Archiwum 04 grudnia 2008


gru 04 2008 Stary Manustrypt
Komentarze (0)

List prof. ks. Henryka Olszewskiego, nadesłany do redakcji pisma „Tygodnik Powszechny”, wydrukowany dnia 22.08.2002:

Rzadko zdarza się, by artykuł, wydrukowany w prasie codziennej, wywołał takie wrzenie, tyle komentarzy i aktów świętego oburzenia, co w przypadku artykułu księdza Malinowskiego, który ukazał się w „Gazecie Wyborczej” dnia 7 lipca bieżącego roku. Znajdowało się tam tylko część argumentów, jeżeli możemy tak nazwać to, czym posługuje się ksiądz Malinowski, w całości zawarte w wydanym 2 dni wcześniej, lipcowym numerze „Wiedzy i Życia”.

Rewelacje tam przedstawione poruszyły, jak się wydaje, najczulsze struny polskiej religijności, poczucia narodowej dumy i wszystkiego tego, w co jeszcze wierzą ludzie w tych czasach ogólnego rozkładu. Artykuł księdza Malinowskiego uważam osobiście za podstępny atak na te wartości, na cały system moralny i etyczny, wyznawany przez zachodnią cywilizację. Atak podstępny, bo dokonany przez człowieka, który, przynajmniej teoretycznie, powinien krzewić i chronić to, co nazywamy tradycją Kościoła katolickiego, a na co składa się w pierwszym rzędzie kult Jezusa Chrystusa jako zbawiciela i odkupiciela win człowieczych, Syna Bożego, zrodzonego z Maryi Dziewicy. Kult ten ksiądz Malinowski ma za nic, atakuje go w najbardziej ordynarny sposób, przedstawiając nic nie warte naukowe dowody, których prawdziwość nie tylko rodzi uzasadnione wątpliwości, ale które przede wszystkim nie służą dobremu imieniu Kościoła, podważają jego autorytet i wiarygodność. Nie wiem jaka będzie decyzja episkopatu polskiego i czy opinię wyrazi w tej sprawie papież (moim zdaniem opinia może być tylko jedna), ale wydaje mi się, że ksiądz Malinowski nie powinien już być dalej reprezentantem tej religii, w którą ja wierzę i którą ja reprezentuję. Ważniejsze jednak od osoby samego Malinowskiego jest tu to, jak potraktujemy ogólną tendencję, która zapanowała ostatnimi czasy w polskiej prasie, polegającą na bezwstydnym szkalowaniu Kościoła, z tzw. pozycji naukowych, czy też pseudo-naukowych. Artykuł ten wpisuje się bowiem, niestety, w długą już dziś tradycję ataków na Kościół katolicki, instytucję, która usiłuje chronić nas przed zalewem zachodnioeuropejskiego liberalizmu i relatywizmu moralnego.

 

Fragment artykułu Jana Dobraczyńskiego, wydrukowanego na łamach „Wprost” dnia 24.08.2002,

przedrukowanego w „Gazecie Wyborczej” dnia 26.08.2002:

(...) Odpowiadając na tezy, stawiane przez księdza Malinowskiego w artykule z „Wiedzy i Życia”, nasuwa mi się cały szereg wątpliwości natury merytorycznej. Ksiądz, nie będąc ani historykiem, ani archeologiem z wykształcenia, popełnił niewątpliwie mnóstwo błędów w swym, nazwijmy to, naukowo-teologicznym śledztwie, dotyczącym tajemniczego, aramejskiego starodruku.

(...) W odróżnieniu do pozostałych krytyków, zamieszczających swe repliki w pismach katolickich, nie uważam by należało księdza tego obłożyć ekskomuniką i spalić na stosie tylko dlatego, że zdecydował się upublicznić wyniki swych historycznych i archeologicznych dociekań, nawet jeżeli ich wiarygodność była niezbyt wielka, a wyniki te stały w rażącej sprzeczności z jego własną, jak mniemam, żarliwą wiarą religijną. Świadczy to nawet o sporej odwadze, choć połączonej z pewną lekkomyślnością, a nawet naiwnością. Myślę, że ksiądz Malinowski wywołał burzę w szklance wody, burzę, która może stać się jednak niezwykle pomocna i oczyszczająca. Być może zapoczątkował on bardzo ważną dyskusję, która stanie się pomostem do porozumienia różnych religii i tradycji intelektualnych. Może ona pomóc w oczyszczeniu religii katolickiej z tych dogmatów, które przestały już obowiązywać, ustępując pod naporem naukowych odkryć.

 

Oświadczenie komisji papieskiej, wydane 4.09.2002, w sprawie artykułu księdza Malinowskiego, który ukazał się 5.07.2002 na łamach „Wiedzy i Życia”:

Po dokładnym zapoznaniu się z materiałami, przysłanymi komisji przez księdza Malinowskiego oraz materiałami dostarczonymi nam przez episkopat polski, komisja uznaje, że nastąpiło tu, za sprawą w/w księdza, rażące pogwałcenie zasady nie kwestionowania podstawowych dogmatów wiary, wyznawanej przez osobę kościelną. Dlatego też postępowanie księdza Malinowskiego spotyka się ze stanowczą naganą z naszej strony, oraz zostaną podjęte kroki zmierzające do uniemożliwienia dalszego szerzenia poglądów księdza w kwestiach wiary. Celem komisji nie była ocena wiarygodności naukowych tez, postawionych przez księdza Malinowskiego. W tej kwestii komisja nie będzie się wypowiadać.

