Archiwum kwiecień 2009, strona 2


kwi 03 2009 Prasa motoryzacyjna
Komentarze (3)

Jednym z najbardziej zakłamanych działów dziennikarstwa jest dziennikarstwo motoryzacyjne. Takiej radosnej i sterowanej odgórnie twórczości nie ma chyba nawet w „Gazecie Wyborczej”. Po pierwsze wiadomo, że gazety opisujące samochody, obecne na rynku polskim są częścią niemieckiego koncernu wydawniczego. I jako takie złego słowa nie mogą napisać o niemieckiej motoryzacji. A zwłaszcza tego, że niemieckie samochody już dawno zeszły na psy i jeżeli w czymś przodują to jedynie w kategorii usterkowości. Zawsze śmieszą mnie artykuły dotyczące japońskich samochodów, które się tam ukazują. Zaczynają się zwykle od słów: „istnieje opinia, iż jest to auto przysparzające problemy, ale czy jest tak naprawdę?”. A kończą stwierdzeniem, że „jednak nie jest tak źle jak się to nam wstępnie wydawało”. Do tego dodanych jest koniecznie kilka opinii. Jedna redaktora gazety, druga fachowca. Fachowiec nazywa się Józef Gwóźdź i jest znanym fachowcem, choć nie wiadomo dla kogo pracuje (możemy się tylko domyślać). Jest też opinia jednego z czytelników, też dziwnym trafem toczka w toczkę taka sama jak dwie poprzednie. Wszyscy wyrażają zgodnie swą negatywną opinię o samochodzie, który znajduje się na czele listy najchętniej kupowanych i najmniej awaryjnych w raportach rozmaitych niezależnych instytutów. Jest to wszystko manipulacja szyta tak grubymi nićmi, że trzeba być naprawdę mało inteligentnym, żeby jej nie wyczuć. Ale widocznie ludzie zaczytujący się takimi pismami nałogowo do mózgowców nie należą.

 

Drugą widoczną tendencją jest wciskanie ludziom wszystkiego, co tylko aktualnie się produkuje. To tak z dbałości o światowy przemysł motoryzacyjny jako taki. Każdy nowy samochód, który wychodzi to strzał w dziesiątkę. Każdy jest lepszy od poprzedniego. Każdy nowy model jest większy i przestronniejszy. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby wyprodukowali coś mniejszego. Jak żyję nie widziałem artykułu, w którym ktoś napisałby: „nowy Mercedes klasy C jest krótszy od poprzedniego”. Ilekroć wychodzi, jest dłuższy. Nie wiedzieć tylko czemu jak się porówna Mercedesa z lat 80-tych z tym obecnym to tamten jest o pół metra dłuższy. Kiedy się skurczył, skoro ciągle tylko rośnie? Nie jestem w stanie tego pojąć swym małym rozumkiem. Nie zdarzyło się też, żeby jakiś samochód wyszedł i był nieudany. Każdy jest coraz lepszy i piękniejszy, że w zasadzie za każdym razem powinniśmy sprzedać to co mamy i kupić to coś nowego. Żeby nie zostać w tyle. Przy czym komplementy, jakie można przeczytać o tym co wchodzi nowego, bywają zupełnie komiczne. Nowy Volkswagen Polo jest „niebywale przestronny”. Tak, o ile ktoś ma poniżej 160cm wzrostu. Najnowszy Renault Megane „zaskakuje komfortem i jakością wykonania”. Co proszę? Czym zaskakuje? Nie dosłyszałem... Po tym względem artykuły w tego typu prasie nie odbiegają w niczym od reklam proszków do prania. Każdy jest najlepszy.

