Archiwum 26 lutego 2009


lut 26 2009 Impreza po irlandzku
Komentarze (2)

A teraz kilka słów na temat typowej irlandzkiej imprezy. Jest piątek albo sobota wieczór. Typowy Irlandczyk, koniecznie rudy i piegowaty, zakłada białą koszulę, dżinsy kupione w sklepie Jacka Jonesa, spryskuje się wodą toaletową, nakłada na włosy żel i wychodzi w miasto. Przed wyjściem wypijając dla courage’u dwie butelki Millera, które zawsze ma na takie okazje przygotowane w lodówce. Na ulicy jest już ciemno. Z wszystkich stron przemieszczają się pojedynczo i parami ludzie, którzy mają tylko jeden cel. Wyszaleć się po całym tygodniu spędzonym na zarabianiu na życie. Wszyscy są podnieceni i lekko wstawieni. Typowy Irlandczyk dociera do typowego irlandzkiego pubu, gdzie w ciągu najbliższych kilku godzin konwersuje oraz wypija jakieś pięć pintów piwa, co jest tutejszym odpowiednikiem kufla. Wszystko to pozwala mu uwierzyć w to, że jest piękny, a siła rażenia płci przeciwnej, którą ma w sobie, jest całkowicie nie do powstrzymania. Około północy wytacza się z pubu, w towarzystwie kilku podobnych sobie osobników i razem przemieszczają się do najbliższego klubu nocnego. Na miejscu zastają sporej wielkości pusty parkiet oraz grającą głośno muzykę, ale po dokładnym przeanalizowaniu sytuacji dochodzą do wniosku, że są o dużo za mało pijani, by zacząć tańczyć. A tym bardziej żeby podrywać jakiekolwiek kobiety. Przez następną godzinę wypijają więc pięć do dziesięciu piw, w wyniku czego ich samoocena zaczyna zmierzać do nieskończoności, podczas gdy zdolność do racjonalnego myślenia do zera. Około godziny pierwszej wszyscy są zbyt pijani, a na parkiecie robi się wystarczająco duży tłok, by nikt już nie zwracał uwagę na to, kto ma jakieś pojęcie o tańczeniu, a kto nie. W tym momencie typowy Irlandczyk rzuca się do tańca, usiłując nadrobić braki w technice swym niepohamowanym temperamentem.

 

Z drugiej strony mamy typową Irlandkę. Zasadniczo rudą i piegowatą, choć zdażają się wyjątki. Piątek albo sobota wieczór jest dla niej najważniejszym momentem każdego tygodnia. Zawsze grzeczna i spokojna, raz w tygodniu ma prawo całkowicie stracić hamulce. Jej ambicją staje się wyglądać i zachowywać jak kompletna zdzira. W tym celu wydaje 100 euro na fryzjera, zakłada obcisłe mini, wysokie szpilki oraz wszystko, co tylko przyjdzie jej do głowy, a co w Polsce zwykły ubierać jedynie prostytutki. A i to te co tańsze. Mimo to wie, że nie musi się krępować, bo cokolwiek na siebie założy i tak z pewnością znajdzie się w klubie przynajmniej jedna laska ubrana jeszcze bardziej kiczowato. Następnie umawia się z kilkoma podobnymi sobie panienkami i wychodzi na ulicę. Ujemna temperatura i zimny wiatr jej nie odstraszają. Nie jest w stanie jej powstrzymać przed przejściem kilku kilometrów w czymś, co zakrywa najwyżej 10% powierzchni jej ciała. Po znalezieniu się w klubie dziewczyna ma lekki problem, bo jak każda typowa Irlandka niewiele wie o tańczeniu. Skupia się więc na tym, że ślicznie wygląda i jest całkowicie zajęta rozmowami ze swoimi koleżankami. Wszystkie one wyglądają tak, jakby je wyjąć z jakiejś niezbyt wysublimowanej męskiej fantazji, co nie przeszkadza im udawać, że wcale nie przyszły tu, by kogoś poznać. I oczywiście nie ma mowy, żeby któraś rozpoczęła rozmowę z jakimś obcym facetem. One są tu po to, żeby je podziwiać, a nie po to, żeby się starać. Wystarczy, że starały się już wcześniej, przez 3 godziny strojąc się przed lustrem. W trakcie rozwoju imprezy typowa Irlandka wypija ilość piwa porównywalną do tej, którą wypija typowy Irlandczyk. Pod jego wpływem zaczyna tańczyć, ale głównie w miejscu, obok swojego stolika. Na parkiet trafia zwykle jedynie wtedy, gdy jest już tak pijana, że z trudem trzyma się na nogach.