 

Wypowiedź księdza Malinowskiego, zarejestrowana 4.09.2002, wkrótce po dotarciu informacji o decyzji komisji papieskiej:

Chciałbym powiedzieć, że moim celem, jako autora artykułu, wydrukowanego w „Wiedzy i Życie” nie było podawanie w wątpliwość fundamentów wiary katolickiej, a co za tym idzie kwestionowanie kultu jezusowego jako Syna Bożego. Moim celem było jedynie przedstawienie faktów historycznych, również takich, które jako niewygodne są często ukrywane przez Kościół katolicki. Uważam, że warto było je opublikować, by wywołać dyskusję nad pewnymi zagadnieniami natury doktrynalnej i teologicznej. Werdykt komisji papieskiej przyjąłem ze smutkiem, ale i pokorą. Jeżeli komisja zakaże mi dalszej pracy naukowej, podporządkuję się temu zakazowi. Wciąż uważam się za katolika. Odkrycia, których dokonałem jeszcze bardziej utwierdziły mnie w mojej wierze.

 

*

 

- Zareagował ksiądz niezwykle spokojnie na werdykt komisji.

- Tak. Zakazano mi publikacji, odebrano moją pracę, ale pozwolono pozostać na stanowisku na uniwersytecie w Poznaniu i oczywiście zachować święcenia, a to dla mnie najważniejsze. Można nawet powiedzieć, że spodziewałem się poważniejszych konsekwencji, z ekskomuniką włącznie.

- Spodziewał się ksiądz ekskomuniki? W takim razie dlaczego zdecydował się ksiądz na publikację?

- Może pan uwierzyć w to, lub nie, ale z naturalnej potrzeby dania świadectwa prawdzie. Pewnie gdybym nie był księdzem, byłbym archeologiem albo historykiem. Gdy wpadło mi w ręce coś, co uznałem za jedno z największych odkryć naukowych naszego stulecia, nie mogłem trzymać tego w tajemnicy. Pan postąpiłby inaczej?

- Mimo to wielu i tak uważa, że zrobił to ksiądz wyłącznie z chęci zdobycia rozgłosu.

- To jest ich zdanie. Nie będę z tym polemizował.

- Chciałem na początku zapytać o to, co interesuje bardzo wielu ludzi, a mianowicie: czy ma ksiądz wykształcenie archeologiczne.

- Nie. Skończyłem religioznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Archeologia to jednak moja pasja. Znam łacinę i hebrajski, trochę starogrecki.

- Starodruk był napisany po aramejsku.

- Tak. Ale dość szybko udało mi się go przetłumaczyć na hebrajski.

- Profesor Witlikiewicz, z Uniwersytetu Jagiellońskiego, największy specjalista od starożytnej kultury żydowskiej, określił księdza jako „ignoranta”.

- Ja ignorantem nazwałbym kogoś, kto określił profesora Witlikiewicza jako specjalistę.

- Jak się pan ustosunkuje do tez, stawianych przez profesora, na temat pana pracy, zamieszczonych w ostatnim numerze „Wiedzy i Życie”?

- Nie czytałem tego artykułu.

- A pozostałe argumenty przeciwników księdza?

- Ja nie prezentuje własnych poglądów, a jedynie wyniki analiz archeologicznych. Każdemu krytykowi mówię dokładnie to samo. Niech sam zbada wszystkie dostępne manuskrypty, na których ja się opierałem, a następnie udowodni, że gdzieś popełniłem błąd.

- Ksiądz doskonale wie, że takie badania nie są możliwe, z uwagi na niedostępność głównego starodruku.

- Tak. Znajduje się on w obecnej chwili pod kluczem i małe są szanse by w najbliższym czasie ktokolwiek został do niego dopuszczony.

- Pozostaje pan więc jedyną osobą, która miała do niego dostęp.

- Może inaczej. Jedyną, która ma ochotę wypowiadać się na ten temat. Starodruk był badany przez komisję episkopatu, oraz wysłanników papieża.

- Jakie były wyniki tych badań?

- Wszystkie badania kwestionowały jego oryginalność, ale nie precyzowały na czym dokładnie opiera się ta ekspertyza. To znaczy co takiego dokładnie świadczy o tym, że to falsyfikat.

- A ksiądz nie miał wątpliwości co do jego autentyczności?

- Miałem. Ale nie znalazłem też wyraźnych dowodów na jego fałszywość. Wszyscy, którym go pokazywałem byli tego samego zdania. A byli wśród nich specjaliści z różnych naukowych dziedzin.

- Kiedy odnalazł ksiądz pierwszy manuskrypt?

- Przeszło 2 lata temu.

- Gdzie?

- W archiwum biblioteki Uniwersytetu Poznańskiego.

- Jak się tam znalazł?

- Też chciałbym to wiedzieć. Być może dostał się tam za pośrednictwem jakiegoś zakonu krzyżackiego. Po wojnach krzyżowych w ich ręce trafiło wiele dokumentów z Ziemi Świętej. Kiedy zakony przestawały istnieć zasoby bibliotek trafiały w ręce polskie. Z reguły polscy naukowcy nie byli nimi zainteresowani, często nie były nawet odczytane. Trafiały do archiwum, gdzie leżały nietknięte i nieopisane przez stulecia.

- Jaka była księdza pierwsza reakcja na manuskrypt? Miał ksiądz świadomość doniosłego, naukowego odkrycia?

