Najnowsze wpisy, strona 36


sie 11 2008 Powódź
Komentarze (0)

 

Gdy w sobotę wracałem do domu z Dublina była powódź. Wyjeżdżałem akurat na autostradę M1. Lało tak, że w niektórych miejscach było podobno metr wody. Wszystkie studzienki się poprzelewały. Po chodnikach płynęła rzeka o głębokości pół metra, tak że można było się utopić. Jednym słowem był to stan klęski żywiołowej, podczas gdy ja dokładałem wszelkich starań by się stamtąd wydostać. Wyjeżdżam więc z miasta i jestem przy ostatnim wiadukcie przed autostradą. A wiadomo że w takich zagłębieniach zbiera się najwięcej wody. Widzę że wszyscy dojeżdżają do tego miejsca, oceniają prawidłowo sytuację i zawracają. To znaczy tak robią wszyscy którzy mają choć trochę oleju w głowie. Ale też dwóch gości usiłuje przejechać. Jadą takimi małymi samochodzikami jak Peugeot 206, albo coś takiego. Odważne chłopaki. Albo kobiety, bo nie widać dokładnie. Chyba nawet bardziej kobiety, bo nie zdają sobie najwyraźniej sprawy z tego co robią. Ja tymczasem dojeżdżam i się zastanawiam. Myślę sobie tak: mam diesla, a on chyba nie ma świec. Więc co mi się niby może stać? To rozumowanie bardzo mi się podoba, chociaż z drugiej strony widzę też, że wszyscy taksówkarze co mają diesle zawracają od razu. Ale nic. Wkurzyłem się i jadę. Czuję się jak amfibia, albo Pan Samochodzik. Tylko czekam aż mi się woda zacznie wlewać do kabiny. A jeszcze przejeżdżają z przeciwka jacyś gnoje i chlapią na mnie wodą. Ale spoko. Zaparłem się i przejechałem. Wyjeżdżam i widzę po drugiej stronie tych dwóch, co jechało przede mną, jak stają na środku drogi i włączają światła awaryjne. Pod pedałem czuję, że już najwyżej z dwa cylindry mi pracują tylko. Ale myślę sobie: jak tylko nie zgaśnie zupełnie to do domu dojadę. A co? Może nie? Rozpędziłem się więc na tych dwóch cylindrach i nie zauważyłem że dojeżdżam do następnego wiaduktu. Tamten był zalany zupełnie, tylko cienki przesmyk po prawej stronie był jeszcze przejezdny. Wyhamowałem dosłownie w ostatniej chwili. Dwie osoby stojące obok chyba dostały zawału widząc piruety które wyczyniałem próbując się zatrzymać. Tymczasem widzę że dokładnie na samym środku ogromnej wody, która się tam zebrała stoi sobie mercedes. Zalany do połowy. Jak dojechał tak daleko? Nikt nie był w stanie powiedzieć. Wielu przystawało chyba tylko po to, żeby go sobie pooglądać. Ja też przystanąłem. Ale nic to. Do domu dojechałem. Teraz już wiem dlaczego w „Hagakure” napisane jest: „rozsądek na niewiele ci się zda, robiąc coś lepiej zatracić się w szaleńczej desperacji”.

 

leppus_28   
sie 07 2008 Praca w biurze
Komentarze (1)

 

Nie powinienem pracować w biurze. Po pierwsze mam coś takiego, że jak tylko widzę jakiś dokument to od razu zasypiam. Wystarczą doprawdy 3 sekundy gapienia się w określone pismo urzędowe, nie ważne jakie, i śpię jak suseł. Nie wiem czy ktoś cierpi na coś takiego, czy też jestem jedynym posiadaczem tej przypadłości. Źle znoszę też samo siedzenie przy biurku przez cały dzień. Nawet gdy jestem wypoczęty i wyspany, co zdaża się rzadko, zwykle potrzeba najwyżej 15 minut by ogarnęło mnie znudzenie i rozdrażnienie. A gdy jestem niewyspany niektóre dni przybierają formę nieustannej walki o to, żeby nie przysnąć i nie pieprznąć głową o klawiaturę komputera. Nie znoszę też różnego rodzaju oficjalnych spotkań, jakie się co i rusz odbywają przy okazji tej pracy. Pamiętam jedno, na którym zupełnie usnąłem i zacząłem chrapać. Było też inne, na którym byłem ja, mój szef oraz dwoje zaproszonych ludzi z zewnątrz. Byłem tak śpiący, że oczy zamykały mi się przez cały czas i wkładałem dużo wysiłku ilekroć musiałem je otworzyć. Dzięki jednak temu że zwykle wszyscy patrzyli w jedną tylko stronę udawało mi się jakoś zsynchronizować ich patrzenie z moim przysypianiem. Ilekroć  więc  wszyscy spoglądali na mnie były to akurat te krótkie chwile, kiedy miałem oczy otwarte. Nie muszę chyba mówić że przez 2 godziny spotkania nie wypowiedziałem ani jednego zdania i w ogóle nie bardzo pamiętam co było tematem spotkania i jakim cudem się na nim znalazłem. Na szczęście biuro, zwłaszcza duże, jest idealnym miejscem do ukrycia własnej ignorancji. Często potrzeba całych lat by się wydało, że dany pracownik nie ma pojęcia o tym co robi, a niektóre półgłówki do dzisiaj piastują eksponowane stanowiska i nikt ich jeszcze nie zdemaskował. Inną irytującą rzeczą związaną z pracą biurową są rzeczy które dostajesz czasem do zrobienia, a które są całkowicie pozbawione sensu. Masz np. przygotować jakiś raport, nie posiadając jakichkolwiek informacji na temat tego o czym masz pisać, a tym samym szans na jego napisanie. Możesz próbować zdobyć informacje samemu, ale wszystkie źródła z których możesz skorzystać są błędne. Na czymkolwiek się oprzesz potem się okaże że nie było to coś, na czym powinieneś się był oprzeć. Śmieszne jest też to, że osoba która ci zleca tę pracę, mogłaby ją wykonać bez problemu sama w ciągu 5 minut. Ty tymczasem spędzasz nad tym 2 dni, nie osiągając żadnych sukcesów. Zaczynasz się w tym momencie zastanawiać czy przypadkiem nie uczestniczysz w jakimś nowym programie rozrywkowym, czymś w rodzaju reality show kręconym ukrytą kamerą. Masz wrażenie że wszystko to jest jednym wielkim żartem, a wszyscy wokół robią cię w konia, tylko udając powagę. I przed twoimi oczami rozkwita nagle spisek większy od tego, który stał za zamachami na World Trade Center. Czasem nabierasz też wątpliwości, czy to co robisz ma w ogóle jakiś wpływ na świat, który znajduje się za oknami. Jeżeli pracujesz w urzędzie to czy ktoś czyta pisma które wysyłasz, jeżeli jesteś inżynierem to czy ktoś naprawdę buduje to, co projektujesz. Jak jesteś murarzem to widzisz mur, który budujesz. Jak sprzedajesz gazety w kiosku to widzisz klienta, który je od ciebie kupuje. Tymczasem w biurze możesz być zupełnie odizolowany. Równie dobrze mógłbyś produkować powietrze. Zastanawiam się też, czy naprawdę istnieją osoby, które do mnie dzwonią. Jedna np. twierdzi że nazywa się Cariona Tuite. Czy w ogóle ktokolwiek może się tak nazywać? No powiedzcie sami...

