Wszystko stoi na kłamstwie i kłamstwem oddycha. Są tacy, dla których nie ważne gdzie się lezie, byle się lazło szybko. Tacy, dla których nie ważne jak wielkie głupoty się plecie, byleby nie dopuszczać innych do głosu. Im mniej rozumieją, tym częściej zabierają głos. Im są mniejsi, tym zadziorniejsi. Gdy ktoś jest dla nich miły – kopią go, a gdy nadstawia drugi policzek – poprawiają mu kijem. Gdy są słabsi od swego przeciwnika – cofają się, gdy silniejsi – walczą do upadłego, kiedy podobni – ubliżają mu i uciekają. Kiedy wróg wpada w gniew – drażnią go, kiedy się ich boi – plują mu do zupy, kiedy jest wypoczęty – robią sobie przerwę, a kiedy gotowy do walki – pukają do jego drzwi i biorą nogi za pas. To ci wszyscy, którzy w zimę chodzą w krótkich spodenkach, a w lato biegają w kożuchu. Dostrzeżesz ich łatwo, na pochodach i przystankach autobusowych. Ich twarze lśnią w porannym Słońcu, ich oczy błyszczą energią, a palce wystukują melodie modnych przebojów. Ich nazwiska wypełniają podręczniki historii, a złote myśli cytują najwięksi.
Bądź taki jak oni, a wszystko stanie się dla ciebie łatwe. Ludzie zaczną ci jeść z ręki, a ty będziesz mógł ich wyzywać od ostatnich głupków ilekroć przyjdzie ci na to ochota. Będą się ciebie bać, będą ci zazdrościć, będą knuć przeciwko tobie i wygadywać androny. Będą cię szkalować przed twoją własną rodziną, przebijać opony w samochodzie, wybijać szyby kamieniami i wypisywać twoje imię na murze. Na dodatek wszystko to zwalą na ciebie. Wmówią ci najgorszą chorobę psychiczną. Naślą na ciebie policję, oskarżą o pedofilię i zoofilię, albo coś jeszcze gorszego. Zaświadczą, że uprawiasz nierząd z własnym chomikiem. Znajdą się świadkowie, którzy widzieli cię sikającego na pomnik wodza rewolucji i biegającego nago po parku. Przysięgną, że popełniałeś najokropniejsze zbrodnie wojenne, że kradłeś i oszukiwałeś. A potem zrzucą cię ze schodów i podstawią ci nogę, kiedy będziesz szedł ulicą.
Ale to później. Najpierw będą cię podziwiać za to, że jesteś „inny”. Będą skandować twoje imię, kłaniać się w pas i prosić cię o radę. Będą się z tobą dzielić ostatnią kromką chleba, ostatnim płaszczem, ostatnią parą butów. Gdy przyjdzie wielki głód oddadzą ci swoją ostatnią rację żywnościową, a gdy woda zaleje cały świat poproszą cię, byś pierwszy wszedł do arki. Będą ci stawiać pomniki, nazywać szkoły twoim imieniem, ich dzieci będą czytać o tobie w książkach. I wybaczą ci wszystkie twoje złe uczynki, twoje bezeceństwa i draństwa, i powiedzą: „mieszkałem koło niego”, „widziałem go na ulicy”, „podałem mu rękę”. I będą mówić, że byłeś dobrym człowiekiem, wzorem cnót wszelakich, prawdziwym aniołem dobroci i współczucia, mesjaszem i prorokiem, rycerzem ostatniej szansy. Że pomagałeś sierotom i niedożywionym, przeprowadzałeś ślepców przez jezdnię i od ust sobie odejmowałeś.
Ale będą też tacy, którzy nie zgodzą się z tym. Będą krzyczeć, że to nieprawda. Że wcale nie byłeś taki, że wcale nie myślałeś o innych. Że gdy nikt nie widział podkradałeś pieniądze z tacy w kościele, podglądałeś małe dziewczynki, gdy szły do ubikacji, a jak podali ci dziecko do pogłaskania, to je ugryzłeś w głowę. Że byłeś zerem, albo czymś jeszcze mniejszym i wszystko co powiedziałeś i zrobiłeś nie nosi w sobie nawet cienia talentu. I by to udowodnić, obleją się benzyną na środku miasta i podpalą. A inni będą na to patrzeć i pojawią się w ich umysłach wątpliwości. I jedna śmierć zrodzi następną. I w końcu przewrócą twoje pomniki, zburzą muzea poświęcone twojej osobie, powyrywają kartki z podręczników, by wymazać jakiekolwiek ślady twojego istnienia. I zapomną, że ktoś taki w ogóle kiedykolwiek istniał.
