Najnowsze wpisy, strona 34


wrz 10 2008 Koniec Świata wg. Francisa Fukuyamy
Komentarze (1)

Zadziwiające jest jak pewne zjawiska i opinie powracają okresowo, z reguły nie wywołując głębszej refleksji nad swą powtarzalnością i myślową wtórnością. Ostatnio, gdy coraz bardziej realnym staje się możliwość ingerencji genetyków bezpośrednio w ludzki chromosom, jak grzyby po deszczu zaczęły się pojawiać ponure wizje przyszłości zdehumanizowanej, człowieka ubezwłasnowolnionego, czyli poddanego władzy drugiego człowieka (a więc totalitaryzmu), a co gorsza „bezdusznej techniki”. Sygnał do ataku dał guru współczesnych naukowych i pseudonaukowych wróżbitów, Francis Fukuyama, który po tym jak jeszcze niedawno ogłaszał entuzjastyczne poglądy na temat końca epoki wojen i rewolucji (co bynajmniej nie sprawdziło się, patrz: międzynarodowy terroryzm), ostatnio z niewiadomych powodów zmienił front o 180 stopni. Wszystko to, co do tej pory jawiło mu się jako dobrodziejstwo i przejaw ludzkiego geniuszu nagle ukazało swoje drugie, przerażające dno. Fukuyama już nie popiera zmian, które następują w cywilizowanej części świata. Jego zdaniem nauka wiedzie nas nie do powszechnego dobrobytu, lecz powszechnego zniewolenia, wręcz jakiejś niewyobrażalnej, acz subtelnej zagłady, której być może nawet nie będziemy w stanie zauważyć. Podobnych opinii spotkać można więcej. Znów wraca moda na literackie anty-utopie, wraca sprawa tez stawianych przez Huxley’a w „Nowym Wspaniałym Świecie” i wielu tego podobnych dzieł, które opierają się na jednej zasadniczej sugestii: człowiek już niedługo straci swoją wolność, nauka obróci się przeciwko nam.

 