 

Podrywanie kobiet metodą irlandzką wygląda w ten sposób, że typowy Irlandczyk rzuca się na typową Irlandkę, która w wyniku dokonania trudnej do prześledzenia analizy sytuacji decyduje się zareagować na to entuzjastycznie. Oboje przez moment tańczą ze sobą, co jednak do niczego nie prowadzi, z powodu całkowitego braku umiejętności u obojga. Zamiast tego on wykorzystuje moment jej nieuwagi i zaczyna ją całować. W całowaniu typowa Irlandka wykazuje podobny brak biegłości co w tańczeniu, co im jednak nie przeszkadza, by stać na środku parkietu przez godzinę z przyklejonymi do siebie ustami. Należy jednak zaznaczyć, że to, że przez pół imprezy całujesz jakąś Irlandkę wcale nie oznacza, że się jej podobasz i że cokolwiek z tego wyniknie. Typowym zachowaniem jest, że dziewczyna, którą dotykałeś przez ostatnie pół godziny odwraca się i idzie sobie, nawet nie powiedziawszy ci cześć. Gdy impreza się kończy wszyscy wychodzą na zewnątrz i usiłują sobie przypomnieć, gdzie mieszkają. Laski, które jeszcze przed chwilą były w pełni formy, teraz są zmierzwione, potargane i nie mają już ochoty na nic. Sukcesem będzie, jeżeli uda im się wrócić do domu bez zwymiotowania na chodnik. Nieliczny faceci, którzy dotrwali do końca i potrafią jeszcze racjonalnie myśleć usiłują wykorzystać ich chwilową niedyspozycję, jeszcze raz proponując im wspólnie spędzoną noc. Przy czym dominuje zasada, kto pierwszy ten lepszy. Jednym słowem romantyzm sięga zenitu. Ale z drugiej strony trudno się temu dziwić. Tutaj jeszcze 20 lat temu były tylko ziemniaki i owce. I domy kryte strzechą. Tych kobiet nikt nie nauczył, jak być kobietą. Bo niby kto miał to zrobić?

leppus_28   
lut 26 2009 Kibicowanie
Komentarze (5)

We wtorek rozpoczęła się runda pucharowa piłkarskiej Ligi Mistrzów. Drużyny, którym kibicowałem, jak zwykle przegrały. Pod tym względem mam idealne wprost wyczucie. Doprawdy można by opierać się na moich wskazaniach i zbić fortunę. Chociaż nie wiem, czy to by działało w taki właśnie sposób. Jednak jeszcze mi się nie zdażyło, żebym kiedykolwiek prawidłowo przewidział to, co się będzie działo. Nie ważne na kogo postawię, zawsze ten zespół obrywa. Niezależnie od tego, jak bardzo będę trzymał kciuki, grają fatalnie i pechowo. Choćby nie wiem jak się starali, piłka nie chce wpaść do bramki. Wszystkie moce piekielne współpracują ze sobą, by uniemożliwić im wygraną. Dopadają ich niespodziewane kontuzje, a nieprzychylny sędzia wyrzuca ich przez pomyłkę z boiska. Z kolei akcje w drugą stronę zazębiają się nadspodziewanie dobrze. Gracze, których nikt nigdy wcześniej nie widział dobrze grających, nagle rozgrywają mecze życia. Nieznani izraelscy piłkarze strzelają gole, a bramkarze bronią uderzenia w najbardziej nieprawdopodobnych sytuacjach. Nawet jeżeli jest drużyna, która wygrała poprzednie 68 spotkań, jak tylko zacznę im kibicować od razu przegrywa. Nie pomagają miliony wydane na transfery, znakomity trener, piłkarze z najwyższej półki, ani drobiazgowo przygotowana taktyka.