leppus_28   
sie 05 2008 Latanie samolotami
Komentarze (0)

Gdy się dużo lata samolotami zdażyć się mogą najbardziej nieprawdopodobne sytuacje. Przede wszystkim człowiek zapoznaje się ze wszystkimi możliwymi sposobami na to, by nie zdążyć na swój lot. Przy czym lista tego co może się stać jest tu doprawdy długa. Począwszy od rzeczy banalnych. Takich jak zaspanie, spowodowane złym ustawieniem budzika, przespaniem właściwego przystanku autobusowego czy wsiądnięciem do niewłaściwego autobusu. To wszystko są jednak rzeczy stosunkowo niegroźne i mało malownicze. Wiadomo bowiem że najciekawsze zdażają się gdy się już jest gdzieś i trzeba stamtąd wrócić. Wtedy dopiero splot wydarzeń tak się układa, by ci to uniemożliwić. Może być np. wypadek i jedyna stacja kolejowa, z której można dojechać na lotnisko może być zamknięta. Uruchomią ją dopiero wtedy, gdy nie będziesz już w stanie zdążyć na swój lot. Można pomylić lotniska. Np. w Glasgow jest lotnisko o nazwie „Glasgow International”, ale tanie linie lotnicze korzystają z innego, o nazwie „Glasgow Prestwick”. Jeżeli nie zwrócisz na to uwagi to możesz mieć problem. Przyjeżdżasz sobie spokojnie na „Glasgow International” i nie świadomy sytuacji usiłujesz znaleźć swój lot na tablicy odlotów, nie mogąc wyjść ze zdumienia że nie możesz. Gdy wreszcie orientujesz się w pomyłce rozpoczyna się szaleńcza próba dotarcia na czas na to drugie lotnisko, oczywiście z góry skazana na niepowodzenie. Czasem przyczyna spóźnienia jest nader prozaiczna. Istnieje np. instytucja odprawy on-line. Gdy nie masz bagażu do odprawienia nie musisz być odpowiednio wcześniej na lotnisku, możesz się na nie zgłosić w ostatniej chwili. Trzeba tylko wcześniej wejść na stronę internetową i kliknąć „odprawa on-line”. Przy czym strona jest tak zrobiona, by mieć jak największe szanse na jakąś pomyłkę. Można np. nie odznaczyć odprawy dla lotu powrotnego. W rezultacie jesteś w jakimś nieznanym ci bliżej miejscu i zanim będziesz wracał musisz się odprawić on-line jeszcze raz. W tej sytuacji zawsze się okazuje, że miasto w którym jesteś jest być może jedynym na świecie w którym nie ma czegoś takiego jak kafejki internetowe. Jedziesz więc osobiście na lotnisko, żeby się odprawić. Płacisz za to dodatkowe pieniądze, by potem być przekonanym, że, wciąż nie mając żadnego bagażu, możesz sobie przyjechać na lotnisko tuż przed odlotem swojego samolotu. I tu spotyka cię niespodzianka. Bo mimo że nie masz bagażu, to masz obowiązek odprawienia się i jeżeli nie zrobiłeś tego na czas to leżysz. Nie dostaniesz Karty Pokładowej i nie będziesz w stanie wejść do samolotu. Wszystko to zmierza nieuchronnie do konieczności kupienia biletu na kolejny lot, który zawsze okazuje się być dopiero następnego dnia rano i który przez zupełny zbieg okoliczności kosztuje majątek. Kiedyś miałem szczęście, że nie zdążywszy na samolot udało mi się kupić bilet na lot jeszcze tego samego dnia. Niestety wpakowało mnie to w jeszcze większe kłopoty, których nie przewidziałem. Przyleciałem do Belfastu o jakiejś 22:00, ale nie na to lotnisko co trzeba. Znalazłem się na Belfast International, podczas gdy samochód zostawiłem na parkingu na Belfast City. Oba lotniska są zupełnie gdzie indziej i rzecz jasna nie ma między nimi połączeń autobusowych o tej godzinie. Zanim dojechałem do centrum, a stamtąd taksówką na Belfast City to już całe lotnisko mi zamknęli, a z nim parking. I nie było żadnej możliwości żeby wyjechać z niego autem. Musiałem więc nocować w Belfaście, co nie było proste jako że była akurat sobota i wszystkie miejsca w co tańszych hotelikach były zajęte. Wrócić do domu bez samochodu też nie mogłem, bo po godzinie 23-ciej zamknęli mi też dworzec autobusowy i nic nie kursowało w moim kierunku.

 

Niby żyjemy w cywilizowanym świecie. Mamy Internet i karty kredytowe. Ale wystarczy chwila nieuwagi lub zbieg niefortunnych zdarzeń, a zostajesz całkowicie bezradny. Jesteś zmuszony spać na ławce na lotnisku albo chodzić po nocy szukając noclegu...

leppus_28   
lip 30 2008 Małe Podsumowanie
Komentarze (0)

Widziałem już w życiu wszystko i nic mnie nie zdziwi. Nie ma takiego odczucia, którego nie zaznałbym po tysiąckroć. I takiej rzeczy, której bym nie zdobył, by ją później utracić. Przez cały czas żyłem w czystości i pławiłem się w rozpuście. Cierpiałem chłód i najczarniejszą samotność, jakiej nikt nie potrafiłby sobie nawet wyobrazić. Noszono mnie na rękach i podziwiano, by następnie wyszydzić i poniżyć. Znam miłość we wszystkich jej odmianach. Byłem zakochany do szaleństwa i kochano mnie w taki sam sposób. Łamałem serca dla zabawy i moje łamano z takiego samego powodu. Wiem co znaczy rozczarować wszystkich i zrazić się do wszystkiego. Wiem co się czuje, gdy się ma w ustach nabity rewolwer gotowy do strzału. I o czym się myśli, gdy się stoi na dachu świata, spoglądając na wszystkich z góry.