Muszę przyznać, że dziwnie schizofreniczne wydają mi się tego typu obawy, bo nie jestem pewien czy należy je traktować w kategoriach udokumentowanych naukowych hipotez, czy raczej pierwotnych lęków przed czymś nowym, groźnym i nie do końca zrozumiałym. I wszystkie one w jednakowy sposób wywołują we mnie opór wobec swojej naiwnej a-historyczności (jeżeli tego terminu można użyć w przypadku oceny nie wydarzeń minionych, ale tych które bynajmniej nie miały jeszcze miejsca: przyszłych). Wobec zadziwiającego braku refleksji nad faktem, że lęk ten pojawiał się ilekroć następowała jakaś naukowa rewolucja, ilekroć człowiek zyskiwał nagle możliwości radykalnej zmiany środowiska, w jakim żył, a być może nawet jeszcze częściej. Dzisiejsza anty-genetyczna histeria ma się zresztą nijak do pewnej histerii z zamierzchłej przeszłości, kiedy w czasach starożytnych człowiek wymyślił pismo. Dziś z reguły nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak dramatyczny był to wynalazek i ile oporu społecznego wstecznictwa wywołał. Echa tego konfliktu przetrwały do dzisiejszego czasu w paru dialogach Platona, gdzie jeden z mędrców daje wyraz zrozumiałemu oburzeniu z powodu tego „diabelskiego wynalazku”, który z całą pewnością spowoduje upadek ludzkości. Trudno nie zgodzić się z przedstawionym wywodem logicznym udowadniającym, że wywoła on same negatywne skutki, jak chociażby taki, że ludzie zamiast ćwiczyć pamięć (co jest umiejętnością dla myślącego człowieka podstawową), przestaną przyswajać potrzebną wiedzę w związku z tym, że wszystko, co będzie im potrzebne, będą mieli zapisane na pergaminie czy innym papirusie. Ten lęk, artykułowany przez zatroskanego niekorzystnymi tendencjami w rozwoju człowieka mędrca, był w istocie zrozumiałą reakcją na fakt, iż cała kultura, w jakiej się wychował, tj. kultura słowa mówionego, została w wyniku wprowadzenia wynalazku słowa pisanego w jakimś sposób zakwestionowanego. Mędrzec walczył w obronie nie tyle dobra publicznego ile dobra własnego i sobie podobnych, odbierających „nowe” jako zagrożenie. Oczywiście z naszego punktu widzenia sprawa wygląda zupełnie inaczej. Wynalazek pisma nie tylko nie zachwiał fundamentami ludzkiej cywilizacji, ale wręcz przeciwnie, przeniósł ją na wyższy etap rozwoju, tak samo jak kilka tysięcy lat później wynalazek druku, wprowadzony przez Guttenberga. Pewnie i w tym przypadku różnego rodzaju kopiści, spędzający życie na mozolnym przepisywaniu starych ksiąg byli skłonni wysuwać litanię świętych argumentów przeciwko kolejnemu udziwnieniu, które z pewnością obróci się przeciwko człowiekowi. Tymczasem to udziwnienie okazało się konieczne, gdyż ilość gromadzonej przez człowieka wiedzy stawała się z czasem zbyt wielka, by ją można było zapamiętać, a potem własnoręcznie przepisać. Tego samego typu rewolucja odbyła się na naszych oczach, dzięki komputerom, kiedy książka, czyli zasób wiedzy, zmieniła się z drukowanej na cyfrową. Nikt nie wątpi że Internet i telewizja to wynalazki, które niosą za sobą ogromną ilość niebezpieczeństw. Można nawet stwierdzić, że niewątpliwie odciągają one człowieka od lektury dobrej książki i kontaktu z drugim człowiekiem i jako takie są zdecydowanie szkodliwe. Mają jednak jedną podstawową zaletę, która z nawiązką rekompensuje te zagrożenia: są epokową koniecznością, wynikającą z tego, że ilość potrzebnej nam do opisania świata informacji rośnie w zbyt szybkim tempie, byśmy mogli poradzić sobie z nią używając dawnych metod jej gromadzenia. I z tego powodu należy się spodziewać, że podobną koniecznością stanie się już niedługo kolejny groźny wynalazek, w postaci książek, które czytają się same, a być może takich, które uzyskawszy bezpośrednie połączenie z naszym mózgiem będą w stanie włożyć nam zawartą w sobie wiedzę w nasze mózgi bez pośrednictwa takich, bynajmniej niepotrzebnych w tym procesie zmysłów, jak oczy. Czy wtedy nastąpi koniec świata? Czy ludzie, którzy zostaną wychowani bez umiejętności czytania będą automatycznie intelektualnymi debilami? Nie sądzę.

 

