Archiwum 12 maja 2009


maj 12 2009 Teatr eksperymentalny
Komentarze (13)

Mija właśnie trzecia rocznica śmierci Zacka Macanaya, jednego z najbardziej śmiałych innowatorów współczesnego teatru. I jednocześnie jednego z tych, których nie zrozumiano. Odtrącono i szybko zapomniano. Nie trafił on do podręczników, ani na cokoły. Jego imieniem nie nazywa się ulic. Tym bardziej warto przedstawić tę ciekawą i barwną postać.

 

Macanay należał do tych twórców teatralnych, którzy starali się przekraczać tradycyjne ramy teatru. Zacierać granice między widzem i aktorem. Niewątpliwie szedł on drogą, wyznaczoną przez wielkie nazwiska Stanisławskiego, Grotowskiego i innych, ale w swym zdecydowaniu posuwał się dalej. Zdaniem wielu zbyt daleko...

 

Przedstawienia Macanay’a przerywane były dziwnymi wydarzeniami. Na scenę wdzierali się ludzie, żądający ich przerwania. Dochodziło do bójek. Podczas jednego z występów widz, zniesmaczony kiepską grą jednego z aktorów, wszedł w pewnym momencie na scenę i uderzył go w twarz. Widzowie byli stale zaskakiwani obrotem wydarzeń i nie byli w stanie powiedzieć, jak wiele z nich było zainscenizowanych przez autora, a co rozgrywa się naprawdę. Przedstawienia spóźniały się o całe godziny. Podczas jednego z nich na scenie pojawiły się dwie różne grupy teatralne, prowadząc niekończący się spór o to, kto ma wystąpić. Aktorzy często mylili się i nie pamiętali swoich kwestii. Niekiedy pojawiali się pijani, dostawali czkawki, tudzież wtrącali do tekstu przekleństwa. Czasem brakowało kogoś z ekipy, albo pojawiał się spóźniony. Wbiegał na scenę zdyszany, z pianką do golenia na twarzy i ze skarpetkami w różnym kolorze. Pozostali z reguły udawali, że nic się nie stało, co było trudne, zwłaszcza gdy nieobecny miał do wypowiedzenia większość tekstu.

 

Na prowokacyjnym przedstawieniu „Króla Leara” według Szekspira aktorzy omyłkowo wystąpili w strojach z Moliera, za co osobiście przepraszał Macanay po zakończeniu. Na kolejnej inscenizacji, tym razem „Hamleta” doszło do jeszcze większego zgrzytu. Występujący w głównej roli męskiej aktor wypowiadał bowiem tekst „Hamleta”, natomiast partnerująca mu aktorka posługiwała się tekstem z „Makbeta”, co doprowadziło na scenie do kompletnego chaosu. Kontynuowanie jednego z przedstawień zostało uniemożliwione przez osobnika, który siedząc w środku widowni notorycznie dopowiadał kwestie od siebie do tych wypowiadanych ze sceny. Podczas wystawiania „Pygmalionu” George’a Bernarda Shawa jeden z aktorów stwierdził nagle, że nie ma zamiaru dalej ciągnąć tej szmiry i zszedł ze sceny. Na „Śniegach Kilimandżaro” według Hermingwaya aktorka rozkleiła się niespodziewanie i zamiast tekstu zaczęła opowiadać o swoim nieudanym małżeństwie. Co zresztą okazało się bardziej interesujące od samej sztuki. Do prawdziwego buntu doszło podczas „Czarownic z Salem”. Aktorzy, niezadowoleni z przebiegu akcji, zaczęli ją samowolnie zmieniać, usiłując doprowadzić do happy endu. Doszło do przepychanki między nimi i reżyserem, który stracił panowanie nad sobą i próbował sam odegrać rolę głównego inkwizytora. Na szczęście powstrzymano go.

 

Z czasem przedstawienia Macanay’a zaczęły przybierać formę coraz bardziej gwałtowną i nieprzewidywalną. Kiedyś na scenę wpadł mężczyzna, oskarżający jednego z aktorów o sypianie z jego żoną. Wydobył sporej wielkości pistolet i zastrzelił dwie główne postacie. Został szybko obezwładniony przez policję, a pozostali przy życiu aktorzy wykazali się wielkim chartem ducha, usiłując dograć przedstawienie do końca. Co nie było łatwe, jako że była to komedia. Kiedy indziej do teatru wdarła się grupa islamskich zamachowców samobójców, terroryzując i aktorów i widownię. Tym razem sprawa była podejrzana, bowiem sam Macanay twierdził, że nic o tym nie wiedział. Pojawiła się teoria, że coraz więcej osób przychodzi na jego przedstawienia na rozróbę i że nie panuje on nad tym, co się dzieje. Z tego powodu opinia publiczna zaczęła się domagać, by uniemożliwić mu dalszą twórczość. Kilku wpływowych krytyków teatralnych rozpętało kampanię oszczerstw przeciwko niemu, żądając zamknięcia jego teatru, a nawet jego samego.

