Archiwum 04 września 2008


wrz 04 2008 Różne wersje Dekalogu
Komentarze (0)

 

Jak donosi Asociated Press, 17 grudnia 2001 roku grupa amerykańskich naukowców, przekopująca się przez słynny płaskowyż Virhadira, na południe od Tel Avivu, w miejscu, gdzie w II wieku p.n.e. znajdowało się zapomniane, starożytne miasto Arhamundra, natrafiła na przysypaną piaskiem jaskinię. W jej wnętrzu znaleziono tajemnicze zwoje, gęsto zapisane hebrajskimi znakami. Naukowcy, pod przewodnictwem znanego w całym świecie specjalisty w dziedzinie badań starożytnej Palestyny, Rodney’a Moore’a, od razu zorientowali się w doniosłości znaleziska. W ich ręce wpadła bowiem poszukiwana od lat tzw. biblioteka Nabuchodonozora, o której wspomina wielu proroków żydowskich, począwszy od Jeremiasza i Daniela, zaginiona około wieku IV p.n.e. W kategoriach naukowego cudu należy traktować fakt, iż odnalezione pergaminy, ukryte w niezliczonej ilości glinianych garnkach, zachowały się w tak dobrym stanie. Już pobieżna analiza tekstu pozwoliła uświadomić sobie, iż odkrycie to rzuci zupełnie nowe światło na badania nad Pięcioksięgiem mojżeszowym oraz początkami judaizmu. Zresztą już od pewnego czasu, naukowcy, zwłaszcza ci zrzeszeni wokół uniwersytetu Południowej Karoliny, proponowali inne spojrzenie np. na sam Dekalog Mojżesza. Jak wiadomo tradycyjnie przyjmuje się, że w oryginalnej postaci brzmiał on następująco:

 

1.      Nie będziesz miał cudzych bogów obok mnie.

2.      Nie będziesz czynił wizerunków żadnych rzeczy i nie będziesz dawał pokłonu im.

3.      Nie będziesz wzywał imienia Pana do czczych rzeczy.

4.      Uświęć dzień szabatu.

5.       Czcij ojca i matkę swą.

6.       Nie zabijaj.

7.       Nie cudzołóż.

8.       Nie kradnij.

9.       Nie kłam przeciw bliźniemu swemu.

10.    Nie pożądaj domu, żony ani rzeczy bliźniego swego.

 

Tymczasem naukowcy z Południowej Karoliny, a wraz z nimi część rewizjonistycznie nastawionych specjalistów bibliologów twierdzili już od pewnego czasu, że tłumaczenie to nie jest wierne i nie oddaje ducha ówczesnego narodu żydowskiego, ani w sensie lingwistycznym, ani teologicznym. Zaproponowana przez nich wersja brzmi:

 

1.       Nie będziesz miał zbyt wielu cudzych bogów obok mnie.

2.       Nie będziesz czynił wizerunków rzeczy, jeżeli nie są one dobrze narysowane.

3.       Nie będziesz wzywał mnie ilekroć przyjdzie ci na to ochota.

4.       Uświęć czasami dzień szabatu.

5.       Czcij ojca swego, o ile jest ci to wygodne.

6.       Nie zabijaj innych Żydów, chyba że jesteś do tego zmuszony.

7.       Nie cudzołóż, chyba że już musisz.

8.       Nie kradnij, chyba że ktoś inny ma czegoś więcej od ciebie.

9.       Nie kłam, że nigdy nie cudzołożysz, bo mnie to wkurza.

10.    Nie pożądaj domu, żony ani chomika bliźniego swego.

 

Na temat występującego w ostatnim przykazaniu słowa „chomik” trwają obecnie wzmożone dyskusje. Wynikają one z faktu, że słowo hebrajskie „Rtsm” (jak wiadomo w starożytnym hebrajskim nie było samogłosek) oznacza jednocześnie trzy rzeczy: rzeczonego chomika, kilogram ziemniaków oraz część ciała kobiecego, uznawanego za intymne. Nie sposób dziś dociec o które ze znaczeń istotnie chodziło. Nie jest to jednak zbyt istotne w porównaniu z rewelacjami, zaproponowanymi przez Moore’a i jego współpracowników. Według nich oryginalny Dekalog brzmiał następująco:

 

1.       Nie będziesz stawiał fasolki ponad jogurt.

2.       Nie będziesz rysował rysunków kredkami świecowymi.

3.       Nie będziesz używał zdań ze słowem „wiadro” oraz zaczynających się na literę „p”.

4.       Nie będziesz gwizdał podczas jedzenia.

5.       Olewaj matkę i ojca swego.

6.       Przed zabiciem bliźniego nie zapomnij ogłuszyć go pałką.

7.       Nie uprawiaj nekrofilii, bo to obrzydliwe.

8.       Nie rozdawaj dóbr swoich, bo powiedzą, że zgłupiałeś.

9.       Nie naśmiewaj się z bliźniego swego, bo dostaniesz od niego po ryju i do nikogo nie będziesz mógł mieć za to pretensji.

10.    Ani żadnej rzeczy która jego jest.

 

Ostatnie zdanie wydaje się najbardziej tajemnicze. Idąc za ciosem Moore po miesiącu przedstawił jeszcze jedną wersję Dekalogu, tym razem, jego zdaniem ostateczną, sporządzoną po dokonaniu niezliczonej ilości analiz tekstów i ich twórczych synoptycznych zestawień. Dekalog ten, nazwijmy go wersją E brzmi:

 

1.       Nie będziesz jadł fasolki.

2.       Nie będziesz jadł fasolki.

3.       Nie będziesz jadł fasolki.

4.       Nie będziesz jadł fasolki.

5.       Nie będziesz jadł fasolki.

6.       Nie będziesz jadł fasolki.

7.       Nie będziesz jadł fasolki.

8.       Nie będziesz jadł fasolki.

9.       Nie będziesz jadł fasolki.

10.    Ani żadnej rzeczy która jego jest.

 

Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że wyniki powyższych badań nie zostaną w pełni zaakceptowane przez prominentnych dostojników kościelnych. Mało tego. Wielu z nich odbierze je jako podstępny atak na własną religijność, a może nawet potraktuje całą sprawę jako niestosowny żart. Nam jednak, którym przyświeca jedynie jeden cel: oddać świadectwo prawdzie, nie możemy przejść do porządku dziennego nad całą sprawą. Kwestię oceny natomiast, jak zwykle, pozostawiamy czytelnikowi.

 

leppus_28   
wrz 04 2008 Znajomi
Komentarze (0)

Jednym z najbardziej uciążliwych i najtrudniejszych do rozwiązania problemów współczesności są tzw. znajomi. W zasadzie jest to wynalazek całkowicie do niczego nie przydatny, wręcz przeciwnie, z reguły powodujący jedynie koszty, czasowe oraz finansowe. Szczęśliwy, czy raczej przewidujący, ten, kto trzyma ich na dystans, z góry zawierając znajomości jedynie z tymi, którzy mieszkają w sąsiednim mieście, a najlepiej, w innym województwie. Pod tym względem najlepsi są znajomi internetowi. Jak się znudzą wystarczy się wyłączyć, albo zmienić konto. Niestety nie wszyscy mają tyle szczęścia i wyobraźni. Tymczasem znajomi potrafią być niezwykle męczący, a dodatkowo dysponują całą masą złych nawyków, z których najgorszym jest zwyczaj „zwalania się” do nas w najmniej stosownym momencie. Gdy tylko uda nam się doczekać wolnej niedzieli, albo w telewizji mają nadać wyjątkowo interesująco zapowiadający się mecz, możemy być pewni, że akurat najdzie ich ochota by nas odwiedzić. I na godzince pogawędki się zwykle nie kończy. Ludzie bowiem, choćby nie wiem jak mało byli ciekawi, choćby nie wiem jak nudne było to, co robią i trywialne to, co mają do powiedzenia, są zawsze przekonani o tym, że największą przyjemnością dla wszystkich innych jest słuchanie tego co ględzą. Wręcz fizyczną odrazą napawają mnie zwłaszcza te wszystkie jowialne typy, ci różni pociągowi „przylepiacze” i „przyssawkowicze”, komunikatywni i szybko nawiązujący znajomość. Staram się ich przedwcześnie wyczuwać i unieszkodliwiać we wstępnej fazie znajomości, wymawiając się bólem głowy albo alergią. Niebezpieczeństwa spontanicznie zawiązanej znajomości nie sposób jednak do końca wyeliminować.