 

Po trzecie natomiast wciska się nam, znaczy się Polakom, cały motoryzacyjny złom, którego Niemcy chcą się pozbyć. Zwłaszcza przemysł ten ruszył gdy zaczęło się nałogowe sprowadzanie do Polski samochodów zza zachodniej granicy. Wtedy to pisma motoryzacyjne, chcąc nam pomóc, z czystej dobroci serca, pospieszyły z wyjaśnieniami, co warto kupić a co nie. Przy czym szybkie przyjrzenie się tym wyjaśnieniom uświadamia nam, że warto absolutnie wszystko. Audi z połowy lat 80-tych to wciąż znakomite samochody. Skody z 1994 roku? Proszę bardzo. Rzecz solidna, wygodna i niezawodna. Praktycznie same plusy. Jeszcze mi się nie zdarzyło trafić na artykuł dotyczący jakieś 15-20-letniego szmelcu, który był fabrycznie obliczony na najwyżej 10 lat eksploatacji, w którym autor napisałby: „tego proszę jednak nie kupować”. Wręcz przeciwnie. Należy brać wszystko jak leci. Nawet jeżeli podłoga odpada, a układ kierowniczy zdradza tendencję do blokowania się na wyższych prędkościach. Wystarczy niezbyt kosztowna naprawa, trochę lakieru i wszystko będzie ok. Z Wólki Dolnej do Wólki Górnej nim dojedziemy. Albo do kościoła i z powrotem. I potem widzimy jak takie coś jedzie przed nami i się zastanawiamy, co z niego pierwsze odpadnie. Podziwiając jednocześnie odwagę szanownego kierowcy, który nie dość że sam się posadził za kierownicą, to jeszcze całą rodzinę wiezie ze sobą.

 

Ciekawe czy ci wszyscy „dziennikarze”, „fachowcy” od siedmiu boleści, po całym dniu ciężkiej pracy przy czymś takim są w stanie potem spokojnie usnąć? Albo spojrzeć sobie przed lustrem w oczy? Czy nie mają wyrzutów sumienia z powodu tego co robią? Widocznie nie mają...

 

 

leppus_28   
kwi 02 2009 Mistyfikacja
Komentarze (1)

Z opracowanych wiele lat później raportów dotyczących tej sprawy wynika, że wszystko zaczęło się 28 marca 2009 roku. Cała akcja była przygotowana precyzyjnie i z rozmachem. Niczym dobrze zaplanowany atak terrorystyczny. Do dziś nie wiadomo dokładnie ile osób wzięło w niej udział i kto stał na ich czele. Wielu twierdzi dziś, że jedynie posłużono się nimi. Że nie byli świadomi tego, w czym uczestniczą. Dlatego istnieje teoria, której być może nigdy nie uda się do końca potwierdzić, że za wszystkim stał jeden zaledwie człowiek. To on ruszył machinę w ruch szeregiem błyskotliwie pomyślanych posunięć. I mimo licznych dochodzeń w tej sprawie nie udało się ustalić jego personaliów. Nie udało się także zajmującym się tą sprawą ludziom dojść do tego, jaka motywacja mu przyświecała. Wielu twierdzi, że żadnej wyższej motywacji nie było. Że od początku był to tylko niewinny intelektualny żart. A to, że ostatecznie z owego żartu, wyszła jedna z największych kompromitacji w dziejach Internetu i globalnego systemu informacyjnego, tego nie przewidział nawet sam hipotetyczny Twórca.

 

To, co wiemy dziś na pewno, to że 28 marca kilka osób jednocześnie, lub też jedna i ta sama osoba, ale zalogowana pod różnymi nazwiskami, rozpoczęła wpuszczanie do sieci danych dotyczący życia i twórczości pewnego mało znanego polskiego poety. Informacje na jego temat pojawiły się jednocześnie w polskiej i angielskiej wersji Wikipedii. Na opiniotwórczym forum dotyczącym literatury uruchomiono wątek jemu poświęcony. Przy czym wiele z tych źródeł odwoływały się do siebie nawzajem. Ich Twórca wymieniał nazwiska literaturoznawców, zajmujących się badaniem tego tematu. Dzisiaj wiemy, że prawie wszystkie te nazwiska były fikcyjne. 29 marca ruszyła strona internetowa poświęcona osobie Poety. Ozdobiona bogatą szatą graficzną zawierała dane biograficzne nieco różniące się od tych, podawanych na Wikipedii. Podobnie jak ona jednak nie zawierała żadnych wierszy. Mimo to 5 kwietnia na jednym z forum rozpoczęła się dyskusja na ich temat. Prawdopodobnie była ona początkowo w całości sfingowana i prowadzona przez jedną tylko osobę.