 

Real Madryt wygrywał, dopóki mu nie kibicowałem. Jak zacząłem to przestał. I ani Zinedine Zidane, ani Ronaldo nie byli w stanie temu zaradzić. Zacząłem mieć już wyrzuty sumienia z powodu tego biednego Realu, który mi w końcu nic złego nie zrobił, więc postanowiłem, że przerzucę się na Barcelonę. Pomysł wydawał się strzałem w dziesiątkę, bowiem Barca wygrywała mecz za meczem, z reguły różnicą 3-4 bramek. Pomyślałem sobie, że co jak co, ale taka drużyna nie może się popsuć. Okazuje się jednak, że może. Tylko co zacząłem im kibicować, od razu przegrali. Nawet gdy zaledwie sympatyzuję z jakimś klubem, od razu przytrafia im się coś złego. Tak było z Chelsea Londyn. Grali dobrze, póki ich nie polubiłem. Od tej pory nic im się nie udaje. Z tego też powodu w domu mam całą stertę listów od prezesów czołowych klubów piłkarskich z gorącą prośbą, bym im nie kibicował. Oferują mi zawrotne sumy, żebym tylko trzymał się z dala od telewizora i pod żadnym pozorem nie kupował koszulki z ich barwami. Kilkakrotnie próbowano też przeprowadzić na mnie zamach. Chociaż nie mam dowodów na to, że to właśnie oni, być może chodziło o coś zupełnie innego. Dodać do tego trzeba jeszcze całą serię niepowodzeń polskiej reprezentacji piłkarskiej. Z nią jest z kolei tak, że ilekroć oglądam jakiś mecz, to przegrywają. Wygrywają tylko, gdy akurat nie oglądam. Ten schemat powtarza się od lat. Potem rozmaici komentatorzy się głowią, dlaczego Polacy przegrali wszystkie mecze na mundialu, poza ostatnim, który nie miał już znaczenia. Czy to kwestia tego, że źle znoszą ciążącą na nich presję? Skądże. Po prostu ostatniego meczu jako jedynego nie widziałem.

 

I pewnie każda inna osoba na moim miejscu załamałaby się czymś takim. I przestała oglądać piłkę nożną. Ale nie ja. Ja jestem uparty. Nie zrażają mnie nawet porażki po 5:0. Nic nie jest w stanie mnie złamać. Ani powstrzymać przed oglądaniem kolejnego meczu. No chyba, że przywiążą mnie do kaloryfera, albo wysadzą w powietrze.

leppus_28   
lut 26 2009 Pisarski ciąg
Komentarze (8)