 

Sprawa niejako rozwiązała się sama. W maju 2006 roku Zack Macanay zginął tragicznie, w wieku zaledwie 33 lat. Odszedł tak jak przystało na prawdziwego człowieka teatru, czyli na scenie. Podczas przesadnie realistycznej sceny ścięcia Ludwika XVI.

 

Ale pamięć o jego dokonaniach wciąż żyje w naszych sercach. Zack. Nie zapomnimy o Tobie...

 

leppus_28   
maj 12 2009 Katolicyzm
Komentarze (1)

W związku z tym, że lubię prowokować i wkurzać ludzi, na pytanie o to, kiedy wrócę do Polski odpowiadam niezmiennie, że wrócę, kiedy zaistnieją dwa warunki. Po pierwsze na prezydenta naszego kraju wybiorą kobietę. A po drugie, gdy przestanie być to kraj katolicki. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że są to być może, że się tak wyrażę, warunki zaporowe. Coś jak: zrobię to, o ile Oskara za najlepszą rolę męską dostanie Steven Seagal. Ja jednak traktuje to poważnie. W sensie, że powiedziałem swoje i zamierzam się tego trzymać. I choćbym miał skonać, to nie popuszczę. Przez 28 lat mieszkałem w kraju, który był zmaskulinizowany i zkatolicyzowany ponad wszelki rozsądek. Przeszło 3 lata temu stwierdziłem, że mam dość i nie potrzebuję ani minuty dłużej. Od tego czasu nie tylko nie zmieniłem zdania, ale utwierdziłem się w raz podjętej decyzji. Życie w kraju katolickim jest trochę jak chodzenie z katolicką dziewczyną. Jedyny radosny i ekscytujący moment z tym związany to ten, gdy z nią zrywamy. Przez te 28 lat wypróbowano na mnie wszystkie dobrodziejstwa tego systemu. Wszystkie środki rażenia, które miały na celu zabicie we mnie przyrodzonego mi indywidualizmu, wrażliwości i radości życia. Niestety nie udało się. Od dziecka jestem oporny i nieczuły na rozmaite sposoby perswazji. Nie dałem się przekonać moim rodzicom, że mnie kochają, chociaż dostawałem za swój upór regularne lanie. Czasem ręką, czasem pasem, a czasem gumowym kablem. W zależności od tego jak wielkie zbrodnie przeciw ludzkości popełniałem jako anty-społecznie nastawiony 8-latek. Nie ufałem szkole, autorytetom ani politykom. Nie uwierzyłem też kościołowi katolickiemu, gdy ten przekonywał, że chce mnie sobą uszczęśliwić. Bylebym tylko stał się taki, jacy byli ci, których stawiano mi na wzór. Ale jakoś żaden nie przypadł mi do gustu. Ani męczennik, którego ukrzyżowano, bo nie chciał się wyprzeć swojego Boga, ani asceta, który siedział w jednym pokoju przez 30 lat, wyrzekając się wszystkiego, ani ta, która poświęciła życie by pracować z trędowatymi w Afryce. Na wszystko to reagowałem w typowy dla siebie sposób, czyli przekornie i niestosownie do sytuacji. Za co niezmiennie wypraszano mnie z lekcji, katechez i mszy świętych. Doprawdy nie sądzę, by kogokolwiek wyrzucano z kościoła częściej ode mnie. I to za najrozmaitsze przewinienia. Głównie za rozpuszczanie nieprzyzwoitych dowcipów i wygłupianie się w najmniej odpowiednich momentach. Ale także za robienie głupich min, przedrzeźnianie prowadzącego msze księdza i przesadnie głośne chrapanie. W ogóle nie przypominam sobie, bym kiedyś dosiedział na jakiejś mszy do samego końca. I pewnie dlatego moje zrozumienie istoty katolicyzmu jest tak pobieżne i niewłaściwe. Nie sądźcie jednak, że nie starałem się jej zrozumieć. I skupić uważnie na tym, co mi się wykłada. Zwłaszcza gdy widziałem wokół twarze pełne skupienia i pobożności usiłowałem się zachowywać należycie. Nie byłem jednak w stanie. Nie potrafię z powagą słuchać tonu, jakim posługuje się ksiądz. Tych powtarzanych w kółko formułek i zaśpiewów. I całego tego zadęcia, które temu towarzyszy. Podobnie reaguję na operę. Jest to dla mnie kicz, który kłuje mnie w oczy, uszy i rozum jednocześnie. Dlatego wytrzymam wszystko, prócz siedzenia w kościele albo w filharmonii. Wyrywanie paznokci i przypalanie żelazkiem nie wywołuje we mnie takich negatywnych odczuć jak te właśnie miejsca. Dosłownie po 2 minutach jestem już tak znudzony, że przestaję panować nad własnym organizmem.