 

Niedługo potem rozpoczął się powolny, ale systematyczny wzrost zainteresowania Poetą ze strony Internautów. Zaintrygowanych faktem, że nic nie wiedzą o jednym z ciekawszych przedstawicieli polskiej poezji powojennej. Zaczęły się pojawiać wypowiedzi określające Poetę mianem kultowego. Wciąż jednak nikt nie widział ani przykładów jego twórczości, ani nawet jego zdjęcia. 8 kwietnia pojawiły się pierwsze rzekome cytaty pochodzące z jego wierszy. Zaczęto przypisywać mu coraz to więcej wypowiedzi, mimo iż twórca strony internetowej, określający się jako spadkobierca jego spuścizny za każdym razem ogłaszał, że nie są one autentyczne. 20 kwietnia na forum literackim ktoś umieścił niezbyt wyraźne zdjęcie Poety. Mimo iż wkrótce potem ustalono ponad wszelką wątpliwość, że przedstawia ono kogoś zupełnie innego, zaczęło ono z powodzeniem funkcjonować jako wyobrażające Poetę.

 

Krytyka literacka długo nie zauważała rozwijającego się zjawiska. Dopiero pod koniec czerwca, gdy kult Poety nabrał już znacznego zasięgu, zaczęto sprawę oficjalnie weryfikować. Przede wszystkim nikt nie słyszał o autorze strony internetowej. Również źródła, na które się powoływał nie były wiarygodne zdaniem specjalistów. Mimo to mało kto był na tyle odważny, by publicznie ogłosić, że mamy do czynienia z oszustwem. Ustalenie, że ktoś istniał, nie jest takie trudne. Ale stwierdzenie ponad wszelką wątpliwość, że kogoś nie było, nastręcza poważnych trudności. 15 lipca ukazał się w gazecie „Literatura” artykuł, w którym autor wyrażał swoje wątpliwości dotyczące życiorysu Poety, jaki funkcjonował w Internecie. Niedługo po tym autor strony internetowej przyznał, że dane, które dotąd podawał były błędne. Zmienił on datę urodzenia Poety i szkołę do której chodził. 21 sierpnia w „Rzeczpospolitej” opublikowano artykuł opisujący całą sprawę, w którym autor protestował przeciwko sugestiom, jakoby mielibyśmy do czynienia z mistyfikacją. Stwierdzał w nim, że miał w ręce wiersze autorstwa Poety, że są one znakomite oraz że rozmawiał z osobami, które go znały osobiście.

 

W październiku 2009 roku wydana została niewielkim nakładem pierwsza książka poświęcona Poecie. Jej autorem był znany dziennikarz literacki młodego pokolenia. W wypowiedzi telewizyjnej jedna z utalentowanych przedstawicielek polskiej prozy przyznała się do inspiracji jego twórczością. Najwcześniej w grudniu informacje, głównie biograficzne, zaczęły się pojawiać w internetowym wydaniu Encyklopedii Brytanniki. W lutym 2010 wydane zostało, pierwsze w masowym obiegu, krytyczne opracowanie na jego temat. W tym momencie istniały już trzy niezależne strony internetowe mu poświęcone. Internauci zajmowali się znajdowaniem i weryfikacją zagubionych dotychczas wierszy. Natomiast autor pierwszych wypowiedzi na temat Poety przestał się pojawiać. Strona internetowa, od której wszystko się zaczęło, została zlikwidowana, a wszystkie tropy prowadzące do Twórcy, zatarte. Na tym etapie cała machina poruszała się już sama.

 

W kwietniu 2010 roku informacje dotyczące poety zostały oficjalnie potwierdzone przez Bibliotekę Kongresu Stanów Zjednoczonych i pojawiły się w kolejnym, polskim wydaniu Encyklopedii Brytanniki. Nazwisko Poety zaczęło funkcjonować wśród nazwisk innych wybitnych poetów polskich ostatnich dekad, na równi z Rafałem Wojaczkiem i Edwardem Stachurą. Powstawały piosenki na motywach jego wierszy i wykorzystujące jego wypowiedzi. Wciąż jednak nie wydano żadnego tomiku jego poezji. Nie przeszkadzało to jednak w zadziwiającej karierze, jaką robił w społeczeństwie. Jego sława powoli zaczęła opuszczać Polskę. Z najróżniejszych stron świata napływały sygnały o wzrastającym kulcie jego osoby. Szok wywołała informacja podana przez TVN, jakoby odnaleziono samego Poetę, żyjącego w odosobnieniu w Bieszczadach. I wciąż piszącego.