 

Bez przesady powiedzieć mogę, że popełniłem w życiu wszystkie błędy, które popełnić można było. Ulegałem złudzeniom swojego wieku i czasów w których żyłem. Budowałem coś usilnie, by to potem porzucić i rozpocząć od nowa. Podążałem jakąś ścieżką, by po dojściu do jej kresu rozpocząć marsz w drugą stronę. Przy czym niezmiennie miałem w sobie więcej odwagi niż rozsądku. I nigdy nie przestałem wierzyć, że gdzieś za horyzontem proste równoległe krzyżują się ze sobą. A kiedy umrę i trafię do nieba, lub gdziekolwiek indziej, być może ktoś ważny, zainteresowany moim przypadkiem, zapyta mnie: gdybyś mógł wszystko przeżyć jeszcze raz, by uniknąć popełnionych błędów, to co byś zmienił? Wtedy odpowiem: absolutnie nic. Bo cóż z tego że to były wszystko błędy. Ale jak miło się je popełniało!

leppus_28   
lip 26 2008 Randka
Komentarze (0)

 

Jak wiadomo ludzie dzielą się na głupców i dyletantów. Rozróżnienie to jest o tyle ważne, że ci pierwsi są niebezpieczni i należy ich unikać. Właśnie do tej grupy zalicza się mój sąsiad z dołu imieniem Romek. Romek ma jakieś 40 lat i jest głupi jak mało co, co zresztą fascynuje mnie od lat. Poza tym prócz tego że jest idiotą ma jeszcze jedną zauważalną cechę, a mianowicie jest namolny. To w zasadzie normalne dla tego typu ludzi, ale jego namolność osiąga poziom w przyrodzie nie często notowany. Romek ubzdurał sobie, że jesteśmy przyjaciółmi i od jakichś 3 lat usiłuje mnie zgodnie z przyjętym założeniem zaprosić na piwo. Z reguły sprawa wygląda tak, że prędzej dałbym się namówić na oddanie nerki niż pić z Romkiem, czy w ogóle siedzieć z nim przy jednym stole, ale jakiś miesiąc temu, dokładnie we wtorek, coś musiało mnie przyćmić (ang. eclipsed) i przyjąłem atrakcyjnie zapowiadającą się propozycję ostatecznego zapicia się u Romka. Nie wiem czemu, może w myśl zasady, że jak upaść to nisko. W związku z tym przyszedłem do niego około 19-tej, po czym przez jakieś 2 godziny chlaliśmy co się tylko dało, ja – żeby nie musieć z nim rozmawiać, on – z niewiadomych mi powodów. Po rzeczonych dwóch godzinach lody zostały przełamane i przeszliśmy ze sobą na ty. Romek stwierdził, że z nikim jeszcze tak dobrze mu się nie piło, na co ja zareagowałem z umiarkowaną grzecznością, to znaczy popadłem w tak niekontrolowaną wesołość, że o mało nie straciłem przytomności. Do własnego mieszkania wróciłem na czworakach, ale z godnością. I cała sprawa by się jakoś, jak to się mówi, rozeszła po kościach, gdyby nie to, że następnego dnia Romek przydreptał do mnie, zadzwonił do drzwi i stwierdził, że znalazł jeszcze jedną butelkę „żytnióweczki” i zapytał czy nie miałbym ochotę na nią wpaść. "A nie mógłbyś sam na nią wpaść?" odparłem, co zostało odebrane jako żart, czyli dokładnie odwrotnie niż było moją intencją. W rezultacie prawie siłą wyciągnął mnie za drzwi w samych tylko papuciach.

Znowu więc siedzę u Romka, ale „żytnióweczka” już prawdę mówiąc nie bardzo podchodzi. Romek nawija coś o sobie, o żonie, że teraz to z robotą ciężko i tym podobne banialuki. Staram się skupić na tym co mówi, ale prawdę mówiąc na trzeźwo nic a nic go nie rozumiem. Wreszcie dociera do mnie, że zamierza przedstawić mi swoją córkę, bo „dziewczyna więdnie”, czy coś takiego. To już zupełnie wyprowadza mnie z równowagi. Zaledwie trzy impulsy neuronów mózgowych dzieli mnie od tego, by wstać i dać mu w mordę, ale zanim decyzja zostaje ostatecznie powzięta do pokoju wchodzi córka. Córka ma na imię Kasia i ma 18 lat. Muszę przyznać, że gdy ją zobaczyłem przeszła mi ochota na bicie jej tatusia. Bo też dziewczyna niczego sobie, zadbana, smukła, po prostu palce lizać i nie tylko, cudzik miodzik, panienka jak marzenie, wszystko na swoim miejscu i w ogóle, co tylko na ten temat w takiej sytuacji można powiedzieć, tylko co mnie do tego? Przywitaliśmy się grzecznie, dziewczyna speszona odwróciła wzrok, ja nie odwracałem, jeszcze czego, co będę odwracał, wręcz przeciwnie. Wpatrywałem się w nią śmiało i uparcie, bo niby w kogo się miałem wpatrywać? No bo przecież nie w jej tatusia, ani nie w ścienną foto tapetę utrzymaną w tonacji pastelowej z gustowną rodzinką reniferów pośrodku. Na szczęście z chwilowego otępienia wyrwał mnie pan gospodarz, który poklepał mnie po plecach, mrugnął do mnie, wykonał niezrozumiały bliżej gest, po czym rzucił coś potwornie głupiego, no po prostu poniżej jakiegokolwiek poziomu, w stylu:

-A co? Nie mówiłem. Panna jak się patrzy. Może nie?

Wspomniana panna spuściła wzrok jeszcze niżej, tak, że już prawie cała znajdowała się na wysokości podłogi, burknąwszy niewinnie: -Ależ tato.

Ja tymczasem dalej gapiłem się na nią, choć nie wiem do końca czy w zauroczeniu czy z braku lepszego pomysłu. I nie miałem nic przeciwko temu, byśmy oboje stali tak do końca naszych dni, dopóki nie padniemy z głodu, ale niestety. Jak to mówią, wszystko co dobre musi się kiedyś skończyć. Jej ojciec stwierdził bowiem, by „młodzi zostali sami”. Zajęło mi dłuższą chwilę zanim sobie uświadomiłem, że to mnie ma na myśli, to ja jestem ten młody, że ja z nią mam zostać sam. Ja z nią?! Sam?! Do tego nie byłem całkiem przygotowany, to nieco przekraczało moją wyobraźnię, ale cóż. Nie było wyjścia. Poszliśmy do jej pokoju. Pokój był nieduży, lekko zagracony, ale schludny, wysprzątany i ogólnie niczego sobie. Usiadłem na fotelu, ona stała. Była speszona, nawet bardzo, zdenerwowana mną, a zwłaszcza moją obecnością. Ja nic nie mówiłem, za wyjątkiem zdawkowych pytań i uwag, bo widziałem, że moje słowa nieco ją poniewierały i tłamsiły. Milczałem więc, o tyle o ile było to możliwe, jednak milczenie to jeszcze bardziej ją denerwowało i wyprowadzało z równowagi. Zaczęły trząść się jej ręce, głos począł drżeć, a słowa, zamiast płynąć, swobodnie i czysto, zacinały się już na samym początku, tarasując wszystko co miało pójść po nich i uniemożliwiając wyartykułowanie czegokolwiek sensownego.