- Poszukiwałem wtedy zupełnie czegoś innego. Gromadziłem informacje dotyczące esseńczyków. W Poznaniu, gdzie pracuję i mieszkam, znalazłem już pewne dokumenty, m.in. informacje na temat pierwszego Mistrza zakonu, Wilhelma z Knortu. Gdy w ręce trafił mi aramejski manuskrypt miałem nadzieję, że również on dotyczy esseńczyków. Z taką nadzieją przekazałem go w ręce zaprzyjaźnionego tłumacza.

- Jak wyglądał manuskrypt?

- Był w stosunkowo dobrym stanie, choć brakowało szeregu kartek. Większość zachowanych stron była jednak prawie nietknięta.

- To chyba rzadkość. Z rękopisów z Qumran pozostały jedynie strzępy.

- To prawda. Można to nazwać szczęściem.

- Jak stary jest manuskrypt?

- Datowanie jest w tym wypadku bardzo trudne, ale myślę, że pochodzi z przełomu I i II wieku naszej ery. O tym przynajmniej świadczy jego treść. Nie można jednak, moim zdaniem, określić daty jego powstania z odpowiednio dużą dokładnością.

- Czy był jakoś podpisany?

- Pierwsze strony były zniszczone. Podobnie koniec, czyli części najbardziej narażone na zniszczenie. Dlatego nie wiemy dokładnie jaki był tytuł dzieła i kto był jego autorem.

- Ile dokładnie stron przetrwało?

- Około 50.

- Co opisują?

- Są rodzajem pamiętnika. Dziennika, pisanego ręką mnicha. W trakcie pisania przebywał on niewątpliwie w klasztorze w Tibru, na południu Izraela.

- Jak by ksiądz określił autora jako pisarza?

- Był niewątpliwie bardzo utalentowanym poetą i filozofem. Jego styl jest pełen prostoty i siły. Jeden z naukowców badających manuskrypt określił go nawet mianem Szekspira czasów starożytnych.

- Dlaczego więc nie znamy żadnych jego dzieł?

- Znamy jedno i to bardzo dobrze. Dotychczas nie wiedzieliśmy tylko, że to właśnie on jest jego autorem.

 

*

 

W roku 28 n.e. przebywał w Izraelu. Tutaj zetknął się z Janem Chrzcicielem, który zaczął głosić wiarę w nadejście Mesjasza. W tym samym roku wrócił do Aleksandrii, gdzie zaczął redagować Ewangelię, dzieło opisujące nadejście przepowiedzianego Mesjasza. By uwiarygodnić całą historię w swoje dzieło wstawił postacie historyczne: Jana Chrzciciela (który uznaje Jezusa za prawowitego proroka), króla Heroda Antypasa (rządził od 4 p.n.e.) i prokuratora rzymskiego Poncjusza Piłata (sprawował urząd od 26 n.e.). W trakcie pisania, w 30 roku dotarła do niego wiadomość o śmierci Jana. Fakt ten włączył do swego dzieła. W roku 30 Ewangelia była już gotowa. Jako autentyczną przekazał ją rabinowi, wyjeżdżającemu do Izraela. Ok. roku 32 niektórzy rabini zaczynają głosić wśród ludu Ewangelie opisujące życie Jezusa. W roku 34 rybak imieniem Piotr doznaje objawienia i zaczyna wierzyć, że jest Piotrem, opisanym w tekście. Uzurpuje sobie prawo do zwierzchnictwa nad rozwijającym się kościołem. Chrześcijanie są zwalczani jako heretycy. W 37 roku Rzymianin Paweł, zwalczający dotychczas chrześcijan, przechodzi na ich stronę i staje się głównym krzewicielem religii wśród ludów rzymskich (pierwsza jego misja ma miejsce w 44 roku). Do 45 roku religia ma znaczenie marginalne. Ok. 58 roku Piotr, nie odnosząc większych sukcesów wśród Żydów, przedostaje się do Italii. Jako niepiśmienny wielokrotnie snuje z pamięci opowieści zawarte w Ewangelii. Zostają one spisane w postaci Ewangelii synoptycznych przez trzech jego uczniów. Różnią się szczegółami, podobnie jak różniły się opowieści Piotra. W 64 roku chrześcijanie stają się liczną sektą w Rzymie i są prześladowani przez Nerona. W 64 roku umiera Piotr, w 67 zostaje zgładzony święty Paweł. W 70 roku święty Łukasz (przypisuje mu się autorstwo jednej z Ewangelii), pisze Dzieje Apostolskie. W międzyczasie autor pisze czwartą Ewangelię według św. Jana. Wkrótce potem umiera w podeszłym wieku. Tekst Ewangelii, wraz z Apokalipsą (również nazwaną św. Jana) przedostaje się na tereny Izraela z dużym opóźnieniem. Pojawia się dopiero ok. 95 roku i jest łączona z osobą mistyka o imieniu Jan.

leppus_28   
gru 04 2008 Ars de Mortem (Sztuka Umierania)
Komentarze (0)