Po napisaniu sześciu tekstów w ciągu ostatnich dwóch dni (nie licząc tego) i wrzuceniu ich na bloga uświadomiłem sobie, że znalazłem się prawdopodobnie w czołówce najbardziej płodnych pisarzy na świecie. Gdzieś pomiędzy Stephenem Kingiem i Robertem Ludlumem, a zdecydowanie przed Jonathanem Carrollem. Oczywiście jest jedna zasadnicza różnica między mną a nimi. Mianowicie taka, że oni są czytani, podczas gdy tego co ja pisze nie czyta praktycznie nikt (poza jedną osobą). Trudno się jednak temu dziwić, jeżeli weźmiemy pod uwagę tempo, w jakim to powstaje. Po prostu nikt nie jest w stanie za mną nadążyć. To trochę tak, jakby chcieć obejrzeć wszystkie etapy Tour de France. Osiem godzin dziennie transmisji przez miesiąc. Nikt normalny nie ma tyle czasu, ani tyle cierpliwości. Każdy ma jakieś życie, jakąś pracę, do której musi chodzić i trudno żeby sto procent czasu w ciągu dnia przeznaczał na czytanie tego, co pisze. Dlatego jakiś czas temu przestałem tego od kogokolwiek wymagać. Zresztą jestem zbyt zajęty. Żeby nadążyć spisywać to, co pojawia mi się w głowie, nie dosypiam, nie dojadam, nie mówiąc już o innych, niemniej ważnych, potrzebach fizjologicznych. Wpadłem w prawdziwy ciąg pisarski i piszę praktycznie bez przerwy. Nie wiem czy istnieje jakaś forma leczenia tego typu przypadłości, ale czuję, że niedługo mogę wymagać intensywnej hospitalizacji. A może nawet interwencji chirurga. Problem jest równie skomplikowany jak inne znane w przyrodzie uzależnienia, takie jak pracoholizm, seksoholizm, narkomania, a może nawet bardziej. Piszę praktycznie o wszystkim. O sobie, o tym, jak mi minął dzień, co się wydarzyło i co się wydarzyć mogło. Komentuję wszystko, co się tylko dzieje, a gdy braknie mi tematów wchodzę w polemikę z samym sobą. Sam stawiam jakąś tezę, a potem ją obalam. Dostałem już takiego kręćka, że nie wiem jak się nazywam. Nie poznaję też tego, co napisałem wczoraj. Ostatnio tak się skołowałem, że sam siebie oskarżyłem o plagiat i zażądałem sporego odszkodowania. Tymczasem docierają mnie słuchy, że tu i ówdzie zaczynają się spontanicznie organizować komitety społeczne, których celem jest powstrzymanie mnie od dalszego pisania. Słychać głosy, by odebrać mi laptopa, a przynajmniej odciąć od Internetu. Spotkałem się też z sugestią, by „się ze mną nie patyczkować i od razu połamać mi ręce”. Bez sądu, bez adwokata, metodą radziecką. A potem wysłać na prace przy jakiś dużych robotach ziemnych, najlepiej na Syberii. I to w samych kalesonach. Z kolei jedna z amerykańskich wytwórni filmowych zaproponowała mi, żebym pisał scenariusze do kolejnych odcinków „Mody na Sukces”. Na to ostatnie to nie wiem, czy mam się obrazić czy się ucieszyć. Na razie odpisałem im, że nie mam czasu. Mam w głowie pomysły na przynajmniej 20 powieści i 50 opowiadań. Całe szczęście, że pamięć mam kiepską i większość rzeczy po pewnym czasie wylatuje mi z głowy, zanim zdążę je napisać. W przeciwnym razie niechybnie padłbym z głodu i wyczerpania.

 

 

leppus_28   
lut 26 2009 Kilka słów na temat chemii
Komentarze (6)

Był taki okres w moim życiu, gdy sądziłem, że wiele rzeczy popsułem. Czasem patrzymy wstecz i zastanawiamy się, co by było gdyby. Gdybyśmy np. kiedyś wiedzieli to, co wiemy dzisiaj. Gdybyśmy podjęli inne, lepsze decyzje. Gdybyśmy stanęli na wysokości zadania. Podeszli do czegoś inaczej. Zachowali się w sposób bardziej dojrzały. Bo mieliśmy jakąś miłość i pozwoliliśmy jej odejść. Bo ktoś był nami zainteresowany, ale coś źle zrobiliśmy i wszystko się zepsuło. Bo nie godziliśmy się na różne rzeczy. Nie potrafiliśmy pójść na kompromis. I jest ten moment, kiedy zostajemy sami i jest nam źle. I mamy w sobie jedynie wspomnienia tego co było i rozpamiętujemy je w nieskończoność. Żałujemy wtedy, że tak się to wszystko potoczyło. Szukamy możliwości jak by się mogło potoczyć inaczej. A co za tym idzie wbijamy sobie do głowy, że to nasza wina. Że trzeba było pójść inną drogą. Wejść nie w te drzwi, w które weszliśmy. Że była szansa, ale jej nie wykorzystaliśmy.