 

Kościoły lubię tylko, gdy są puste. Obecność ludzi w środku psuje mi wszystko. Nie mówiąc już o duchownych. Sama świadomość, że ktoś jest księdzem paraliżuje mnie i nie jestem w stanie z nim rozmawiać. Nawet jeżeli miałbym o czym. Myślę, że wynika to z tego, że po pierwsze nie widzę sensu w rozmowie z kimś, kogo i tak nie da się do niczego przekonać. Po drugie osoba, która ma tak mocne przekonania, że aż gotowa jest poświęcić dla nich życie, wywołuje we mnie lęk jak mało co. Po trzecie zaś czuję się skrępowany świadomością, że mam przed sobą kogoś, kto z założenia nie uprawia seksu. Nawet z samym sobą. Jest to dla mnie coś tak nieludzkiego i nie zrozumiałego, że zatyka mnie zupełnie. Z tego samego powodu nie przepadam za wegetarianami. Ja rozumiem, że ktoś może sobie nałożyć szlaban na coś przyjemnego, w zgodzie ze swoimi przekonaniami. Że niby np. od dzisiaj nie piję. Albo nie zażywam środków halucynogennych. Za to co rano wypijam mleko i biegam. Albo nie sypiam z kobietami poniżej 21. roku życia (bardzo mądre postanowienie). Ja też sobie czasem coś takiego ustalam. Ale jednak po kilku dniach mi przechodzi. Bo też człowiek z założenia jest istotą nie stałą i skłonną do lenistwa. A nade wszystko do łamania zasad, które sam sobie wcześniej ustalił. Dlatego ktoś, kto sobie raz coś założył i się tego trzyma, przez 50 lat, jest dla mnie dziwny. Nie czuję do niego nawet cienia sympatii, niezależnie od tego, co takiego sobie odmawia. Tak jak para, która przeżyła wspólnie 30 lat jest mało interesująca. Poznali się jeszcze w podstawówce. Nikogo innego nigdy nie mieli. On sklejał samoloty, zbierał znaczki i chodził na kółko matematyczne. Ona śpiewała w chórze kościelnym i nigdy nie odwiedzała dyskotek. Razem są niesamowicie szczęśliwi. Mają zamknięte grono przyjaciół, którzy są tacy sami jak oni, a jak chcą zaszaleć to robią sobie herbatkę z rumem. I wszystko jest super, prócz jednego. Umieśćcie mnie na godzinę z nimi w jednym pokoju, żebym nie był w stanie z niego wyjść, a będę próbował zakłuć się widelcem. To nie jest religijność, tylko brak wyobraźni.

 

Czasem słyszę, że Biblia to arcydzieło. A Ewangelie to genialna prostota stylu i myśli. Przykro mi, ale ja tego nie widzę. Chociaż dostrzegam genialność frazy Szekspira czy Platona. Porywa mnie prostota stylu Borgesa i Murakamiego. Tutaj jednak ziewam i nudzę się. Rażą mnie brednie i banały. I oczywiście to czyniło mnie zawsze osobnikiem podejrzanym. Przynajmniej tam, skąd pochodziłem. Wyznanie tego, że jednak „nie zachwyca”, choć wszyscy twierdzą, że zachwyca, zawsze wywoływało burzę. Bo w takim żyjemy kraju (ja od jakiegoś czasu już nie) i taka jest właśnie istota katolicyzmu. Jak ktoś jest inni, to go trzeba zniszczyć. Mimo to nie żałuję niczego co w życiu robiłem. Bo to mi daje satysfakcję, że nikt mnie nigdy nie przerobił. Że zawsze szedłem swoją drogą. I zawsze pod prąd. Nikomu też nie udało się obrzydzić mi ani życia ani miłości. Nikt mnie nie przekonał, że są świętości, których nie można szargać. Że eunuchowatość i lizusowatość to cnota. A małżeństwo - obowiązek, który trzeba znosić z pokorą. I dalej potrafię się uśmiechnąć, gdy ktoś splunie mi w twarz i przeprosić, jak mnie potrąci. Co powoduje, że jestem w tym kraju osobą całkowicie nieprzystosowaną do życia. Nie pasującą do żadnych ścierających się tu sił. Nie zostanę przyjęty do żadnej znaczącej grupy społecznego nacisku. Będę zepchnięty na margines. Nie zrobię kariery. Nikt nie poda mi swojej dłoni na przywitanie. Żadna piękna dziewczyna nie spojrzy nawet na mnie. Nikt mi nie przyzna kredytu na dom i nowy samochód. I nikt nie opublikuje książki, którą napiszę. Bo to nie jest kraj dla takich treści. To nie jest miejsce dla kogoś, kto pisze o lataniu. Tutaj ludzie chodzą na kolanach. A gdy otwierają usta, żeby coś powiedzieć, to przemawiają homiliami.

 

leppus_28