        Dziś rano, o godzinie 9.35 umarłem. Dopadło mnie to gdy akurat spałem, śmierć przyszła we śnie. Nie cierpiałem zbytnio, można nawet rzec, że zakończyłem mój żywot spokojnie i gładko, bez niepotrzebnych awantur i dyskusji, czyli akurat przeciwnie do tego, czego można by się spodziewać po powierzchownej choćby analizie mego życia. Nie było żadnych wyładowań atmosferycznych, złorzeczeń ani natchnionych szekspirowskich monologów, wartych choćby pobieżnego wzmiankowania. Umarłem jakby chodziło o zjedzenie jabłka. Albo powiedzmy dwóch jabłek. Tak czy owak nie żyję już dobrą chwilę, moje ciało zdążyło obniżyć swą temperaturę do poziomu przysłowiowego gruntu, krew dawno przestała krążyć, rozpoczyna się tym samym długotrwały i ogólnie niezbyt przyjemny proces fizycznego rozkładu, a ja... no cóż, ja nic nie mogę zrobić, bo przecież już mnie nie ma. Przynajmniej teoretycznie. Jestem więc w kropce, bo o czymże tu pisać skoro już umarłem. Zdecydowanie źle wybrałem moment rozpoczęcia, jak na początek zupełnie się to nie nadaje, co najwyżej na zakończenie, a i owszem, ale na początek w żadnym wypadku. Musicie mi jednak wybaczyć, bo jest to moja pierwsza powieść (i pewnie ostatnia, skoro już nie żyję) i brak mi odpowiedniego doświadczenia. Jeszcze raz usiłuję coś zrobić, choćby dźwignąć delikatnie małym palcem u nogi, chociażby na milimetr, ale widzę, że nic z tego. Natury nie oszukam. Leżę więc dosłownie i co gorsza w przenośni. Na szczęście pozostał mi jeszcze sprawny, nad wyraz sprawny, zaskakująco sprawny, zaskakująco biorąc pod uwagę okoliczności, umysł, którym wciąż mogę posługiwać się bez specjalnych ograniczeń. Z jego pomocą mogę rozprostować nogi, jak tylko mi się podoba, podrapać się po głowie, a nawet skoczyć w wzwyż ponad szóstym piętrem. Mogę to zrobić, a i owszem, ponieważ robię to wyłącznie w mojej wyobraźni. Nie ma co się jednak wygłupiać. Trzeba zaczął całą historię, która przecież czekać nie będzie i którą to zacząć trzeba koniecznie. Co prawda wyniknęły określone trudności, całkowicie niezamierzone, w postaci mojej nagłej i niczym nie usprawiedliwionej śmierci, ale są to tłumaczenia, sami przyznacie, dość naiwne. Tylko z tego powodu, że autor zmarł miałoby nie dojść do napisania dzieła epokowego, albo przynajmniej średniego, albo nawet kiepskiego, ale zawsze? Cóż to za głupie usprawiedliwienie!

        Postanowiłem więc negować, a nawet bagatelizować moją śmierć. Zapędziłem ją tym w kozi róg. Zupełnie z tego powodu zgłupiała. Nie spodziewała się podobnego uporu. Nie tylko ją bagatelizuję, ale nawet abstrahuję od niej. Spycham ją na margines, wyganiam za drzwi, odsyłam do rezerwy, idę w zaparte. Puszczam ją mimo uszu. Moja konsekwencja, połączona z całkowitą irracjonalnością stanowi kombinację całkowicie nie do pokonania, nawet dla niej. By udowodnić, jak dalece mam ją gdzieś wybrałem się na miasto. Zanim się zorientowała byłem już w połowie drogi i nie dało się mnie zawrócić. Głupota sytuacji stała się faktem, fakt przeistoczył się w głupotę, prawda straciła rację bytu, czas ruszył szybkim rytmem w przeciwną stronę. Powstał bałagan. A w zasadzie nawet nie tyle bałagan co nagałab. Gigantyczny nagałab i to puchnący i pęczniejący całkowicie ignorujący wszelkie zasady przedarł się przez interpunkcję i poleciał nie bardzo wiadomo gdzie zresztą może to i lepiej bo mamy go tym samym z głowy.

        Spokojnie, tylko spokojnie. Trzeba jednak ustalić pewne reguły, póki nie będzie za późno. Muszę się czegoś złapać. Nie wiedząc czego się złapać, złapałem się gruntu. I to mnie uratowało, przynajmniej częściowo, bo grunt w szybkim tempie począł przestawać być gruntem, lub też tylko gruntem, przeistaczając się w coś całkowicie dla mnie niezrozumiałego. Przestał być stabilny. Poleciał do góry i tyle go widzieli. Góra poszła na dół, dół poszedł do góry, środek wyszedł, a ja gwizdnąłem o beton. Niewtajemniczonym pragnę wyjaśnić, że beton, w odróżnieniu do tego, co wcześniej o nim słyszeliście, to zbiór luźno unoszących się w wodzie drobinek pomarańczowego planktonu. Ja planktonu nie jadam, wolę mole. Są mole są jakie są, ale moje...

        Rzeczywistość wyraźnie zgłupiała. Może to i byłoby rzecz naturalna, rzec można by, naturalny proces atawizowania i prymitywnienia, upraszczania, skracania i redukowania, ze szczególnym uwzględnieniem tego ostatniego, gdyby nie to, że proces ten nie zna umiaru, głupieje coraz bardziej, a na horyzoncie nie widać niczego, co mogłoby go powstrzymać. Zaraz, zaraz. Co ja tu właściwie robię?