 

Sądzę, że to wszystko nieprawda. Że to złudzenie. Że wcale nie jest tak, że cokolwiek popsuliśmy. I że dało się to zrobić lepiej. Uważam, że miłość ma to do siebie, że się psuje i obumiera. I choćbyśmy nie wiem co robili, to nic na to nie poradzimy. Ludzie są ze sobą przez kilka lat i wszystko układa się między nimi dobrze. Ale kiedyś to się kończy. To, co ich łączy wypala się. I nagle nie reagujemy już na siebie tak, jak to było na początku. Nie jesteśmy gotowi pójść za sobą w ogień. Pojawiają się symptomy tego, że przestajemy sobie ufać. I już nam się nie chce tak, jak nam się chciało kiedyś. Wreszcie przychodzi ten dzień, to wydarzenie, które wszystko rozrywa. Ale to przecież nie jest tak, że coś konkretnego, coś niezależnego od nas, zewnętrznego, wszystko popsuło. Bo te więzi rozluźniały się już od dłuższego czasu. A to, co się stało jedynie obnażyło całą sytuację. I spójrzmy prawdzie w oczy. Nie dało się tego uniknąć. Nie dało się zrobić niczego, by to naprawić. Bo to nie my decydujemy o tym, że miłość się pojawia i o tym, że znika. Nie mamy wpływu na to, czy jakaś osoba zacznie szaleć na naszym punkcie. Czy będzie jej dobrze gdy jej będziemy dotykać. Czy straci dech jak staniemy blisko niej. I nie mamy też wpływu na to, że kobieta z którą jesteśmy traci zainteresowanie naszą osobą. Oczywiście, że możemy się starać. Możemy ją uwodzić i obsypywać komplementami. Zabierać na wytworne kolacje i kupować jej drogą biżuterię. Ale to wszystko i tak toczy się swoją drogą. Bo kocha się niestety za nic. Możemy się zakochać w kimś, kto nic a nic dla nas nie robi. Kto w ogóle nie zasługuje na nasze uczucie. I nie czuć zupełnie niczego do kogoś, kto jest gotowy zrobić dla nas wszystko. I nie jesteśmy w stanie tego zmienić.

 

Dlatego sądzę, że związki rozpadają się, bo miały się rozpaść. To nie jest niczyja wina. To nie jest tak, że ktoś podjął złą decyzję, albo nie starał się. Po prostu ludzie działają na siebie w określony sposób. I trzeba trafić na kogoś, do kogo pasujemy. Czasem jest też tak, że przez jakiś czas pasujemy do kogoś, a potem przestajemy. Kochamy się, a potem już nie. Podoba nam się jakaś osoba, a potem nam się odwidzi. Stwierdzamy, że wcale nie jest ona taka fajna, jak nam się wydawało. I trzeba się z tym po prostu pogodzić. Jeżeli komuś nie jest z nami dobrze, należy mu pozwolić odejść. Jeżeli klocki nie pasują do siebie to nie ma możliwości by sprawić, żeby pasowały. Ta zabawa polega na tym, że pasują same. Nikt im nie każe, a same się przyciągają. Wcale się nie staramy, a nie możemy od kogoś oderwać oczu. Próbujemy być chłodni i opanowani, ale czujemy że zaczynamy drżeć, gdy ta osoba jest w pobliżu. I co tu w takiej sytuacji można zepsuć? Albo poprawić? Tak po prostu jest, albo nie jest. Możemy przekonać jakąś kobietę, by związała się z nami z rozsądku, ale nie jesteśmy w stanie przekonać jej, żeby dostawała wypieków na nasz widok. Dlatego tak często zobaczyć można pary zupełnie nie dobrane do siebie. Patrzymy na kogoś i zastanawiamy się: co ta dziewczyna widziała w tym chłopaku? Albo on w niej. Otóż nic. Bo do miłości nie trzeba wcale „czegoś”. Wystarczy chemia. I to jest coś, z czym nie radzę się ścierać. Dziewczyna albo reaguje na nas, albo nie. Albo się jej podobamy, albo nie. I tego nic co moglibyśmy zrobić nie zmieni. Jeżeli nie ma chemii to należy sobie dać spokój i poszukać kogoś innego. Tak samo jeżeli się ona wyczerpie w jakimś związku, należy to zostawić i pójść sobie swoją drogą.