Ktoś kiedyś powiedział, że nasze czasy to okres przejściowy między dawnymi dobrymi czasami a świetlaną przyszłością. Patrząc w przeszłość zazwyczaj dostrzegamy albo same pozytywy, co owocuje moralizatorstwem i konserwatyzmem, który zazwyczaj stosowany jest do obrony przed nowością, albo przeraża nas okrucieństwo owych „dawnych dobrych czasów”, które w żaden sposób nie jesteśmy w stanie zrozumieć czy usprawiedliwić. W obu wypadkach jest to przejaw tzw. myślenia a-historycznego, które samo w sobie dowodzi intelektualnego dyletanctwa na podobnej zasadzie jak wiara w tzw. spiskową teorię dziejów, acz dyletanctwa w tym wypadku niejako powszechnego, gdyż wynikającego z pewnej konkretnej i ściśle użytecznej funkcji naszego mózgu. Nie wdając się w szczegóły natury neurologiczno-psychologicznej stwierdzić można w pewnym uproszczeniu, że w związku z tym, że biologia w wielu miejscach nie nadąża za rozwojem naszej cywilizacji, nasz mózg ma trudności z zaakceptowaniem faktu, że „dawne dobre czasy”, o których słyszy, rządziły się tak dalece innymi prawami, że nie należy przykładać do nich dzisiejszego probierza moralnego. Z tego powodu nie jesteśmy w stanie zaakceptować brutalności dawnych wojen, nietolerancji, braku demokracji, braku praw człowieka i tym podobnych zjawisk. Wraz z rozwojem cywilizacji stajemy się bowiem, może nie tyle lepsi w sensie moralnym, co niewątpliwie bardziej uwrażliwieni na coraz to szerszy zakres zła i niesprawiedliwości. Okazuje się, że jeszcze jakieś 2 i pół tysiąca lat temu za normę uchodziło nabicie na pal dziesiątków tysięcy ludzi i nikt, na czele z najbardziej oświeconymi umysłami swoich czasów, nie artykułował odpowiedniej porcji oburzenia wobec podobnego bestialstwa. Na takiej samej zasadzie 60 lat temu w krajach Europy zachodniej szalała wojna światowa, w której jeden naród usiłował wymordować wszystkie pozostałe. Dziś trudno w to uwierzyć i trudno to zrozumieć. Trudno zrozumieć, że kobiety zostały uznane za istoty myślące i zdolne do podejmowania samodzielnych decyzji wyborczych dopiero kilkadziesiąt lat temu, trudno uwierzyć, że dopiero w latach 60-tych amerykańscy Murzyni przekonali białych o tym, że nie są wcale od nich gorsi i że przysługują im te same prawa. Niewątpliwie nasze wyobrażenie o tym, co jest złem i bestialstwem przesuwa się stopniowo w stronę coraz większego wyczulenia na krzywdę tych, których jeszcze niedawno nie dostrzegaliśmy. W obecnych czasach takie przemiany dokonały się w odniesieniu do zwierząt i mniejszości seksualnych (choć nie wiem czy takie zestawienie jest „politycznie poprawne”). Oczywiście za każdym razem pewna nader liczna i wpływowa grupa osób była tym zmianom w obyczajach, prawie i mentalności przeciwna, ten sam typ ludzi głosował przeciwko demokracji, przeciwko zniesieniu publicznej chłosty i przeciwko prawom dla małżeństwom homoseksualnym. A inna, również z punktu widzenia mijających stuleci jednolita grupa, wszystkie te zmiany popierała jako ze wszech miar korzystny i chwalebny postęp, naprawę stanu istniejącego, który jest nie do zaakceptowania. W obydwu przypadkach obie grupy prezentowały podobne podejście do świata. Pierwsza ten świat akceptowała, druga uważała, że warto podjąć ryzyko rewolucji, by próbować go zmienić. Czy jednak można jednoznacznie stwierdzić, czy ryzyko to należało podjąć? Czy można stwierdzić, że w danym momencie stan świata był zadowalający i należało się zatrzymać na takim poziomie, a w innym przypadku koniecznie należało coś zmienić? Nie sądzę.

 

W istocie wszelka taka ocena bowiem wynikałaby właśnie z tego, o czym wspomniałem wcześniej, tzn. z pewnego typu myślenia, które nazwaliśmy a-historycznym, to znaczy takim, w którym świadomość pochodzącą z jednego czasu historycznego odnosimy do innego czasu. Z punktu widzenia dzisiejszej moralności niewolnictwo, albo feudalizm jest chory, ale z punktu widzenia czasów, w którym funkcjonował, bynajmniej, chociażby z tego powodu, że nie miał jakiejkolwiek alternatywy. W krajach starożytnych potęga militarna danego kraju i jego dobrobyt wynikał z reguły w znacznej mierze z ilości posiadanych niewolników, zdobywanych w wojnach. Mało tego. To właśnie istnienie niewolnictwa w starożytnej Grecji umożliwiło to, co nazywamy dziś grecką rewolucją kulturalną. Umożliwiło to, że pewna część dobrze urodzonych obywateli, dysponując pewną ilością pieniędzy i wolnego czasu, oddała się nieskrępowanym medytacjom filozoficznym, zaczęła interesować się tak nieistotnymi i pozbawionymi praktycznego sensu dziedzinami jak historia czy literatura. To moralnie naganne niewolnictwo w cesarstwie rzymskim umożliwiało klasie uprzywilejowanej twórcze próżniactwo, które stworzyło podstawy prawodawstwa, a moralnie naganny dobrobyt, w który opływał wyniesiony do boskiego statusu cesarz, dał możliwość stworzenia epokowych dzieł architektonicznych. Gdy w średniowieczu niewolnictwo zostało stopniowo zniesione gospodarka popadła w zacofanie, z którego nie mogła się wydobyć przez prawie tysiąc lat. Czy to znaczy, że niewolnictwo było cywilizacyjnie pożyteczne? I jak to się ma do moralności? Otóż w praktyce ma się nijak. To znaczy w danym czasie istnieje pewna dziejowa konieczność, istnieją zasady, które z naszego punktu widzenia wydać się muszą niesprawiedliwe, a nawet zwyrodniałe. W tamtym jednak czasie nie były one ani moralne ani nie moralne, tak samo jak nie sposób w kategoriach moralnych ocenić fakt zabicia jednego zwierzęcia przez drugiego. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że poniekąd rzeczy o których w tej chwili piszę, są oczywiste. Okazuje się jednak że nie tak do końca. To znaczy, niby zdajemy sobie z nich sprawę, ale gdy przechodzimy do zagadnień bardziej skomplikowanych przestajemy o nich pamiętać. W efekcie nader często przychodzi nam ferowanie wyroków na temat słuszności tej czy innej wojny, wydawanych z perspektywy dziesiątków albo setek lat, zastanawiamy się o słuszności tej czy innej rewolucji, tudzież tego czy innego wydarzenia. W rezultacie nader często następuje w nas pewna intelektualna blokada, która jak sądzę ma miejsce również w przypadku prognoz tego, co dopiero ma się wydarzyć. Pamiętajmy o tym gdy kolejny Fukuyama wmawiać nam zacznie bliskość końca świata.