Nic dziwnego, że starała się mówić jak najmniej, a po pewnym czasie zupełnie umilkła, wpatrzona w coś nieuchwytnego, zlokalizowanego mniej więcej metr na lewo od wieży stereo, a czego ja w żaden sposób nie potrafiłem dostrzec. Ja również, widząc jej niepewność, starałem się jej o nic nie pytać, zadawalałem się zdawkowymi odpowiedziami tak/nie, a po pewnym czasie również umilkłem, tkwiąc w jakimś zapamiętałym zawieszeniu, niezbyt wysoko zresztą, najwyżej 10 cm nad podłogą. W istocie wisieliśmy oboje, ja i ona, tuż koło siebie, niczym mięso w rzeźni i to wiszenie stawało się z czasem coraz bardziej niewygodne. W końcu ile można wisieć? Wreszcie wstała i poczęła przechadzać się po pokoju. Nie było to łatwe, bowiem pokój miał jakieś 3 metry na 2, przypominał raczej przedział kolejowy niż część mieszkania. Ona jednak próbowała radzić sobie dzielnie z tą niedogodnością, tocząc heroiczny i nierówny bój z fizycznymi ograniczeniami otaczającej nas przestrzeni. Nerwowość jednak nie ustępowała, pomimo tych wszystkich wysiłków, uparta i zaciekła, wręcz przeciwnie, raczej nabierała sił, co powodowało, że dziewczyna gdziekolwiek się ruszyła natychmiast coś tłukła. Rozbiła już wazon, szklankę z herbatą, która wylała się na podłogę, lampę, a nawet niewielkie radio tranzystorowe, choć to wyglądało na wyjątkowo solidne i chyba przeżyło parę wojen światowych. Ja starałem się oczywiście jak tylko mogłem trzymać się od niej z daleka, ale prawdę mówiąc, nie bardzo było gdzie uciekać. Jednocześnie modliłem się w duchu, by nie zbliżała się do telewizora, bo wtedy gotowa puścić dom z dymem. Jednak w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że to może mój przesadny chłód tak ją deprymuje, mój spokój, ów spokój starszego (nie tak bardzo) mężczyzny, który nie wiadomo po co siedział tu, w jej dziewiczym pokoiku, w tym kąciku bezpiecznej izolacji. Starając się jej jakoś pomóc, podszedłem do półki z książkami i, niby to przypadkowo, zrzuciłem na podłogę sporej wielkości kryształ. Rozbił się w drobny mak.

Niestety, miałem pecha. Okazało się, że kryształ był cenną pamiątką rodzinną, więc zamiast uspokojenia wprowadziłem jeszcze większą nerwowość. Postanowiłem, że dam sobie spokój i nie będę wykazywał się już żadną inicjatywą. Niech się dzieje co chce, jestem gotowy na wszystko, włącznie ze śmiercią i trwałym inwalidztwem. Tymczasem dziewczyna wreszcie znalazła sobie miejsce. Pochyliła się dość nisko i zaczęła wrzucać drewno do niewielkiego kominka, który schowany był koło łóżka. Oczywiście w pierwszej chwili, oczekiwałem jakiejś niewyobrażalnej katastrofy, wręcz powtórki z Atolu Bikini, reakcję łańcuchową o nienotowanej dotychczas skali, jednak o dziwo nic takiego się nie stało. Kominek wyraźnie działał na nią uspokajająco. Pewnie dlatego stoi pochylona nad nim już dobre 2 minuty. Czuję wielką, niepohamowaną ochotę by wepchnąć ją do środka, całą, do tego małego otworu w piecu, ale powstrzymuję się. Wreszcie wstaje i zaczyna uśmiechać się do mnie, przyjaźnie, zachęcająco, skromnie. Podtyka mi pod nos szklankę z gorącą herbatą, usiłując wybić mi oko wetkniętą do środka łyżeczką. Metalowy szpikulec mija mój lewy oczodół może o centymetr.

-Przepraszam pana.- rzuca nieśmiało, -Nic nie szkodzi.- odpowiadam, usiłując zatamować krwawienie.

Dla odprężenia zasuwam dowcip. Niezbyt śmieszny i dość stary, na dodatek myli mi się puenta, ale mimo to dziewczyna tak się śmieje, że aż wylewa na siebie większość soku malinowego, który miała w ręku.

–Nic nie szkodzi.- pocieszam ją niczym zacinająca się płyta.

Teraz dziewczyna zaczyna pokazywać mi swój klaser ze znaczkami, wchodząc mi przy tym prawie na kolana. Udaję zainteresowanego, starając się przynajmniej na chwilę oderwać wzrok od jej 18-letniego biustu, miotającego się jak szalony by go wreszcie doceniono. Jednocześnie nie bardzo wiem co robić. Przed oczami widzę jakąś perwersję nieomalże kosmiczną, zupełnie niewyobrażalną, wręcz fizycznie niemożliwą, ale jednocześnie mój szósty zmysł podpowiada mi, że za drzwiami stoją przyczajeni rodzice dziewczyny, tylko czekając by nasłać na mnie obyczajówkę. Ale czy warto wdawać się z kobietą w coś poza perwersją? Gdybym był kobietą próby nawiązania ze mną poważnej intelektualnej rozmowy uznałbym za osobisty policzek wymierzony bezpośrednio w mą kobiecość, na co byłbym zmuszony odpowiedzieć tzw. nagą przemocą. Panienka tymczasem znowu zaczyna kursować po pokoju, niczym pociąg trasy Katowice-Rzeszów, więc proszę ją rozpaczliwie, by usiadła. Siada więc i teraz już zupełnie nie wiem co robić. Wszystko co przychodzi mi do głowy odrzucam po dogłębnym przeanalizowaniu, zresztą, prawdę mówiąc, przychodzą mi do głowy jedynie dwie rzeczy. Muszę rzucić się na nią, albo brać nogi za pas. Szczerze mówiąc nie przekonuje mnie ani jedno ani drugie. Patrzę się więc na nią tylko, a ona siedzi skromnie, cicho, nieśmiało. Czeka. Czeka, bym coś zrobił. Czekamy obydwoje, by wreszcie coś sensownego przyszło mi do głowy. No tak! Wpadłem jak śliwka w kompot. Nigdy nie byłem mózgowcem, a w sytuacji dramatycznej, gdy trzeba się wykazać opanowaniem i zimną krwią, mój umysł zawsze wysiada zupełnie, po prostu odmawia dalszej współpracy, tak, że muszę sobie radzić bez niego. Tylko jak? Nie ma co. Zostanę tu na zawsze, na tej kanapie, obok tej panienki ze wzrokiem wbitym w rozlany sok malinowy, która ma mnie za MĘŻCZYZNĘ.

Wreszcie zbieram się na odwagę i zaczynam mówić. Mówię. Początkowo nie bardzo wiem co, ot, mówię żeby mówić, ale szybko kończą mi się pomysły, wyczerpuje się moja inwencja i wiem, że w końcu będę musiał zacząć mówić coś konkretnego, sensownego i co gorsza wiążącego. Dziewczyna przygląda mi się ufnie, z pełnym zrozumieniem, takim wzrokiem, jakbym jej wykładał przynajmniej zasady mechaniki kwantowej, albo jakbym przed nią odsłaniał tajniki czegoś niepojętego i potężnego, jakieś rozszerzone wydanie Kamasutry dla zaawansowanych. Pożera każde moje słowo, przeżuwa, delikatnie ale stanowczo, otaczając mnie atmosferą całkowitego zaufania, niezależnie od tego, jakie głupoty przyjdzie mi pleść. Wreszcie przełamuję się i mówię jej, że niestety, muszę już iść, że było mi bardzo miło, ale niestety, mam potwornie dużo pracy, jestem wręcz zawalony, tak, to właściwe słowo, zawalony robotą, po same uszy, tak że niestety, bardzo mi przykro, mus to mus, żałuję bardzo, bo chętnie zostałbym jeszcze z godzinkę albo i dwie, ale muszę już iść, a w ogóle to bez pracy nie ma kołaczy, a kto późno wstaje temu pan Bóg daje.