 

Tak samo jest z tymi wszystkimi romansami, które mają zwyczaj rozkwitać bardzo burzliwie i szybko gasnąć. Poznajemy kogoś, kto strasznie nam się podoba. Stwierdzamy, że to jest ta dziewczyna, na którą czekaliśmy całe nasze życie. Jest piękna, szalona, inteligentna. Uwielbiamy jej głos, uśmiech i włosy. To jak się porusza i jak się śmieje z naszych dowcipów. I tracimy głowę dla niej. W swej nieskończonej naiwności zakładamy, że po prostu musi być nasza. Że to przeznaczenie. A nade wszystko dlatego, że jesteśmy gotowi wszystko zrobić, by ją zdobyć. Dosłownie po drabinie do nieba pójdziemy, by jej tylko udowodnić naszą miłość. I uważamy, że jest to tak wielkie uczucie, że ona po prostu nie jest w stanie się przed nim obronić. Że żadna kobieta nie odrzuci czegoś takiego. Trzeba jej tylko zademonstrować skalę tego uczucia. Demonstrujemy więc. Robimy wszystko, by jej zaimponować. Chcemy ją bronić i chronić. Zabawiać i otoczyć opieką. Tymczasem ona wcale tego nie chce. Na niej to nie robi takiego wrażenia, jakiego byśmy chcieli. My popadamy w szaleństwo, a ona zachowuje dystans. To nas denerwuje i tracimy cierpliwość. A potem plujemy sobie w brodę. I zastanawiamy się, co by było, gdybyśmy wszystkiego nie popsuli. Gdybyśmy podeszli do sprawy spokojniej. Dojrzalej. Gdybyśmy zrobili wszystko tak, jak trzeba. Tak jak ona tego chciała. Gdybyśmy nie zapalili się do tego wszystkiego w tak dziecinny sposób.

 

Teraz wiem, że to wszystko fikcja. I pobożne życzenia. Bo prawda jest taka, że nic się nie dało zrobić. Ta dziewczyna po prostu nie była dla nas. Bo przeznaczenie niekoniecznie jest takie, jakie byśmy chcieli. To nie my wybieramy osoby, które są nam pisane. Często trafiamy na te, które są dla nas zupełnie nieodpowiednie i trzymamy się ich kurczowo. Nie przyjmując nic do wiadomości. A tymczasem taki romans czasem po prostu nie chce się rozwijać. Bo wszystko sprowadza się do wzajemnego zrozumienia, porozumienia ciał i umysłów. Albo ono jest, albo go nie ma. Jeżeli mamy do czynienia z prawdziwą miłością, prawdziwą namiętnością, to nie ma niczego, co moglibyśmy popsuć. Wręcz przeciwnie. Tej drugiej osoby nie da się zniechęcić, jeżeli się na nas uprze. Choćbyśmy jej dokładnie wytłumaczyli, że nic nie jesteśmy warci. Że jesteśmy nudni, nie mamy charakteru, pieniędzy ani przyszłości. Że narobiliśmy w życiu całą masę głupot i błędów. I tak nie uda nam się jej tego wyperswadować. I tak rzuci się na nas i nie będzie chciała puścić. A jeżeli nie chce, to i tak nic jej do tego nie przekona. I dlatego powinniśmy się wyluzować. Przestać cokolwiek rozpamiętywać i zacząć patrzeć do przodu, a nie do tyłu. I szukać osób, które na nas reagują tak, jak byśmy tego chcieli. Bo do tego wszystko się sprowadza.

 

leppus_28