 

leppus_28   
wrz 09 2008 Randkujące Kobiety
Komentarze (1)

Po napisaniu tekstu z radami dotyczącymi randkujących mężczyzn rozdzwonił mi się telefon i zapchała skrzynka pocztowa. Odzew zainteresowanego tym co napisałem społeczeństwa przeszedł moje najśmielsze wyobrażenia. Jak widać popyt na sensowne ujęcie tematu i niedoinformowanie ludzi są ogromne. To skłoniło mnie do powrotu do zagadnienia i zajęcia się tym razem randkującymi kobietami. Oto garść wartościowych rad, będących pokłosiem mojej wieloletniej obserwacji płci przeciwnej:

 

Przede wszystkim jeżeli spotykasz się z kimkolwiek istotne jest, żeby w jednym momencie być miłym, a w drugim zachowywać się jak wredna suka. Raz go zachęcasz, a za chwilę walisz tam, gdzie go najbardziej zaboli. Ta metoda pozwala zachować zainteresowanie naszą osobą drugiej osoby, nawet jeżeli nie posiadamy za grosz rozumu, osobowości czy czegoś w tym stylu. Może i nie rozkochamy nikogo w sobie, ale za to go skołujemy. A skołowaną osobą łatwiej manipulować. Poza tym czyni to całą relację interesującą, co jest istotne gdy sami nie jesteśmy interesujący i pozwala wypełnić czymś czas. Przyłapani na gorącym uczynku twierdzimy, że „takie są kobiety”, a on ich nie rozumie, ewentualnie zasłaniamy się cyklem miesiączkowym albo zaburzeniami wywołanymi braniem środków antykoncepcyjnych. Jednym słowem chwilową niepoczytalnością.

 

Oczywiście najsilniejszą bronią, którą można tu użyć, jest seks. Wiadomo bowiem że faceci są pod tym względem zupełnie nienormalni. Umawiają się z dziewczyną na randkę, podoba im się ta dziewczyna i od razu sobie nie wiadomo co wyobrażają. Tutaj należy szybko sprowadzić takiego delikwenta na ziemię. Najpierw zwymyślać go za sam pomysł sypiania z kimkolwiek, a potem dać do zrozumienia że liczyć to on może na coś dopiero tak mniej więcej pod koniec przyszłego roku. A i to jak będzie grzeczny i sobie zasłuży. Po tak umiejętnie przeprowadzonej tresurze facet traci zainteresowanie seksem jako takim i wiarę we własne siły, czyli staje się idealnym partnerem na długotrwały związek. Takim co to ma stałą pracę, siedzi w domu, zajmuje się dziećmi i nigdzie nie wychodzi bez pozwolenia.