        Znudziło mi się to, prawdę mówiąc. Stoję tu chyba z godzinę, a może i dwie, zresztą kto by to mógł określić przy tym wszystkim co się wyprawia dookoła. I żeby to tylko dookoła. Nie ważne. Usiłuję przymknąć oko na niesprawność otaczającego mnie świata i całkowity brak jego umocowania we współczesnej fizyce. W tym celu biorę kurs na najbliższy kiosk z gazetami. Jest ode mnie oddalony o jakieś 2 metry, toteż nie jestem pewny ile mi zajmie dotarcie do niego. Może to potrwać całe lata, uprzedzam lojalnie. Małe ma to jednak znaczenie, i tak będę tam za chwilkę. Pytanie tylko jak długa będzie to chwilka. W obecnej sytuacji chwilki rozciągnęły się do monstrualnych wręcz rozmiarów. Niektóre są tak wielkie, że zakrywają sobą nawet najwyższe budynki. Życia mało na taką. Ich wielkość powoduje, że są niebezpieczne dla zdrowia. Nie tylko ludzi, także swojego. Stąd chwilki nie tylko się wydłużają i rozszerzają, ale jednocześnie, co ważne, stają się coraz bardziej chorowite, tracą witalność, stają się apatyczne i wyzutę z życiowej energii. Leżą jedna obok drugiej, tarasując wejścia i wyjścia, że nie sposób ani wyjść, ani wejść, ani przejść. W ogóle nic się nie da z nimi zrobić. Na szczęście nie wszystkie się tak rozrosły. Zdarzają się wciąż jeszcze normalne chwilki. I właśnie na taką akurat trafiłem, bez specjalnego powodu, jedynie przez własną nieuwagę. Dzięki temu jestem już przy kiosku z gazetami. Niestety moment wystarczył, by to, do czego szedłem nie było już tym samym do czego doszedłem. Niby bowiem doszedłem w to samo miejsce, gdzie szedłem, ale niestety miejsce to nie jest już tym samym miejscem co przed chwilą. By to zrozumieć należałoby wytłumaczyć, choćby w skrócie, jak w nowych, nienormalnych warunkach, które stały się od dzisiaj normą, zakrzywia się czasoprzestrzeń, ale by nie tracić czasu na podobne pierdoły mogę was zapewnić że nader osobliwie. Otóż czasoprzestrzeń, by użyć słów najbardziej obrazowych i najmniej naukowych z możliwych, zakrzywia się pod kątem 360 stopni i to we wszystkich pięciu wymiarach, nie bacząc na to, że jest ich tylko cztery. I właśnie owe zakrzywienie w piątym wymiarze jest owym zakrzywieniem fatalnym i decydującym o tym, że mamy to co mamy, to znaczy, że nie mamy nic. To znaczy, przepraszam, źle powiedziałem. Zresztą nie ważne. Ważne jest to, że zakrzywienie jest tak wielkie, że go w zasadzie w ogóle nie ma, to znaczy nie ma go, kiedy nań patrzymy, pojawiając się jednakże gdy tylko odwrócimy wzrok. Nie ma jednak co brać go pod włos. Próba patrzenia cały czas z nadzieją na to, że go wcale nie będzie, okazuje się ślepą uliczką. Zakrzywienie jest wtedy mimo wszystko, a nawet pojawia się ze zdwojoną siłą, tyle tylko że za naszymi plecami. Choćby nas, za przeproszeniem, szlak trafił, to drania za rękę nie złapiemy. Zresztą żadnej ręki nie ma. To znaczy była, ale uległa zakrzywieniu.

        Tak czy owak jestem przy kiosku z gazetami, to znaczy w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilką był kiosk z gazetami. Teraz natomiast są gazety, ale nie ma kiosku, choć w zasadzie można by się, na zdrowy chłopski rozum, spodziewać czegoś akurat przeciwnego. Tylko że gdzie taki rozum szukać? Z braku zdrowego chłopskiego musimy się zadowolić chorym miejskim, choć w końcu zawsze to coś, nawet jeżeli niezbyt wiele, jak by na to nie spojrzeć. Mimo jednak, iż są gazety nie bardzo da się je kupić, bo nie ma dla nich umocowania. Fruwają w powietrzu dość swobodnie. Powiedziałem „powietrzu”, choć będąc precyzyjnym powinienem uściślić, że chodzi raczej o lotny roztwór wytworu czyjejś niedoczynności, z przewagą azotu i całkowitym brakiem innych składników, nawet tych, których jeszcze nikt nie wymyślił, czy to z braku czasu czy wręcz odwrotnie. Nie wiem jak można oddychać czymś takim. Inni jednak jakoś oddychają, więc wybrzydzać nie będę.

        Zamiast tego spostrzegam wreszcie ekspedientkę. Możliwe też że jest to ekspedient, bo dzieli mnie od niego jakieś dwieście metrów, do tego na przełaj. Skąd mi przyszło do głowy, że to akurat ekspedient, czy też ekspedientka, to nie wiem. Może to kobieca intuicja? Tak czy owak wlepiłem w niego pewny siebie wzrok usiłując wymóc na nim obsłużenie mnie. Facet, tudzież kobieta, tudzież jeszcze coś innego, w każdym razie to coś, o czym mówię, dało się nabrać i poczęło lecieć w moim kierunku na złamanie karku. Niech i tak będzie, byle złamało swój, a nie mój. Zresztą niech łamie czyj chce, byle wreszcie przyleciało. Jak nie będzie mocno zwalniać w przyszłym roku doleci. Nie dlatego nawet, że leci wolno, bynajmniej, wali na mnie z taką prędkością, że aż dziw że się zapali. Gorzej że przestrzeń między nami puchnie dwa razy szybciej niż ono się przemieszcza. Dodatkowo czym szybciej się przemieszcza, tym szybciej ona puchnie i tak w kółko. Może jakby stanęło, to by doszło?

-Słucham pana

Pomyliłem się. Prawdziwa ekspedientka stoi przede mną, tudzież siedzi, bo nie widzę dokładnie, i jak mówi słucha mnie. Co w takim razie leci? Nie wiadomo. Nie ma się co jednak martwić, i tak nie doleci. Nie w tym roku przynajmniej.