Powiedziałem to wszystko i wstałem dość zdecydowanie i widzę kątem oka, że panienka waha się co robić, nie bardzo jest pewna, czy rzucić się w moje ramiona, wyznając mi dozgonną miłość i zanosząc się łzami, czy też może lepiej dać mi w gębę za moją impertynencję, albo może zbyć to wszystko ze spokojem i godnością, czy też wybuchnąć dzikim spazmem, za mą niewdzięczność i brak kultury, za to, że wystawiam ją do wiatru i że „wszyscy mężczyźni są tacy sami”. Siedzi więc taka niezdecydowana, gapiąc się na mnie swymi wielkim, czarnymi oczami pełnymi nadziei, smutna, wykorzystana, oszukana, a w tym smutku wyrażają się całe pokolenia wyzysku człowieka przez człowieka, kobietę przez mężczyznę i odwrotnie, całe lata niewolnictwa, dyskryminacji, apartheidu i Bóg jeden wie czego jeszcze. Patrzę więc na nią, wprost oczu nie mogę oderwać i pluję sobie w brodę, że takie bydle ze mnie, że cham bez serca i w ogóle. Poczułem, że się wzruszam, całą sytuacją, że łzy zaczynają napływać mi do oczu z nagłego wzruszenia i wreszcie, zupełnie nie panując nad sobą, rzuciłem się w wir miłości. Inaczej tego nazwać nie mogę.

Zacząłem się z nią umawiać. Na jutro, pod wieczór, na tańce. A co mi tam! W tej chwili gotowy jestem dom zastawić i ostatni garnitur, by tylko przetańczyć z dziewczyną cały wieczór albo dwa. Dziewczyna tymczasem widząc me szaleństwo i mą pasję, z której wieje wręcz czysta namiętność, rozpromienia się przede mną, od ucha do ucha, rozkwita. Ją także ogarnia szaleństwo. Już za mąż chce wychodzić, rzucić wszystko (co wszystko?) i wyjechać ze mną na koniec świata. Albo dalej. Co wam będę gadał, poniosło nas, a zwłaszcza mnie. Stoję tak przed nią, trzymając za ręce niczym napalony nastolatek na chwilę przed inicjacją i posuwam jej najbardziej sztywniackie kawałki, jakie znam, flirtuję, podrywam, uwodzę, romansuję i przystawiam się, dochodzi do tego, że zaczynam ją już podszczypywać. A wszystko wchodzi jak w masło, jak przysłowiowe grzyby w majonez, z gracją i naturalnością wykluczającą jakiekolwiek potknięcia. Z tego wszystkiego, wyobraźcie sobie, że się nawet zarumieniłem. Rumieniliśmy się zresztą oboje, jedno przed drugim, i pewnie zarumienilibyśmy się na śmierć, kto wie, gdyby nie wszedł wreszcie i przerwał to wszystko jej ojciec. Wtarabaniła się świnia do pokoju, tak, że się z trudem w trójkę mieściliśmy. Na szczęście wykorzystałem to jako pretekst i szybko ulotniłem się, puszczając jeszcze do dziewczyny ukradkiem oko. Ona też do mnie puściła, nie myślcie że nie, i tak się wszystko skończyło. Dopiero na korytarzu przyszło mi do głowy: Jezu! W co ja się wpakowałem! Na cholerę mi to, powiedzcie sami. W moim wieku!

 

*

 

Następnego dnia przemyślałem sprawę od początku do końca i postanowiłem, że będę wszystkiemu uparcie zaprzeczał, a jak to nie pomoże, rozchoruję się, najlepiej na żółtaczkę B z powikłaniami. Jednak wieczorem cała sprawa wywietrzała mi już z głowy i zupełnie o niej zapomniałem. Kupiłem sobie prażone salami, paczkę pralinek i uzbrojony w kubek z zimną colą byłem gotowy na obejrzenie pełnej transmisji meczu piłki nożnej, wraz ze wszystkimi potrzebnymi powtórkami, komentarzami i skrótami. By się do tego mentalnie przygotować rozebrałem się do majtek, ubrałem specjalnie przygotowaną do tego celu przepoconą koszulkę, zmierzwiłem włosy, oblałem odrobiną spirytusu, i dzięki tak spreparowanemu nastrojowi wieloletniego i nieuleczalnego starokawalerstwa, poczułem się całkowicie zrelaksowany. Usiadłem na fotelu, obstawiwszy się zewsząd pilotami do najróżniejszych urządzeń elektronicznych i ciastkami z kremem, co i rusz podnosząc nieartykułowane okrzyki w postaci: „Polska gola!” czy coś równie bezsensownego. Mecz zaczął się koło 20-tej i trwał już dobre 20 minut, kiedy z całkowitej błogości wyrwał mnie dźwięk dzwonka. Przez dobrą chwilę nie mogłem sobie uzmysłowić, co się dzieje, ale kiedy wreszcie do mnie dotarło, uzbrojony w kij od odkurzacza ruszyłem do wyjścia. Co jak co ale w takich chwilach bywam nieobliczalny. To znaczy z reguły jestem spokojnym człowiekiem, pacyfistą i tak dalej, ale przerwijcie mi oglądanie meczu w telewizji, a pozabijam, ciało poćwiartuję i nawet powieka mi nie drgnie. Otwieram więc drzwi i kogo widzę? Córkę Romka. Stoi biedaczysko i gapi się. Jakby ktoś zegar cofnął o jeden dzień do tyłu. Rozglądam się nerwowo, jest sama. Pytam czego sobie życzy, ona speszona, zaczyna tłumaczyć, że pewnie zapomniałem, bo nie mam czasu, bo pracuję, ale umówiłem się z nią na lody, ale to nic że zapomniałem, więc ona przyszła, ale już pójdzie, bo nie będzie przeszkadzać. Tak. Na lody. Ze mną. Ze mną na lody. Teraz. A może nie mam czasu?

Jak to nie mam czasu! Też pytanie! Jasne że mam. Tylko po co od razu gdzieś iść. Można zostać u mnie. Zresztą mam chore gardło, więc z lodów nici. Bo musicie wiedzieć, że gdy tylko przychodzą pierwsze upały mój organizm natychmiast dostaje wszelkich możliwych dolegliwości, wysypki, zapalenia krtani, węzłów chłonnych i jeszcze miliona innych rzeczy, o których nawet człowiek nie wie że ma w środku coś takiego. Ale w lodówce mam mrożone parówki! Wciągam ją prawie siłą do środka i zatrzaskuję drzwi. Dziewczyna nie była wyraźnie na to przygotowana, a może szokuje ją mój podkoszulek i nie kompletne ubranie. Ja się tym jednak nie przejmuję. Wczuwam się w sytuację i jestem jak rekin, który namierzył już swą ofiarę i teraz płynie do niej z odległości 46 kilometrów. Oprowadzam ją po mieszkaniu, jak po własnym królestwie albo prywatnych polach golfowych. Trzeba przyznać, piękne M-1, bardzo przestronne i przyjemne, to znaczy byłoby gdyby wyrzucić meble, a całość przewietrzyć. Dziewczyna przemierza przestrzeń jakby się rozglądała, czy warto tu wylądować, dokonuje oglądu niczym generał wizytujący pograniczne koszary. I co? Nadaję się? Będziem zakładać wspólne ognisko domowe? Jeszcze się waha. Widzę, że się waha. Wreszcie następuje ostateczna decyzja. Siada. Siedzi. Nogą wywija. Prosi o coś do picia. Patrzy w telewizor. Przynoszę napój, parówki wyszły, przepraszam, jest tylko piwo, ona odpowiada, że nic nie szkodzi, piwo wystarczy. Pije. Ja też piję. Pijemy oboje.