 

Rzecz jasna ktoś może zapytać po co to wszystko. Czy kobieta nie może się zachowywać normalnie, gdy pozna faceta którym jest zainteresowana. Dlaczego to zawsze mężczyzna musi zabiegać o kobietę, a nie odwrotnie. I czemu łatwiej umawiać się akurat z tymi kobietami, z którymi nie chcemy mieć nic wspólnego, a te teoretycznie „porządne” najbardziej wychodzą nam bokiem. Ale to już niestety nie do mnie pytanie.

leppus_28   
wrz 09 2008 Historia Pewnej Miłości
Komentarze (2)

Życie jest bardzo paradoksalne i trzeba mieć oryginalne poczucie humoru, by bawiły nas w pełni wszystkie jego aspekty. Jego cechą charakterystyczną jest np. niewspółmierność pomiędzy bodźcem i reakcją. W szkole usiłuje nam się wmówić, że czym mocniejszy bodziec tym większa reakcja. Tymczasem nic bardziej błędnego. Nader często drobiazgowo przemyślane i zakrojone na szeroką skalę działania z naszej strony nie wywołują najmniejszego nawet efektu, podczas gdy drobna i nieskoordynowana akcja przynieść może efekt druzgocący. Działania bezwstydnie cyniczne spotykają się z akceptacją, gdy tymczasem przejawy czystego serca wywołują sprzeciw i rezerwę. Naukowcy nazywają to Teorią Chaosu.

 

Tak mówił do niej, gdy stali przy jego samochodzie, a dzień nieubłaganie chylił się ku końcowi. Ale po jej oczach widział że go nie rozumie. Nie pierwszy już raz zresztą. Jej myśli wybiegały gdzieś w przyszłość. Znowu przestali się rozumieć. Patrzył na nią przez chwilę. W tym momencie jej oczy, włosy i usta, wydały mu się zupełnie obce. Jakby widział je po raz pierwszy w życiu. Oddalała się od niego i nic nie mógł na to poradzić. Zadygotał gdy uderzyła go nagła fala zimna. Na dworze było szaro i deszczowo. Pogoda nie sprzyjała szczerym rozmowom. Potem mówiła już tylko ona. Że się boi, że nie jest pewna. Wszystkie te szalone rewelacje, które wydawały mu się tak oczywiste i które wiedział o niej od samego początku, nawet jeszcze zanim ją poznał. Może dlatego nie przerywał jej. Skulił się tylko w sobie gdy zaczęła mówić o tym, jak wielu facetów nie rozumie kobiet i źle je traktuje. Pierwszy raz od kiedy się poznali nie zamierzał przyznawać jej racji. Potem pożegnali się zdawkowo. Wsiadł do auta i pomału ruszył. Jeszcze ostatnie spojrzenie w lusterko. Widział jak szybko wchodzi po schodach do swojego domu. Nie obejrzała się, ale sam nie był pewny czy liczył na to czy nie.

 

Godzinę później zatrzymał się na poboczu i jeszcze raz przemyślał całą sprawę. Potem powoli wyjął komórkę i zadzwonił. Odebrała, ale jej głos był bardzo matowy. Jego zresztą też. Powiedział wszystko z chłodem, który zaskoczył nawet jego: „Przepraszam cię. Nie możemy się dłużej spotykać. Prawda jest taka, że oszukiwałem cię. Nie jestem wcale taki, jak udawałem że jestem. Tak naprawdę to jestem parszywym draniem. Od samego początku moim jedynym celem było tylko przespać się z tobą. Ty jako osoba nie interesujesz mnie zupełnie. Jestem nałogowym kłamcą. Sypiam z kobietami dla zabawy i jestem w tym wyjątkowo dobry. Nie mam żadnych skrupułów. W tym miesiącu zaliczyłem już 18 lasek. Ty miałaś być 19-tą. Ale nie chce mi się już z tobą spotykać, bo szkoda mojego czasu. Poszukam sobie jakiegoś łatwiejszego celu. Sorry.” Potem szybko rozłączył się, zanim usłyszał jak płacze.