-Słucham pana.

A ta swoje. Zresztą muszę przyznać, kobitka niczego sobie, nie mam pytań, choć może co najwyżej kilka, wszystko na swoim miejscu, wszelkie możliwe krągłości i zagłębienia tu i ówdzie, to znaczy tam, gdzie się można tego spodziewać, wprost palce lizać...

-Słucham pana.

        To nie ekspedientka, to papuga! Mimo to otwieram usta i zaczynam mówić. Idzie mi całkiem nieźle, mówię płynnie, mniejsza o to co, ważniejsze jak. Płynnie, dźwięcznie, dowcipnie. Mogę tak godzinami, tylko po co gadać z papugą? A pójdziesz tym, wredne ptaszysko! Ptak podfrunął i ugryzł mnie w rękę, po czym odfrunął. Ślady jego zębów (czy ptaki w ogóle mają jakieś zęby?) zostały mi na palcach i zewnętrznej części dłoni. Ręka krwawi, ale nie boli za bardzo. Cieszę się jednak, że nic nie stoi już na przeszkodzie bym wziął moją gazetę i poszedł sobie. Biorę ją więc i chcę już odejść, gdy uwagę moją przykuwa niewielka rzecz pozostawiona w miejscu, gdzie siedziała ekspedientka, to znaczy papuga. W każdym razie tam, gdzie wcześniej był kiosk (z gazetami). Mówię wam, w całym swoim życie nie widziałem rzeczy równie intrygującej i podejrzanej. Wystarczy że powiem, iż jest to szalik. Szalik damski (skąd tu damski, do diabła?), niezbyt długi, ale też nie krótki, kolorowy, to znaczy w dwóch kolorach, zielony oraz drugi, bliżej mi nie znany, nieokreślony i niezbyt miły dla oka, bodajże beżowy. Zwłaszcza ten beż wydał mi się podejrzany, może nawet nie tyle w sąsiedztwie tej zieleni, wtedy i owszem, byłby być może nawet na miejscu, nieszkodliwy i niegroźny, ale wyizolowany stawał się, można nawet rzec śmiercionośny. Zapaliwszy się jasnym płomieniem kolejnych, niejasnych podejrzeń i insynuacji na temat zagadkowego szalika, poczułem konieczność zgłębienia tej przedziwnej zagadki, a przynajmniej powiązania wszystkich końców, papugi, szalika, kiosku, który już dawno kioskiem być przestał, gazety, który była mi tak potrzebna jak małpie odkurzacz, wreszcie tego czegoś, co wziąłem omyłkowo za ekspedienta płci obojga, które leciało na mnie z szybkością pociągu pospiesznego, szybkością daleko niewystarczającą, by zrobić choćby krok w moją stronę, czy też w stronę czegokolwiek innego. Czego chciał? Czego chciał ode mnie? Dlaczego gnał tak jak opętaniec, dlaczego nie zwolnił? Czy chodziło mu o ten szalik właśnie? Ale też zaczął gnać zanim znalazłem szalik, tak mi się przynajmniej wydawało. Najpierw on, potem szalik. A może się mylę?

        Może on antycypował szalik, albo szalik antycypował jego, może antycypował nas obydwu, jego przeze mnie, mnie w kontekście jego, poprzez siebie? Ale jakim prawem on mnie antycypował! Nie pozwolę nikomu mnie antycypować! Mam swoją dumę! Gdzie jest początek, a gdzie koniec? Czy w ogóle jest jakiś początek, a jeżeli jest, to po co i dlaczego nie ma go tam gdzie jest potrzebny? Dlaczego jest gdzie indziej i gdzie, do jasnej cholery, po co łazi gdzieś indziej i nie ma go tam gdzie być powinien. Ale może wcale nie chodzi mu o szalik? Może chodzi mu o coś zupełnie innego? Może po prostu się zdenerwował? A może wręcz przeciwnie. Właśnie się uspokoił i tak go napadło. Chce dobiec, choć nie może, ale uparł się, więc może mu się uda. Nie może mu się udać, ale właśnie dlatego jest to możliwe, a nawet wysoce prawdopodobne. W sytuacji bowiem gdy nic nie jest możliwe, rzecz całkowicie niemożliwa staje się potencjalnie prawdopodobna, a nawet na jakiś sposób konieczna i niezbędna, bo jedyna z możliwych. O co mu jednak chodzi? Co się stanie gdy się stanie to, co się stać nie może? Czy pobije, albo zabije, nie, zabić nie zabije, co najwyżej pobije. Być może mocno, może też umiarkowanie, leciutko, tak aby aby, symbolicznie. Wybije zęby, pogruchota kości, pytanie tylko czy moje czy swoje. Czy się będę bronił, czy zachowam się heroicznie, po męsku? A może nic nie zrobię, nie zareaguje? Niech bije, niech zabija, co mnie to w końcu obchodzi. Kimś innym to bym się jeszcze może przejął, choć wątpię, ale sobą? Jak tu się przejąć sobą? W końcu to moje zęby. Niech wybija. Czyimiś innymi to bym się nie rozporządzał, ale swoimi. Na cholerę mi zęby! Nie, nie. Tak mówić nie można. To znaczy można, ale po co? I po co on leci, ktoś mi może to wytłumaczyć? Poza tym, jeżeli to prawda, jeżeli hipoteza o wybijaniu zębów jest słuszna, a przecież niby dlaczego by miała nie być, to jaką rolę odgrywał w tym szalik? Czy szalik był w jakiejś zbieżności z pędzącym, czy gdyby go nie było nie byłoby i pędzącego? Albo gdyby nie było pędzącego nie byłoby jego? A co gdyby on był, ale nie pędził, czy wtedy szalik byłby? A może to szalik by wtedy pędził, żeby zrównoważyć brak pędu u pędzącego? Może szalika by nie było, a pędziłbym ja? Tylko dokąd i po co? Może po szalik? Tylko po co mi szalik? W końcu środek lata. Zimy nie będzie, nie ma mowy, nie w tym roku. Może za rok, albo dwa, a i to nie jest pewne.