 

W czerwcu odbyło się pierwsze doroczne spotkanie fanów Poety w Krakowie. Przyjechało na nie przeszło 100 miłośników jego poezji z całej Polski, a nawet kilku z zagranicy. Czytano fragmenty jego rzekomej twórczości. Dom, w którym miał się urodzić stał się celem pielgrzymek. Przed wejściem prawie bez ustanku widać było kwiaty i zapalony znicz. Nie udało się natomiast odnaleźć grobu, co jeszcze bardziej przyczyniło się do sugestii, jakoby wciąż żył. Radni miasta Łodzi uchwalili nazwanie jego imieniem jednej z ulic. Rozpoczęła się inicjatywa zmierzająca do wprowadzenia informacji na jego temat do programu szkoły średniej oraz studiów. Na próbnej maturze w roku 2011 pojawiło się pytanie dotyczące jednego z jego wierszy. Natomiast w 2012 w prasie ukazały się przecieki mówiące o tym, że jest on jednym z głównym kandydatów do literackiej Nagrody Nobla. O ile potwierdzą się tylko doniesienia, że wciąż żyje.

 

leppus_28   
kwi 02 2009 Sztuka uniku
Komentarze (4)

Każdy związek skończyć się może na dwa możliwe sposoby. A nawet na trzy, jeżeli doliczyć możliwość, że ktoś umrze. Albo oboje w tym samym momencie. Np. w katastrofie samolotowej. Pomijając jednak ten drastyczny przypadek, to mamy do czynienia z możliwością „a” lub „b”. Możliwość „a” polega na tym, że jedna z osób stwierdza, że nie zniesie już tej drugiej, z tego powodu, że jego alkoholizm, narkomania i skłonność do przemocy przebrała wszelkie dopuszczalne normy. Zostawić taką osobę wbrew pozorom nie jest łatwo, a odchodzenie od niej ciągnie się z reguły latami. I kończy głęboką traumą. Łagodniejszym przypadkiem jest przypadek „b”. Nie ma tu żadnych wielkich patologii. Po prostu ludzie się rozchodzą. Znaczy się jeden z partnerów w pewnej chwili stwierdza, że już nie chce być z tym drugim. I chce sobie pójść. Bo zawsze jest jedna osoba, która jest osobą „odchodzącą”. To ona podejmuję decyzję o odejściu. Po co jednak ktoś miałby chcieć odejść? Przecież nie po to, żeby być samemu. To byłoby nieracjonalne. Zawsze lepiej być z kimś, nawet niezbyt ciekawym, niż być samemu. Człowiek jest istotą stadną. Chyba że przeżywa traumę, jest nieszczęśliwie zakochany, albo trawią go niemożliwe do zaakceptowania przez kogokolwiek seksualne dewiacje. Nie jest więc możliwe, by jakaś normalna na umyśle osoba powiedziała w pewnej chwili: „przepraszam, ale wolę być sam (albo sama)”. Jeżeli ta osoba odchodzi, to zawsze odchodzi do kogoś, a nie odchodzi po to, żeby być samemu. Jednym słowem przyczyną rozpadu związków, takich tradycyjnych rozpadów, jest zawsze osoba trzecia. Zdradziliśmy dziewczynę, z którą byliśmy i dlatego chcemy iść do tej drugiej. Ta druga jest ładniejsza, wyższa i ciekawiej się zachowuje w łóżku. Albo inaczej. Zostaliśmy przyłapani na zdradzie i nasz partner nie chce nas więcej na oczy widzieć. Mamy szczęście o ile ta zdrada, przy której dokonywaniu zostaliśmy przyłapani, to było coś poważnego. Gorzej jak nas ktoś przyłapał np. z prostytutką. Ale z drugiej strony kto normalny, mający dziewczynę chodzi do prostytutki? Jeżeli więc jakaś dziewczyna powie nam kiedyś, w pewnym momencie: „przepraszam cię, ale chcę pobyć trochę sama”, to nie wierzmy jej. Jest to największe kłamstwo, jakie można usłyszeć z ust kogoś bliskiego (albo do niedawna bliskiego). To „bycie samemu” oznacza, że już kogoś poznała i chce nas wymienić na tę osobę. Osobę nie koniecznie lepszą, ale zawsze nową. I już nie ma co jej przekonywać. Bo jak już podjęła decyzję i nas o niej poinformowała to znaczy, sprawy doszły za daleko, że je cofnąć. Już sypiają ze sobą od dłuższego czasu.