No i stało się. Spiliśmy się jak te świnie. Ja nie pierwszy już zresztą raz, ona chyba pierwszy, bo zrobiła się zielona. Opadły z niej wszelkie konwenanse, mnie zrobiło się niedobrze, ona zaczęła śpiewać, ja wymiotowałem, ona tańczyła na stole, ja chciałem umrzeć, ona spadła i rozbiła sobie głowę, ja nieco ochłonąłem, ona też ochłonęła, ja na tyle ochłonąłem, by w porywie samoudręczenia zaproponować jej regularny stosunek płciowy, ona nie na tyle, żeby zrozumieć o co mi chodzi, na to ja się obraziłem, ona obraziła się jeszcze bardziej i tak przez dobrą chwilę to obustronne obrażenie się przeciągało. Potem ona podsunęła pomysł, żeby napić się kawy, na co ja odparłem, że kawy nie pijam i nie mam, na co ona stwierdziła, że jestem głupi szczeniak, co mnie nieco zaskoczyło, ale nie na tyle, żeby jej nie przypomnieć, że to nie ja przed chwilą intonowałem komunistyczny hymn Kuby na cztery głosy i żądałem zwrotu Alaski Związkowi Radzieckiemu. Wtedy zmęczeni usiedliśmy, ona na dywanie, ja na tapczanie, ale wyszło jakoś głupio, więc walnąłem się też na dywanie, tuż koło niej. Walnąłem się to odpowiednie słowo, bo byłem już nieco zamroczony, a moja koordynacja ruchowa zaczęła szwankować. Ona przysunęła się nieco bliżej, tak że zrobiło się już niebezpieczne blisko. Tak blisko, że aż prawie słyszałem bicie jej malutkiego serduszka, prawie wyczuwałem delikatny oddech na swoim karku, prawie dotykała mnie jednym z kolanek, a jej kosmyk włosów prawie opadał łagodne na moje podniebienie. W tej sytuacji niewiele mogłem zrobić, leżałem całkowicie pokonany, nieobecny, podczas gdy w głowie zaczęła miarowo dudnić jakaś szalenie ważna sentencja w stylu: „nie wie kot, co powie smok”. Próbowałem się opanować, ale zacząłem mieć już moje niespodziewane i zupełnie niezrozumiałe kłopoty z przełykaniem, do których doszły natarczywe problemy z oddychaniem i ogólnie z metabolizmem. Czułem jak mi się to wszystko, co zjadłem fatalnie nie wchłania, jak tarasują mi się wszystkie tchawice i przełyki, podczas gdy mózg prawie wyłaził ze skóry próbując przeciwdziałać sytuacji kryzysowej, chociaż brakowało mu kompetencji i odpowiednich prerogatyw. Tymczasem słyszę, że ona coś nuci, wyraźnie rozpoznaję poszczególne nuty jakiejś anarchizującej wojskowej przyśpiewki w tonacji B-mol i pasuje mi to nucenie do całej sytuacji jak koza do woza, ale nie protestuję, w ogóle straciłem jakiekolwiek przejawy własnej inicjatywy. Niech robi co chce, niech się sprowadza, wyprowadza, i co mnie to obchodzi. Wreszcie nie wiem już zupełnie co robić, w związku z tym odwracam się do niej i gapię się na nią, ona gapi się mnie, tak jakoś zupełnie bez sensu, bez kontekstu i pomysłu na coś następnego.

Nagle ona robi jakąś bardzo mądrą minkę, tak że widzę, że zbliża się coś niedobrego, no i istotnie, bo czuję że zbiera ją na intelektualną dyskusję. Zaczyna mnie wypytywać, co sądzę, tak ogólnie, co sądzę na różne tematy, jakie mam zdanie, co uważam, tak, jakby chciała podkreślić, że mogę być nie wiem jakim przystojniakiem, ale ona porządna dziewczyna jest i kopulować z byle kim nie będzie. Oczywiście ja ani me ani be, udaję, że nie rozumiem, zasłaniam się faktem, że jest mi nie dobrze i robię minę, która ma wyrażać, że nawet na torturach nic ze mnie poważnego wycisnąć się nie da. Ona jednak nie ustępuje, zaczyna coś ględzić o amerykańskim imperializmie i o tym, jak należy się temu przeciwstawić, o tym, jak nie jada u MacDonald’sa, jak „trzeba dziś uważać” i jak nie należy wychowywać dzieci. Na dźwięk słowa „dzieci” zawsze dostaję drgawek i natychmiast przechodzi mi wszelka ochota na jakąkolwiek, nawet najbardziej pobieżną znajomość z kobietami, a zamiast tego strzelam dramatycznie oczami w poszukiwaniu najbliższego okna. Ona oczywiście widzi, że jestem jakiś nieswój, więc się ożywia, zaczyna gestykulować i krzyczy, jak bardzo nienawidzi George’a Busha. Ja przez chwilę usiłuję sobie przypomnieć, co to za jeden, ale bez wyraźnego  powodzenia. Postanawiam więc zmienić temat, rzucając nieopatrznie do wyboru kilka zagadnień. Ona stwierdza, że muzykę to lubi tylko poważną, najlepiej operową, kino tylko europejskie, najlepiej Petera Greenaway’a, a malarstwo tylko Juana Miro. Ja pluję sobie w brodę, przyglądając się z niedowierzaniem, co to za indywiduum wpuściłem pod własny dach i nawet własnym ciężko zarobionym piwskiem poczęstowałem. Wreszcie nie wytrzymuję. Zrywam się na równe nogi i wygarniam jej całą prawdę. Nie unikam żadnych drażliwych tematów, walę prosto z mostu, bez owijania w bawełnę. Że na niczym się nie znam, polityką się nie interesuję, gazet nie czytam, do opery nie chodzę, do teatru tym bardziej, nawet nie wiem gdzie to jest, książek nie czytam, bo nie mogę się skupić na czymś co się nie rusza, nawet kranu naprawić nie umiem, a nawet gdybym umiał to nie chcę. Że odżywiam się czym popadnie, dzieci nie lubię, nie jogginguję, nie odróżniam squosha od badmingtona, nie chodzę po skałach bo mam lęk wysokości, nie jeżdżę konno bo mam hemoroidy, w ogóle nie uprawiam żadnego sportu i nie dbam o siebie, jestem pasożytem i ignorantem, mam wszystko i wszystkich dokładnie gdzieś i w ogóle nie chce mi się z nią gadać. Wreszcie że umówiłem się z nią tylko po to, by się z nią przespać, a potem brutalnie wyrzucić za drzwi i nigdy więcej się już nie spotkać, a zresztą to był to wielki błąd i bardzo tego żałuję. Wtedy ona wstała, podeszła do mnie i stwierdziła, że jestem super i że natychmiast musi się ze mną kochać. Ja że nie mam ochoty, a ona że musi. Ja żeby sobie już poszła, ona że nie pójdzie. Ja że jest głupią idiotką, ona żebym robił z nią co tylko chcę. Ja że nawet mi się specjalnie nie podoba, ona że zniesie wszystko bylebym się już zabrał do rzeczy.