        Tak czy owak byłem ciekaw co się stanie, gdy coś się stanie. Bo co się stanie, gdy nic się nie stanie już wiedziałem, bo taką sytuację mieliśmy akurat teraz. Przyjrzałem się jej dokładnie i mogłem ją już opisać nawet bez patrzenia. Działo się. Facet pędził, szalik leżał, gazety się unosiły, ja stałem i rozmyślałem. Był w tym pewien pęd, ale też pewna wyraźna stagnacja. Facet niby pędził, ale nie było większych szans by coś z tego wynikało. Jednym słowem układ był doskonale zrównoważony. Tymczasem co by się stało, gdyby coś się stało? Coś nieprzewidzianego, psującego ogólny układ, kompromitującego go i zaprzeczającego jego podstawom merytorycznym, bez względu na to jakie by one nie było. Wiedziałem że klucz do całego zagadnienia miałem w ręku. Był nim szalik. Postanowiłem więc rzucić nim. Rzucam. Rzuciłem. Nic się nie stało. Facet dalej pędzi, gazety dalej się unoszą, ja dalej stoję. I czego ja się spodziewałem? Szalik okazał się fałszywy. Nie miał istotnego powiązania z pędzącym, ani z niczym innym. Był to szalik odrębny w swej odrębności, można powiedzieć, że był to zwyczajny szalik.

        Muszę przyznać, że po nieudanej próbie z szalikiem straciłem ochotę na dalsze eksperymenty. Układ stał się zbyt stabilny. Facet pędził, choć coraz mniej go było widać, gazety fruwały, ja stałem, szalik leżał. Miało to pewną logikę, nawet jeżeli chwiejną. Postanowiłem wziąć się w garść i ruszyć wreszcie do domu. Do swojego domu, by być precyzyjnym. W końcu do kogoś obcego chodzić nie będę. Co jak co, ale trochę taktu trzeba mieć. Na szczęście mieszkałem niedaleko. Bałem się, że dom zmienił się od mojego ostatniego w nim pobytu. Że ściany znalazły się na suficie, sufit podreptał dajmy na to na balkon, a balkon udaje podłogę. Jednak okazało się, że nic takiego się nie stało. Klatka schodowa, i owszem, zachowywała się trochę dziwnie, podrygując do odległych rytmów smętnej murzyńskiej piosenki, mocno utrudniając mi dostanie się do drzwi. Na dodatek była, z niewiadomych mi powodów, niezwykle śliska. Parę razy z trudem utrzymałem równowagę, zwłaszcza gdy raptownie otworzyły się drzwi i sąsiadka z pierwszego piętra przywitała mnie tradycyjnym staropolskim spazmem, od którego o mało nie osiwiałem. Zresztą może i osiwiałem, nie wiem, bo nie mam lusterka. Kobiecina tylko co mnie ujrzała poczęła wrzeszczeć nie wiadomo z jakiego powodu i runęła na ziemię niczym rażona piorunem, po czym zamieniła się w psa rasy cocker spaniel i uciekła. Zresztą może i dobrze. W tych warunkach moje dotarcie do drzwi było czymś tak fartownym i nieprawdopodobnym, że aż sam w to nie uwierzyłem. W związku z tym wszedłem do mieszkania obwarowany takim mnóstwem mało prawdopodobnych okoliczności, które musiały po drodze zaistnieć, że trudno mi było zachować psychiczną równowagę. I temu należy głównie przypisać moją reakcję na to, co tam zobaczyłem. A zobaczyłem, ni mniej ni więcej, tylko leżące, martwe ciało. Może lepiej było wcale tego dnia nie wychodzić?

leppus_28   
gru 04 2008 Zła Literatura
Komentarze (0)

Jaki jest sens kochać, jeżeli nie jest to miłość do szaleństwa? Jeżeli nie zrani nas ona głęboko, nie złamie nam serca i nie będziemy mieli szansy, by się przez nią kompletnie zeszmacić? Uważam, że jeżeli jest w tym choć odrobina umiaru i rozsądku, choćby cień szansy na coś pozytywnego, to należy sobie to od razu darować. Bo po co nam niby zwyczajność? Czy warto robić coś, w czym są lepsi od nas? Co po wychodzić na Mount Everest, skoro już tam było tysiąc osób przed nami? Z tego samego powodu nie ma sensu czytać książek, które są średnie, albo zaledwie niezłe. Które nie wywołają w nas takiego wstrząsu, po którym nie będziemy w stanie się podnieść. Nie ważne jakiego rodzaju jest ten wstrząs. Nie musi być to zachwyt. Niech to będzie oburzenie, zniesmaczenie, cokolwiek. W moim przypadku zdolność do wywołania takich reakcji mieli tylko nieliczni, bardzo szczególni mistrzowie, mędrcy obdażeni tajemniczym i nieosiągalnym dla innych wglądem w naturę rzeczy.