 

Odchodzi więc i jej jest na wierzchu. Krzywda się jej nie dzieje, wręcz przeciwnie. Bo wymieniła nas na kogoś lepszego. Przynajmniej z jej punktu widzenia. My natomiast zostajemy przez nią porzuceni i mamy z tego powodu przechlapane. Zaczynamy wykazywać syndrom „porzuconego”. Albo „porzuconej”. Zaczynamy bać się związków i płci przeciwnej. A w kontaktach z ludźmi zachodzi w nas reakcja nerwowa. Ta reakcja polega na tym, że cokolwiek się dzieje, w pierwszej kolejności staramy się uniknąć sytuacji, w której ulokujemy nasze uczucia w osobie, a ta osoba nas odtrąci. Wynika to z tego, że istnieje ściśle określona ilość odtrąceń, jakie pojedynczy człowiek jest w stanie znieść. Po przekroczeniu tej ilości mamy wszystkiego dość i już nam się nie chce zawierać jakichkolwiek nowych znajomości. Kto raz został przez kogoś porzucony, ten już do końca życia porzuconym pozostaje. Czy będzie z kimś, czy nie będzie, tego porzucenia się będzie bał. I będzie się z tego powodu asekurował na wszystkie możliwe sposoby. Już nie wyzna kobiecie, albo mężczyźnie, miłości. Już nie skupi swych uczuć na jednym obiekcie. Nie poświęci wszystkiego dla danej osoby. Nie postawi wszystkiego na jedną kartę i nie pójdzie za kimś jak w dym. A przede wszystkim nie uwierzy już, że miłość rozwiąże wszystkie problemy. Gdy pozna kogoś nowego będzie patrzeć na niego nie jak na potencjalną szansę, ale jak na potencjalne zagrożenie. Jak na kogoś, kto znów może ją skrzywdzić, wykorzystać i porzucić. A wcześniej naobiecywać nie wiadomo co. Problem polega też na tym, że wśród osób samotnych, z którymi można by się związać, znajdujących się w jakimś tam wieku, odsetek takich ludzi, owych „porzuconych” sięga 100%. Bo po prostu „nie-porzuceni” nie są samotni. Jeżeli ktoś ma 25-30 lat i jest sam, to wiadomo że ktoś go porzucił. Z jakiego bowiem innego powodu miałby być sam? Oczywiście mógłby z nikim nigdy nie być, ale to jest sytuacja jeszcze gorsza. To wiadomo, że z taką osobą jest coś nie tak. Skoro nikt jej nie chciał do tej pory. Jeżeli więc szukamy normalnych osób, w których nie występują jakieś poważne schorzenia natury psychiczno-seksualnej to musielibyśmy szukać wśród tych, którzy są jeszcze w jakichś związkach, ale nie są w nich szczęśliwi. Tylko ci mają szansę nie należeć do grona ofiar losu, ale wręcz przeciwnie. To są ci, którzy porzucają, a nie są porzucani. Naprawdę atrakcyjni ludzie nie bywają sami, ale wychodzą z jednego związku po to, żeby wejść w jakiś inny. Kłopot tylko w tym, że osoby te nie są zbyt uczuciowe. Skoro byli już w rozmaitych związkach i wciąż szukają czegoś lepszego. I posiadają większą lub mniejszą skłonność do oszustwa. Jeżeli będąc z kimś wchodzą w układy z kimś innym. I jeśli kogoś porzucili dla nas, to można się spodziewać, że za jakiś czas tak samo nas porzucą dla kogoś innego.

 

Chyba że przesadnie upraszczam całe zagadnienie? Z tego powodu, że już nie wierzę w prawdziwą, przełamującą bariery, miłość.

 

leppus_28