W tym momencie to ja już byłem bliski załamania, ale starałem się opanować. Wziąłem ją za rękę i powiedziałem, żeby się uspokoiła, usiadła, zrobiła parę głębokich wdechów. Że ja tak szybko to nie mogę, że muszę najpierw się lepiej z kimś poznać, i tego typu kłamstwa jej ordynarnie nawciskałem, co zaowocowało tym, że dała za wygraną i wreszcie sobie usiadła. Ja też usiadłem, odpowiednio dalej, rozpaczliwie próbując się zdecydować na jaki to temat moglibyśmy ze sobą pogadać. Ale ona miała już gotowy temat. Zaczęła się głupkowato uśmiechać, niby to bezwiednie skrobać paznokciem w blat stołu, ruszać lewą nóżką i patrzeć mi głęboko w oczy. Już wiedziałem na co się zanosi.

- A z iloma kobietami już to wcześniej robiłeś?- wyszeptała z lekko tylko ukrywaną pruderią.

- Co?

- No wiesz co...

Myślałem, że spadnę z krzesła.

- A jakie było pytanie?

Obraziła się.

- A ile ty masz w ogóle lat, co?- zapytałem bezczelnie.

- Odpowiednio dużo.- odpyskowała tym samym tonem.

- To znaczy...

- 18.

- Plus minus...?

- Plus minus co?

Już pomału załapywałem tonację w jakiej należy z nią rozmawiać, to znaczy pozorować rozmowę. Trzeba było tylko uważać, żeby nie nadużywać ironii, bowiem jak każda dziewczyna z dobrego domu miała umysłowość nie wykraczającą poza to, co można usłyszeć od nauczyciela arytmetyki. Postanowiłem więc kluczyć, konfabulować, tworzyć coraz bardziej zawiłe mistyfikacje, palić za sobą mosty i wyrzynać cywilów, chwilami nawet przesadzać. Zresztą wiedziałem, że nie chodzi wcale o moją odpowiedź, ale o sam fakt prowadzenia nieprzyzwoitej rozmowy, do tego u mnie w mieszkaniu.

- Z wieloma. Dziękuję. –stwierdziłem w końcu.

- To znaczy konkretnie z iloma?- dopytywała się zniecierpliwiona.

- Chodzi ci o precyzyjną liczbę?

- Owszem. Precyzyjną.

- Jak bardzo precyzyjną?

- Bardzo.

- Plus minus...?

Wtedy ona popatrzyła na mnie przeciągle, wykrzywiła ustka w drwiącym uśmiechu i stwierdziła, że chyba ją bujam i że pewnie wcale z żadną kobietą nigdy w łóżku nie byłem, bo tak to jest, jak chłopak nie chce powiedzieć, z iloma był. Ja wcale nie zamierzałem się na tę insynuację obrażać, bo i po co, co ona dodatkowo uznała za kolejny argument przemawiający na rzecz owej insynuacji. Nie omieszkałem natomiast samemu przejść do kontrofensywy i zapytać, z iloma facetami ona miała już przyjemność, na co wzruszyła ramionami i stwierdziła, że z dwoma. Ja powiedziałem wtedy, że szczerze wątpię, na co ona prawie rzuciła się na mnie z piąstkami, co wyraźnie utwierdziło mnie w tym przekonaniu.

Korzystając z chwili zaskoczenia zaproponowałem jeszcze odrobinę wódeczki, o której właśnie sobie przypomniałem, na co ona zareagowała nader chętnie. Wypiliśmy, trochę się pośpiewało, atmosfera zrobiła się luźniejsza. Ona znowu zaczęła coś ględzić, o tym, że jest wegetarianką czy czymś takim. Ja długo nie mogłem sobie skojarzyć tego terminu z niczym konkretnym i w końcu dałem spokój. Zapytałem czy lubi boks, ona mnie wyśmiała, ja się nie przejąłem, wstałem i zacząłem jej prezentować prawidłowy lewy prosty. Nie mam pojęcia skąd coś takiego przyszło mi do głowy. Ona stwierdziła, że jestem mięczak i sama dałaby mi radę, nawet bez znajomości tego mojego lewego prostego. Uniosłem się honorem i rzuciłem jej wyzwanie, proponując regularne mordobicie, tu i teraz, o 22:38, w M-1 o powierzchni 3 metry na 5 metrów. Wstała nieco chwiejnym krokiem, bo wódka właśnie mocniej uderzyła jej do głowy. Powiedziałem, żeby zajęła odpowiednią pozycję obronną, ale nie zdążyłem wypowiedzieć do końca tych słów kiedy dostałem w nos. Stwierdziłem, że to nie fair bić mniejszego od siebie, za co dostałem w ucho. Wtedy powiedziałem, że ciosy, które zadaje są bardzo niefachowe, że zapomina o obronie własnego podbródka i że musi pamiętać, że daję jej fory jako dziewczynie, co skwitowała takim precyzyjnym lewym sierpowym, że aż mi w oczach pociemniało i myślałem już, że się z tego nie podniosę. Wkurzyłem się trochę, bo nie po to zmarnowałem tyle alkoholu, żeby mnie ktoś bił i to w moim własnym mieszkaniu, postanowiłem się skupić i dać jej niezły wycisk. Wyprowadziłem dokładnie plasowany lewy prosty, który trafił ją gdzieś w okolicę prawego kolana, na co ona tak się wściekła, że chcąc nie chcąc musiałem się salwować ucieczką. Uciekłem przez przedpokój do kuchni, gdzie zacząłem się barykadować. Jednocześnie w kierunku moich uszu poczęły frunąć niesamowite wprost wyzwiska, wśród których „ty gnoju” oraz „ty skurwysynu” należały do raczej łagodnych. Muszę przyznać, że wtedy po raz pierwszy mi zaimponowała, tak, że poczułem do niej jakąś miętę, a przynajmniej niezdrową ciekawość. Kiedy wreszcie nieco ochłonęła i wróciła do pokoju, mogłem odstawić lodówkę na swoje miejsce i wyjść na zewnątrz. Siedziała w fotelu, popijała resztki piwa i wyglądała całkiem apetycznie. Jej spocona koszulka drgała w rytm urywanych oddechów. Stałem w drzwiach i przyglądałem się jej, a ona przyglądała się mnie. To był naprawdę fajny moment.