                Z tego właśnie powodu nie jestem i nigdy nie byłem specjalnie towarzyski. Jeden przyjaciel mi w zupełności wystarczy, bardziej jako alibi zresztą, byle nie był zbyt uciążliwy, większa ich ilość natomiast jest mi całkowicie do szczęścia niepotrzebna. Dobrze jeszcze jeżeli ten przyjaciel nie jest zbyt rozmowny i nie mamy dużo wspólnych zainteresowań. Dzięki temu udaje mi się jeszcze czasami pobyć samemu, zwyczajnie, po ludzku, pooglądać telewizję, poleniuchować, wyjść z psem na spacer albo poczytać książkę. Dzisiejsi ludzie jak wiadomo nie czytają i unikają leniuchowania, co powoduje, że posiadają niebezpiecznie dużo wolnego czasu. Możecie w tym miejscu zapytać, dlaczego jestem tak negatywnie nastawiony do innych, skąd ten sceptycyzm względem drugiego człowieka. Przecież kontakt z innym człowiekiem jest podstawą zdrowego i prawidłowego rozwoju ludzkiej osobowości. Ja jednak wyraziłbym to inaczej. Kontakt z drugim człowiekiem jest przykrą koniecznością, której nie sposób uniknąć, w żadnym jednak razie nie jest wzbogacający intelektualnie, wręcz przeciwnie. Ludzie towarzyscy, zabawowi, to zwykle najzwyczajniejsi w świecie idioci, u których instynkt stadny próbuje rekompensować wyraźnie widoczne ubóstwo umysłowe i duchowe. Ludzie naprawdę ciekawi i poważni trzymają się zwykle z boku, są małomówni i nie skorzy do spędzania czasu w towarzystwie szerszym niż ich własne. Człowiek może zmądrzeć po przeczytaniu dobrej książki, obejrzeniu dobrego spektaklu teatralnego, może wznieść się na wyższy poziom duchowego przeżywania życia na drodze kontemplacji artystycznej albo teologicznej, zawsze jednak dokonuje tego w pojedynkę, w odosobnieniu. W grupie może co najwyżej zgłupieć, albo schamieć.