Wszystko to jednak nie będzie miało już dla ciebie znaczenia. Będzie się odbywało poza tobą, na zupełnie innej płaszczyźnie. Do tego momentu bowiem minie wystarczająco dużo czasu, byś się przekonał, że z ludźmi nie łączy cię nic. Że knują tylko przeciw tobie, że cię nienawidzą, że usiłują cię zabić i zabić twoje dzieci, tylko po to, by choć przez chwilę się nie nudzić. I zaczniesz ich wtedy szanować. Pomyślisz, że to twoi bracia, że podobni są do ciebie jak dwie krople wody. Że żyć znaczy umierać, a gdy chcesz żyć dla innych, musisz wpierw umrzeć dla siebie samego. I gdy sobie to wreszcie uświadomisz, to nie będzie już niczego, co byłoby poza kręgiem twojej mocy. I pójdziesz i znajdziesz uczniów, wiernych naśladowców, którzy zdradzą cię któregoś dnia i wystawią twoje ciało na męczeńską śmierć i wiekuiste zapomnienie.
Ale jeszcze nie teraz. Teraz są jeszcze jedynymi twoimi towarzyszami i są w stanie pójść za tobą w ogień. Kochają cię tak, jak kocha się kobietę, miłością zaborczą i fałszywą. I będą siedzieć wokół ciebie, podczas gdy ty stał będziesz na wysokiej górze i przemawiał do nich, a słowa będą się układać w doskonałą modlitwę. Pełną siły i prostoty. I twój entuzjazm porwie wszystkich do czynu, i nagle stwierdzisz, że nie jesteś już sam. Że prowadzisz za sobą miliony. Że wystarczy jedno twoje słowo, by uciszyć wiatr na jeziorze, wystarczy jedno twoje spojrzenie, by poznać grzechy ludzkie kiedykolwiek popełnione i wybaczyć je. Że jesteś w stanie zatrzymać czas, że góry stoją pionowo tylko tak długo, dopóki nie każesz im przestać. Że gdybyś chciał, drzewa mogą zacząć krwawić, a ptaki będą martwe spadały z nieba. Że możesz spowodować, że ziemia się rozstąpi i wyjdzie z niej anioł zagłady i unicestwi wszystko swoim piekielnym oddechem. Ale ty nie robisz tego. Powstrzymujesz anioła zagłady jednym spojrzeniem, podtrzymujesz górę i darowujesz życie ptakom. Mówisz: „opuśćcie miecze, a ja was uzdrowię”. I robisz to w imię miłości, miłości do drugiego człowieka, do każdej żywej istoty koegzystującej na tym najpiękniejszym ze światów. I wtedy dopiero wszyscy uświadamiają sobie kim jesteś naprawdę, jak wielka jest twoja potęga i chwała na wieki, i zaczynają cię wielbić.
Przestają jeść i pić, opuszczają swoją rodzinę, otwierają swe brzuchy i podają ci swe dzieci, byś je wziął i poświęcił w ofierze. A ty uśmiechasz się do nich i tłumaczysz, powoli i spokojnie, że to nie potrzebne. Że miłość nie wymaga ofiar. Że jest sama poprzez siebie i dla siebie. Wtedy oni padają na twarz i całują cię po stopach, natchnieni duchem bożym improwizują psalmy na twoją część. Chcą, byś ich prowadził do Ziemi Świętej, byś ich pojednał z Bogiem. Wyznają przed tobą swoje winy i żałują za nie, ronią szczere łzy skruchy. Twierdzą, że sypiają z własnymi dziećmi, że pożądają żon bliźnich swoich i plują w dół kiedy siedzą w synagodze. I ty wybaczasz im to wszystko, bo nie wiedzieli co czynią. I mówisz: „idźcie w pokoju, wasze grzechy nie obciążają już sumień waszych”. I oni odchodzą skruszeni chwaląc imię twoje i obiecując poprawę, i mówią: „oto jest Pan”, „ujrzałem oblicze Jego i On mnie uzdrowił”.
A potem przychodzą do domu i płaczą nad swym grzesznym życiem, nad umęczoną ziemią swoją i ojców swoich. I godzą się z żonami swoimi, proszą o wybaczenie i śpiewają pieśni chwalące Pana. A potem idą do łóżka, zmęczeni i zastanawiają się, jak zabić tego proroka, który do nich przyszedł, w jaki sposób zrzucić na niego całą winę. I następnego dnia wstają wcześnie i zaczynają czyścić noże i topory, sprawdzają wytrzymałość lin, którymi mają zamiar skrępować ciało Jego, na tej górze, na której jeszcze wczoraj stali i słuchali i gotowi byli skoczyć za nim w ogień. A on przemawiał do nich i pokazywał palcem na drzewo i mówił: „Patrzcie, bracia moi, to nie jest drzewo”, potem pokazywał palcem na kwiat i mówił: „Patrzcie, to nie jest kwiat”, a wreszcie pokazał na nich wszystkich i powiedział: „Błogosławieni ci, którzy patrzą i prawdy nie dostrzegają”.
A Ty? Czy zrozumiałeś cokolwiek? Czy jesteś tylko jeszcze jednym pierdolonym zjadaczem chleba?