, zdolny do wszystkiego. Nie wiedziałem. Czułem się bezradny. Byłem tylko niedużym, zakompleksionym chłopcem, który nie umiał się bić. Co mogłem zrobić?

Podczas śniadania musiałem wyglądać na nieobecnego, bo mój dziadek aż zaniepokoił się o mnie.

- Co ci jest?- zapytał.

- Nic. Trochę źle się czuję.

Sprawdził czy aby nie mam gorączki.

- Ta znajomość ci nie służy. Powinieneś sobie poszukać jakiegoś innego kolegę.

Co racja to racja, pomyślałem.

- A gdzie dzisiaj idziecie?

- Nie wiem. To zależy od niego.

- Tylko nie idźcie nad piaski. Zawsze zapominam ci o tym powiedzieć. W tym roku utopiło się tam już dwoje dzieciaków. To bardzo niebezpieczne miejsce.

- Piaski? Co to takiego?- zainteresowałem się.

- To takie miejsce na rzece, gdzie kiedyś chodziło się kąpać. Są tam bardzo mocne wiry, a ostatnio na tyle przybrały na sile, że nawet policja ostrzegała, by tam nie chodzić.

- Więc dlaczego ktoś tam jeszcze chodzi?

- Tego nie wiem. Widocznie ludzie lubią ryzyko...

Zainteresowało mnie to.

- Gdzie są te piaski? Na wypadek, gdybym... przypadkiem tam kiedyś trafił.

- Za sadem Williamsa. Jakieś 200 metrów na lewo od lasu.

- OK. Będę pamiętał.

                *

- Piaski?

- Tak. Nie słyszałeś?- zdziwiłem się. – To świetne miejsce do nurkowania.

Jonathan przyjrzał mi się badawczo.

- Trochę za zimno na nurkowanie. I od kiedy z ciebie taki fan pływania? Myślałem, że nie lubisz wody.

- Nie lubię, ale jest też inna sprawa.

- Jaka?

- Kiedyś, jak jeszcze się nie znaliśmy, byłem tam z moim ojcem. Pływaliśmy przez cały dzień. Mój tata jest świetnym pływakiem.

- I co z tego?- zapytał znudzony.

- Dostałem wtedy od niego w prezencie 200 dolarów. Nie wiedziałem na co mam je wydać. Wymyśliłem więc, że ukryje je tam, w pewnym miejscu, który był znany tylko mnie. A kiedy znajdę zastosowanie dla tej forsy wrócę tam i je odnajdę.

- Trzeba być idiotą, żeby coś takiego wymyślić.- powiedział powoli.

Nic nie powiedziałem.

- I twierdzisz, że te 2 stówki dalej tam są?

- Pewnie. Nie sądzę, żeby je ktoś znalazł.

- A gdzie je schowałeś?

- Do dziupli na drzewie. I przykryłem ziemią, żeby ich nie było widać. Pieniądze są w skórzanym portfelu, więc nie powinno się im nic stać.

- I co w związku z tym?

- Możemy tam pójść i je odzyskać. A potem wydać na co nam się tylko podoba.

Jonathan popatrzył na mnie, a ja uśmiechnąłem się porozumiewawczo. Wyszło mi to całkiem nieźle. Tak się uśmiechaliśmy do siebie dawno temu. Zanim jeszcze nie okazał się draniem, od którego lepiej trzymać się z daleka. Miałem wrażenie, że on też przypomniał sobie tamte czasy.

- Można by kupić fajny kask do motoru. W końcu obaj na nim jeździmy.

- Pewnie.

Oczy Jonathana rozjaśniły się i już wiedziałem, że będzie chciał iść.

- Chodźmy więc.- rzucił i ruszyliśmy w drogę. Drogą, którą wskazał mi mój dziadek.

- Nie znasz tego miejsca? Nie pływałeś tam nigdy?- zapytałem gdy szliśmy.

- Nie. Nie lubię pływania.

                *

Gdy doszliśmy na miejsce Jonathan znów przestał być miły.

- Więc gdzie one są?- zapytał tonem nie uznającym sprzeciwu.

- Tam.- powiedziałem wskazując drugi brzeg. – Na tym drzewie.

- OK. Więc wskakuj i przynieś mi je.

- Ale ja nie umiem pływać.

- Co takiego?

- Normalnie. Nie umiem pływać.

- Przecież mówiłeś, że pływałeś z ojcem.

- Uczył mnie, ale zupełnie tego nie chwytam. Jak jestem w wodzie to od razu idę na dno. A tu jest dobre dwa metry głębokości.

Jonathan westchnął jak ktoś, kto musi wszystko robić samemu.

- Mówił ci już ktoś, że jesteś całkowicie do niczego?- mówiąc to rozebrał się do kąpielówek i zanim się zorientowałem zaczął wchodzić do wody.

- Jeżeli tam nie ma żadnych pieniędzy to natrzaskam ci tak, że cię rodzona matka nie pozna.- powiedział jeszcze ostrożnie postępując przed siebie.

Rzeka nie była duża, ale nawet z brzegu widać było, że jest głęboka. Widać było też wiry, które piętrzyły się na jej powierzchni. Może nie wyglądały bardzo groźnie, ale wiedziałem, że coś gorszego czai się głębiej. Gdybym nie wiedział, co to za miejsce, nie domyśliłbym się jak bardzo jest niebezpieczne. Tak samo jak Jonathan nie miał pojęcia, w co się pakuje. Zresztą w tym momencie za dużo myślał o pieniądzach, które czekały na niego po drugiej stronie.

- Tu jest naprawdę głęboko.- powiedział, gdy woda zaczęła już zakrywać mu piersi.

- Tylko trochę. Wystarczy przepłynąć kilka metrów i jesteś po drugiej stronie. A tam już jest płytko.- powiedziałem zupełnie spokojnym głosem.

W następnej chwili Jonathan zaczął płynąć. Był dość dobrym pływakiem i bardzo silnym fizycznie. Zastanawiałem się więc co się stanie, gdy wir zacznie go wciągać. Gdy był mniej więcej w połowie odległości wyglądało tak, jakby coś nagle złapało go od dołu. Stracił rytm i zaczął się szamotać. Przez chwilę walczył, ale widać było, że nie daje rady

- Ratunku...- krzyknął urywanym głosem. Nie odpowiedziałem nic.

- Ratunku.- powtórzył głośniej. Patrzyłem na niego, jak stopniowo traci siły. Nie ruszałem się z miejsca. Machał rękami, a woda zalewała mu usta. Popatrzył na mnie z rozpaczą i dostrzegłem, jakby zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Trwało to tylko kilka sekund. Zanurzył się pod wodę i zniknął mi z oczu.

Woda szybko uspokoiła się. Była dokładnie taka sama, jak wtedy, kiedy tu przyszliśmy. Nie było na niej najmniejszego śladu po tym, co się stało.

Zastanowiłem się przez chwilę, a potem podniosłem ubranie i buty Jonathana i z całych sił rzuciłem je do rzeki. Wpadły mniej więc w tym miejscu, w którym widziałem go po raz ostatni. I tak samo jak on szybko poszły na dno.

leppus_28