Chciałem zadać jakieś odpowiednie pytanie, więc zapytałem, czy ma chłopaka. Dość głupie, ale pasujące do sytuacji. Powiedziała, że nie, że się nie zdarzyło, że czeka na wielką miłość, że dzisiejsi „chłopacy” to myślą tylko o jednym, a ona chciałaby, by „widziano w niej także duszę, nie tylko ciało”, że na nikim nie można polegać, że najlepsza przyjaciółka puszcza cię kantem, że liczy się tylko forsa i takie tam siu bździu. No i że nie ma zamiaru pójść do łóżka z pierwszym lepszym, bo facet to musi być piękny, młody, zdolny, ambitny, wyluzowany, inteligentny, wykształcony, dowcipny, wygadany, zdrowy, wysportowany, łagodny, czuły i wyrozumiały. Odparłem na to, że możemy się wyluzować, bo z całą pewnością nie posiadam żadnej z wymienionych cech. Roześmiała się. Poprosiła, żebym usiadł przy niej, co ja wykorzystałem na pobieżne wyłożenie jej mojej całościowej koncepcji miłości. Tak więc moim zdaniem, na początku, gdy człowiek ma 17-18 lat, to myśli tylko i wyłącznie o seksie, co jest zrozumiałe. Potem natomiast dojrzewa, nabiera dystansu i doświadczeń, uspokaja się i zaczyna dokładniej przypatrywać się życiu. Z tego też powodu rola seksu w jego życiu systematycznie wzrasta. Wtedy ona zapytała, czy jestem religijny. Zasadniczo jest to jedno z tych pytań, z powodu których natychmiast wypraszam człowieka z mojego mieszkania, a numer jego telefonu targam na 30 milionów kawałków, ale tym razem byłem wyrozumiały. Może dlatego że kręciło mi się w głowie. Zacząłem więc kluczyć, stwierdziłem, że jestem ortodoksyjnym taoistą z elementami wschodniego presbiterianizmu, że nie do końca się zgadzam z monistyczno-epifaniczno-transcendentalnym założeniem, na którym opiera się współczesna religia, czego ona oczywiście nie miała szans zrozumieć, bo nikt nie ma, więc to całkowicie zbagatelizowała. Potem chciała mówić o dziurze ozonowej, ale spasowaliśmy, bo ilekroć rozpoczynała nie byłem w stanie powstrzymać się od histerycznego rechotu. Wtedy zapytała bezceremonialnie, ile ja mam lat, „tak w ogóle” (musiało wreszcie dojść do tego pytania), więc jej powiedziałem, ale oczywiście nie uwierzyła.

Zaczęła mówić, że czuje się samotna, zwłaszcza wieczorami, że czasem myśli, żeby zrobić sobie coś złego, nawet bardzo złego i chciałaby, żeby jej życie wyglądało zupełnie inaczej. Ja wszystkiemu przytakiwałem, choć nie wszystko do końca rozumiałem, a i miałem wrażenie że wiele rzeczy pozostało przemilczanych i niedopowiedzianych, zapewne nie bez powodu. Potem się rozpłakała. Tak po prostu. A muszę powiedzieć, że choć całkowity cynik ze mnie, nihilista i w ogóle kawał sukinsyna bez krzty sumienia i przyzwoitości, ale widok płaczącej kobiety rozczula mnie jak mało co. Po prostu dostaję konwulsywnych drgawek. Chciałem ją objąć, przytulić, pocieszyć, ale jakoś na nic nie mogłem się zdecydować. Wszystko wydawało mi się jakieś takie trywialne i wielokrotnie powtarzane. Wreszcie nie wytrzymałem i też zacząłem ryczeć. Wydało mi się to po prostu jedyną sensowną rzeczą którą mógłbym w tym momencie zrobić. I co wam będę mówił, rozkleiłem się zupełnie. Jeszcze nigdy nikt nie płakał tak zapamiętale, tak beznadziejnie, straciłem w tym jakikolwiek umiar. Doszło do tego że dziewczyna przestała płakać i zaczęła mnie pocieszać, bez wyraźnego skutku zresztą. Przestałem dopiero jak zagroziła, że sobie pójdzie jak „w tej chwili nie przestanę się z niej nabijać”. Przestałem więc, ale wciąż byłem rozstrzęsiony. Wszelkie pytania o przyczyny mojego zachowania zbywałem oczywiście wyniosłym milczeniem. Ona skwitowała to wtedy stwierdzeniem, że jestem najdziwniejszym człowiekiem jakiego w życiu spotkała, czemu ja przytaknąłem z czystego oportunizmu.

I wtedy właśnie zdarzyło się coś bardzo zaskakującego. Gdy uśmiechała się do mnie tym swoim pogodnym i niczego nie przeczuwającym uśmiechem dziewczyny na pierwszej randce, pocałowałem ją. Całus był szybki, precyzyjny i całkowicie niespodziewany. Zaskoczył ją zupełnie nieprzygotowaną. Trochę się przestraszyła, cofnęła, popatrzyła na mnie, zarumieniła, potem spuściła wzrok, znowu zarumieniła (a może to był jeden i ten sam rumieniec, tylko dłuższy), a potem zapytała, dlaczego to zrobiłem. Sam nie wiem dlaczego! A czy to człowiek wie dlaczego robi coś, albo czegoś nie robi? Jakbym wiedział takie mądre rzeczy, to bym był nauczycielem. Albo księdzem. Może tknęła mnie litość. Może poczułem jakiś nagłą, nie do końca zrozumiałą bliskość, może zadziałał zwierzęcy instynkt. A może po prostu dlatego, że jak zamkniesz zdrową kobietę ze zdrowym mężczyzną w jednym pokoju i zostawisz im pół litra, to po prostu nie ma wyjścia, muszą wylądować w łóżku. Choćby on był koślawy i ona koślawa, choćby on był niewidomy a ona przygłucha. To wszystko nie ma żadnego znaczenia. Liczy się tylko biologia, cokolwiek o tym sądzicie. Ale oczywiście tego powiedzieć jej nie mogłem. Ludzie mają taką szczerość za złe. Konwenanse... Więc co miałem powiedzieć? Że ją kocham, że jest najpiękniejszą kobietą jaką w życiu widziałem, że ma cudowne wnętrze i boskie ciało, że pragnę mieć z nią dzieci? To wszystko bzdura. Nawet więcej niż bzdura. To szaleństwo...

Wreszcie powiedziałem, że nie wiem. Że to taki impuls, że przestałem nad sobą panować, że bardzo mi przykro. Spodobało jej się to. Znowu się zarumieniła. Widziałem, że zbiera się na odwagę. Że szykuje siły do jakiegoś większego ataku. Wreszcie zapytała, czy chciałbym, by została na noc. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Miałem ochotę rzucić, że jasne, byle nie wyżerała moich chipsów. W końcu zapytałem, czy rodzice nie będą mieli nic przeciwko temu. Powiedziała, że nie, że są bardzo tolerancyjni, że prawie siłą wypychają ją za drzwi i chcieliby jak najszybciej wydać za mąż. Ta ostatnia uwaga to szczerze mówiąc nie bardzo mi się spodobała, ale i tym razem powstrzymałem się od komentarzy. Za to objąłem ją ramionem i wyjątkowo niezręcznie się pocałowaliśmy.

Myślę, że miłość to bardzo skomplikowane uczucie.

 

leppus_28