        I to są ogólnie rzecz ujmując powody, dla których, jak już na wstępie zaznaczyłem, nie jestem zbytnio towarzyski. Zazwyczaj nie wychodzę z domu, kiedy nie muszę. Wolę posiedzieć sobie sam, pomyśleć, odpocząć. A gdy ktoś przychodzi, to wiadomo co się dzieje. Usta mu się nie zamykają. Trzeba z nim gadać, nierzadko parę godzin. Straty czasu bywają w tym wypadku nieodwracalne. Z drugiej jednak strony nie można zupełnie żyć bez znajomych. W izolacji bowiem człowiek zamienia się w odludka, mizogina, popada w niekontrolowany religijny lub rewolucyjny entuzjazm, czyli przekształca się w tzw. brakujące ogniwo teorii Darwina. Posiadanie jednego czy dwóch znajomych jest więc absolutnie konieczne, choć zasadniczo nieprzyjemne (jak już mówiłem), pytanie tylko gdzie się z nimi spotykać. Do lokali nie chodzę, a do kogoś, do mieszkania nie pójdę. Od dziecka czuję wręcz fizyczny strach przed pójściem do kogoś do domu. Zawsze mi się bowiem wydaje, że w szafach, w wannie, pod stołami walają się zwłoki poprzednich gości, do których domownicy stracili cierpliwość. Sam wiem przecież doskonale, co to znaczy męczący gość, który nie chce się wynieść. Zapraszam więc znajomych do siebie. Dzwonię do nich, by wpadli mniej więcej za godzinkę. Potem ubieram się, zamykam drzwi na klucz i wychodzę. Parę następnych godzin spędzam krążąc po mieście. Oczywiście nie zawsze byłem taki. Kiedyś zapraszałem przyjaciół i zostawałem w domu, jak normalni ludzie. Ale trudno było wytrzymać! Przychodzili, walili do drzwi, nierzadko i godzinę. Co za natrętni goście! Wreszcie jednak wpadłem na pomysł, by wychodzić. Niech walą ile im się podoba. Co to mnie niby obchodzi. Z drugiej strony muszę przyznać, że ludzie coraz rzadziej do mnie przychodzą. W zasadzie pozostali mi tylko jedni znajomi, na których zawsze mogę liczyć. Ilekroć zadzwonię, zaraz przychodzą. Zaczyna mnie to już pomału irytować. Każdy inny po kilkokrotnym wystawieniu do wiatru dałby sobie spokój, ale nie oni. Oni przychodzą, dzwonią... O co im chodzi? Żeby tego było mało, to jeszcze tacy grzeczni są, kulturalni, dobrze wychowani. Nie plują, dywanu nie brudzą. Gdyby nie to, można by ich było za drzwi wyrzucić, na zbity ryj, zwymyślać od najgorszych i to z czystym sumieniem, a tak? Nie wiadomo co z nimi robić. Na dodatek bynajmniej nie robią tego na odczep się. Skąd. Zjawiają się z kwiatami, elegancko ubrani, rozanieleni, z przekąskami pod pachą. Stoją pod drzwiami, dowcipkują, a potem nie mogą wyjść ze zdumienia, że mnie nie ma. Wieczorem dzwonią do mnie i pytają, gdzie byłem. Powtarza się to dość regularnie, mniej więcej co tydzień. Co za upierdliwi goście! I co ja im zrobiłem? Nie mogliby mnie zostawić w spokoju? Doprawdy niektórzy ludzie zachowują się dziwnie.

 

leppus_28   
wrz 04 2008 Mormoni
Komentarze (0)