 

Tzw. dzieła wybitne odrzuciłem dość wcześnie jako zakłamane i przesiąknięte jałową ekwilibrystyką. Pławiłem sie natomiast w literaturze złej, w teoriach naukowych dawno obalonych, jednoznacznie błędnych, często zawierających błędy rzeczowe i gramatyczne. Fascynowali mnie ci wszyscy odrzuceni prorocy, filozofowie o chmurnych spojrzeniach i wątłych argumentach. Zaczytywałem sie kiepskimi powieściami, brodziłem w niejasnych teologiach cudu i odkupienia. Czym bardziej coś było niedorzeczne tym wyraźniej do tego lgnąłem, tym wyraźniej odczuwałem przyjemne swędzenie związane z obcowaniem z prawdziwą poezją, wytworem umysłów oryginalnych i jedynych w swoim rodzaju. Oczywiście że były to bzdury, nonsensy chwilami wręcz piramidalne. Cóż jednak z tego? Hierarchia tego, co dobre, a co złe, zawsze mierziła mnie swą nieczułością. Poza tym czy naprawdę zawsze jest możliwe oddzielenie dobrej od złej literatury?

 

Powiedzmy np. że był poranek, albo południe, zima, gorąc. Nie ważne gdzie. Gdzieś. Wyobraźmy sobie drogę, przez pole, bo zawsze jest jakaś droga i jakieś pole. A skoro jest droga łatwo ktoś mógłby po niej iść, albo biec, jeszcze lepiej, albo gorzej, zresztą mniejsza o jego sposób poruszania sie. Możnaby mu nawet dać rower, żeby na nim jechał, by wyjść z impasu i uczynić zagadnienie prostszym. Jedzie więc człowiek na rowerze, tudzież nie jedzie, mniejsza o to. Powiedzmy jednak że i owszem, jedzie, z lewa na prawo. Lub odwrotnie. Z prawa na lewo. Zreszta to w zasadzie wszystko jedno, bo zależy czy mówimy o naszej prawej czy jego prawej. Może być też tak, że jest to prawa zupełnie kogoś innego i tym samym nie ma co sie zastanawiać czy w prawo czy w lewo, bo i tak nie wiemy o kogo chodzi. Człowiek jedzie więc, to już wiemy, tudzież ewentualnie stoi, bo się zmęczył, więc stanął. Może też leży w rowie, bo najechał na kamień, albo pobili go rozbójnicy. Albo i jedno i drugie. Jechał, potem się zmęczył, w związku z tym najechał na kamień, musiał stanąć, a wtedy pobili go rozbójnicy. Może też on sam jest rozbójnikiem, a rower jest własnością kogoś drugiego, albo nawet trzeciego, który leży w rowie 10 metrów dalej. W tym wypadku moglibyśmy się jednak niepotrzebnie zapętlić. Załóżmy więc że człowiek jedzie na rowerze (tudzież nie jedzie), a własność roweru jest jego prywatna sprawa (tudzież nie jego).

 

Należałoby się w tym wypadku zastanowić, czy jest to mężczyzna czy kobieta, albo coś jeszcze innego, oraz w jakim jest wieku, jaki ma zawód, wyuczony i wykonywany (jeżeli są różne), jakie choroby przeszedł w dzieciństwie (przy założeniu że jest juz dorosły, choć nie wiem niby z jakiego powodu mielibyśmy to założenie postawić). No i co najważniejsze: gdzie jedzie i czy cel jego jazdy jest na tyle istotny, by sobie zaprzątać nim głowę. Z jednej strony skoro jedzie, to pewnie nic błahego to nie jest, choć nie jest powiedziane, czasem można sie zdziwić. Może też żadnego celu nie ma, takiego uchwytnego, moze celem jazdy jest sama jazda, ot tak, cel rekraacyjny, dla zdrowia. Może pan (albo pani) chorowita jest (albo chorowity), więc lekarz zalecił dużo czasu spędzanego na świeżym powietrzu, bo inaczej coś bardzo niedobrego może się zdarzyć. Może nawet już sie zdarzyło i lepiej się wziąć w garść, bo lepiej późno niż wcale. A może właśnie odwrotnie. Zdrowie jak dzwon, płuca i serce, wszystko w należytym porządku, bo właśnie dużo czasu na świeżym powietrzu, na rowerku... Trudno powiedzieć, na tym etapie, co tu jest przyczyną a co skutkiem i czy w ogóle jest jakaś przyczyna i jakiś skutek. Może też przykładamy zbyt dużą wagę do tego roweru, może rower ów nie ma większego znaczenia, jest zupełnie przypadkowy, taki jakby od niechcenia.

 

Ale niby co z tego wszystkiego wynika? I czy coś powinno wynikać? Czy z każdej spisanej gdzieś historii musi wypływać jakiś morał? Czy z życia wypływa jakiś morał? Niepełnosprawny Alonzo Clemens umiał w ciągu 20 minut uformować z wosku wierną podobiznę każdego zwierzęcia, które widział przez kilka lub kilkanaście sekund. Kim Peek znał na pamięć 12 tysięcy książek. Bobby Fisher umiał podobno odtworzyć z pamięci każdą partię szachów jaką kiedykolwiek rozegrał. W czasie zdobywania Berlina przez Armię Czerwoną całkowitemu zniszczeniu uległo słynne berlińskie ZOO. Z dziesiątków tysięcy zwierząt przetrwało jedynie 91. Jak to się ma do Alonzo Clemensa i czy w ogóle ma się jakoś? Zastanawiam się nad tym siedząc na fotelu, przed drzwiami do mojego domu. Jest chłodno. Wiatr wieje mi w twarz.

leppus_28