Innym zjawiskiem, z którym można się zetknąć to zawodowi nagabywacze, zwłaszcza religijni. Różnej maści Mormoni, Świadkowie Jehowy, Hare Krisznowcy i Bóg jeden wie co jeszcze. Bycie namolnym to ich zawód i bardzo trudno ich zniechęcić. Wystarczy że raz zaprosi się ich dalej, choćby raz przekroczą swą nogą próg, będą już przychodzić w nieskończoność, nudząc tak, że aż zaczynamy myśleć o zmianie mieszkania. Jedni tacy przyplątali mi się kiedyś i doprawdy byli jak łupież, nie było siły żeby się ich pozbyć. Nawet jasne postawienie sprawy, że nie ma się ochoty z nimi gadać owocowało jedynie tym, że umawiali się na kolejny termin, najlepiej następnego dnia. Przemyślałem więc sprawę dokładnie i postanowiłem zmienić front. Można powiedzieć, że sytuacja zagrożenia wyzwoliła we mnie ukrytą żyłkę rywalizacji i chęć pokazania na co mnie stać. Nie spałem dwie noce pracując nad drobiazgowym i niezwykle podstępnym planem walki z wrogiem usiłującym wedrzeć się w najbardziej prywatną sferę mojego życia. Następnym razem, gdy przyszli byłem wyjątkowo grzeczny, zaprosiłem ich do środka i poczęstowałem specjalnie przygotowanymi herbatnikami. Byli wyraźnie zbici z tropu, podejrzliwi, widać było że w całej ich długiej karierze nie spotkali się z czymś podobnym. Zapewne spodziewali się, że ich otruję albo zrobię coś jeszcze gorszego. Ja tymczasem nie przestawałem ich zaskakiwać. Zacząłem mówić, jak bardzo chciałbym być Mormonem i jak pragnę zmienić swoje życie. Przy okazji też odwołałem wszystko to, co wcześniej krzyczałem na schodach, zwłaszcza stwierdzenia w stylu „prędzej mi kaktus na dłoni wyrośnie...” oraz „idźcie sobie bo was ze schodów pozrzucam”. Potem zacząłem opowiadać o sobie, nie dając im przy okazji dojść do głosu. Snułem niekończące się dywagacje o mojej samotności i rozpaczy oraz o tym, jak pławię się w rozpuście i jak mam tego dość. Po godzinie rozgrzałem się wystarczająco, by zasuwać najbardziej zdumiewające opowieści, wszystkie co do jednej wyssane z palca, z których wynikało niezbicie że jestem najbardziej przerażającym degeneratem jaki kiedykolwiek chodził po tej ziemi. Myślę, że nawet specjaliście od zboczeń zwiędłyby uszy, gdyby mnie słuchał, a co dopiero mówić o biednych Mormonach, spędzających życie na modlitwie i przynudzaniu. Widziałem kątem oka jak cierpią, jak rozpaczliwie usiłują nie słuchać tego, co mówię. Była to prawdziwa rzeź niewiniątek. Masakra przy której zbrodnie Heroda były zaledwie podwieczorkiem przy kominku. Przelatywałem przez wszelkie możliwe zwyrodnienia, jakie przyszły mi do głowy, z których przynajmniej połowa była tak potworna, że chyba sam Markiz de Sade byłby zgorszony. Były tu rzeczy tak fantastyczne, że nawet nie wiem czy fizycznie możliwe, przy czym każdą następną opowieść kończyłem nieodmiennie stwierdzeniem, że „to jeszcze nic w porównaniu z tym co działo się później”. Myślę, że tego dnia za samo gadanie powinienem był dostać dożywocie tudzież karę śmierci, a i to tylko gdybym miał szczęście mieć dobrego adwokata. Plotłem rzeczy tak ochydne, że sam papież straciłby cierpliwość. Na koniec, kiedy już skończyły mi się pomysły i widziałem, że już nic co powiem nie powiększy ogólnego obrazu poczynionego przeze mnie spustoszenia, przeszedłem do usilnych nalegań, by jak najszybciej przyjęto mnie do kościoła Mormońskiego, co jest jedynym moim marzeniem. Przez następne 4 minuty Mormoni usiłowali coś powiedzieć, ale byli zbyt przerażeni tym co usłyszeli, w związku z czym byli jedynie zdolni do wydawania się z siebie nieartykułowanych dźwięków i powtarzania: „Boże drogi...”. Po tym czasie starszy z nich jakoś wziął się w garść i zaczął mnie przekonywać, żebym najpierw poddał się leczeniu psychiatrycznemu, zastrzegając jednocześnie, że chęć poprawy moralnej jest ze wszech miar chwalebna. Od razu podchwyciłem, że owszem, mam zamiar się zmienić i gotowy jestem zrobić wszystko by doszło do duchowej przemiany, włącznie z zamknięciem się w klasztorze. W tym miejscu doszło do lekkiej konsternacji, bo na samo pytanie czy klasztor jest męski czy żeński Mormoni zareagowali z przesadną nerwowością. Chciałem załagodziś sprawę zaznaczając, że nie musi być żeński, bo chłopców też lubię, na co młodszy z nich rzucił się na mnie, próbując mnie zdzielić Pismem Świętym, ale został powstrzymany przez starszego. Korzystając z okazji zapytałem też, czy byłaby możliwość by przyjąć do kościoła także kilku moich znajomych, zastrzegając jednak, że niektórzy z nich są nieco ekscentryczni i nie podzielają mojego, dość konserwatywnego podejścia do życia. Ta ostatnia uwaga chyba przekroczyła ich zdolność pojmowania rzeczywistości i wyszli praktycznie nic nie mówiąc. W drzwiach usiłowałem jeszcze zdobyć ich numer telefonu i umówić się na kolejną wizytę. Powiedziałem też, że sam mogę do nich wpaść, bo „po co panów fatygować”, za co najzwyczajniej oberwałem w ucho.

        Mój plan powiódł się więc doskonale i od tej pory postanowiłem stosować go również w innych dziedzinach życia, z dużym powodzeniem zresztą.

 

 

leppus_28   
wrz 04 2008 Randkowanie
Komentarze (0)

 

Dzisiaj kilka słów na temat randkowania...

Z moich doświadczeń wynika, że z czym brzydszą laską się spotykasz tym większego dostajesz od niej kosza. Dlatego łatwiej poderwać najładniejszą dziewczynę w pubie niż najbrzydszą. Bo najładniejsza myśli sobie: skoro startuje do mnie, to musi być niezły. Nawet jeżeli tego na pierwszy rzut oka nie widać (na drugi zresztą też). A najbrzydsza odwrotnie: skoro mnie chce, to musi być z nim coś nie tak. Poza tym do najładniejszej nikt zwykle nie startuje, bo wszyscy myślą że nie dadzą rady. A najbrzydsza ma mnóstwo adoratorów, bo każdy myśli, że z kim jak z kim ale z nią łatwo mu pójdzie. Tak samo jest jak szukasz pracy. Spróbuj znaleźć sobie pracę na wysypisku śmieci. Albo w jakimś fast foodzie (co na jedno wychodzi). Na pewno cię odrzucą. Okaże się, że brakuje ci doświadczenia w zawodzie, masz kiepską znajomość języka i brak ci referencji od poprzedniego pracodawcy. A pójdź potem gdzieś, gdzie wymagane kwalifikacje przekraczają twoje 5 razy, a pensja jest przesadnie wysoka: dostaniesz pracę bez problemu. Zresztą ten mechanizm jest widoczny również w wielu innych dziedzinach życia. Już studenci wiedzą, że czym gorzej przygotujesz się do jakiegoś egzaminu, tym większe szanse masz na jego zaliczenie.

Najbardziej koszmarna randka, jaka się nam w życiu przydaża, to taka, na której nie dość że trafiamy na dziewczynę zupełnie nieatrakcyjną, do tego nie mającą absolutnie żadnych zalet charakteru, wdzięku czy czegokolwiek innego, bo to wszystko byłoby jeszcze do zniesienia. Najgorsze jest to, że laska ta stwierdza w pewnym momencie, że zupełnie ale to zupełnie nie mamy u niej szans. I choćbyśmy nie wiem co robili to i tak nie zaciągniemy jej do łóżka. W tym miejscu warto wspomnieć, że wśród znacznej części kobiet funkcjonuje przekonanie, że każdy mężczyzna ma tylko jeden cel: przespanie się z każdą napotkaną po drodze laską, niezależnie od tego jak będzie ona wyglądała i jakie głupoty będzie plotła. Przekonanie ich o tym, że to nieprawda, jest zajęciem tyleż żmudnym co jałowym. Dlatego moja rada dla wszystkich randkujących facetów, którzy dostali od kogoś kosza: próbujcie z ładniejszymi dziewczynami. A jak z tymi też wam nie pójdzie to z jeszcze ładniejszymi. Śmiałość to w tym względzie połowa sukcesu. Tu jest wskazana postawa typu: nie mam żadnych atutów, wyglądu, rozumu, klasy, samochodu, ale nadrabiam to tupetem. Jestem lwem salonowym! Brakuje mi dowcipu, ale za to jestem przesadnie gadatliwy. Nie mam nic do powiedzenia, ale za to bardzo rzucam się w oczy. Trzeba sobie uświadomić że to są właśnie te osoby, którym w życiu powodzi się najbardziej. Mają najfajniejsze dziewczyny i prowadzą najciekawsze życie. Korzystają z okazji, bo są zbyt głupi żeby zdać sobie sprawy z konsekwencji ewentualnych błędów.  Jeżeli coś sobą reprezentujesz to zawsze jesteś zestresowany czy uda ci się zaprezentować komuś wszystkie twoje zalety. A kiedy nie reprezentujesz nic to co masz niby do stracenia?

I to jest moim zdaniem dobra wskazówka dla nas wszystkich.

 

leppus_28