 

Następnie siedział w samochodzie przez dobre 15 minut. Całkowicie bez ruchu. Z oczami wbitymi w nadjeżdżające auta. Potem wyjął notes i powoli odnalazł stronę, którą zapisał dokładnie 2 dni wcześniej. Było tam napisane: „Nie interesuje mnie z kim byłaś, ani z kim się spotykasz w tej chwili. Nigdy nie zapytam cię z iloma facetami spałaś. Nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Nie jestem zazdrosny. Nie jestem, bo wystarczy jedno spojrzenie na ciebie i wiem, że zostałaś stworzona właśnie dla mnie. Że jesteś tą dziewczyną, którą zawsze szukałem. Twoje oczy, włosy, usta, szyja, piersi, nogi, dłonie. Wszystko jest tylko dla mnie. I byłem tego pewien od kiedy pierwszy raz cię zobaczyłem. I nigdy nie byłem niczego tak bardzo pewien jak właśnie tego. I to powoduje że nie ma znaczenia, czy przyjdzie mi czekać na ciebie dzień, tydzień czy 10 lat. Bo żyję jedynie szczęściem, że ta chwila jest dopiero przede mną i że jest nieunikniona. Kocham cię bardziej niż jesteś w stanie to sobie wyobrazić. I jest to uczucie, które trwać będzie zawsze.” Gdy doczytał do końca podarł kartkę i wyrzucił ją za okno. Potem otarł twarz i ponownie zapalił silnik. Tego dnia chciał od losu tylko jedną rzecz. Rozbić się i zrobić to jak najszybciej.

leppus_28   
wrz 04 2008 Różne wersje Dekalogu
Komentarze (0)

 

Jak donosi Asociated Press, 17 grudnia 2001 roku grupa amerykańskich naukowców, przekopująca się przez słynny płaskowyż Virhadira, na południe od Tel Avivu, w miejscu, gdzie w II wieku p.n.e. znajdowało się zapomniane, starożytne miasto Arhamundra, natrafiła na przysypaną piaskiem jaskinię. W jej wnętrzu znaleziono tajemnicze zwoje, gęsto zapisane hebrajskimi znakami. Naukowcy, pod przewodnictwem znanego w całym świecie specjalisty w dziedzinie badań starożytnej Palestyny, Rodney’a Moore’a, od razu zorientowali się w doniosłości znaleziska. W ich ręce wpadła bowiem poszukiwana od lat tzw. biblioteka Nabuchodonozora, o której wspomina wielu proroków żydowskich, począwszy od Jeremiasza i Daniela, zaginiona około wieku IV p.n.e. W kategoriach naukowego cudu należy traktować fakt, iż odnalezione pergaminy, ukryte w niezliczonej ilości glinianych garnkach, zachowały się w tak dobrym stanie. Już pobieżna analiza tekstu pozwoliła uświadomić sobie, iż odkrycie to rzuci zupełnie nowe światło na badania nad Pięcioksięgiem mojżeszowym oraz początkami judaizmu. Zresztą już od pewnego czasu, naukowcy, zwłaszcza ci zrzeszeni wokół uniwersytetu Południowej Karoliny, proponowali inne spojrzenie np. na sam Dekalog Mojżesza. Jak wiadomo tradycyjnie przyjmuje się, że w oryginalnej postaci brzmiał on następująco:

 

1.      Nie będziesz miał cudzych bogów obok mnie.

2.      Nie będziesz czynił wizerunków żadnych rzeczy i nie będziesz dawał pokłonu im.

3.      Nie będziesz wzywał imienia Pana do czczych rzeczy.

4.      Uświęć dzień szabatu.

5.       Czcij ojca i matkę swą.

6.       Nie zabijaj.

7.       Nie cudzołóż.

8.       Nie kradnij.

9.       Nie kłam przeciw bliźniemu swemu.

10.    Nie pożądaj domu, żony ani rzeczy bliźniego swego.

 

Tymczasem naukowcy z Południowej Karoliny, a wraz z nimi część rewizjonistycznie nastawionych specjalistów bibliologów twierdzili już od pewnego czasu, że tłumaczenie to nie jest wierne i nie oddaje ducha ówczesnego narodu żydowskiego, ani w sensie lingwistycznym, ani teologicznym. Zaproponowana przez nich wersja brzmi:

 

1.       Nie będziesz miał zbyt wielu cudzych bogów obok mnie.

2.       Nie będziesz czynił wizerunków rzeczy, jeżeli nie są one dobrze narysowane.

3.       Nie będziesz wzywał mnie ilekroć przyjdzie ci na to ochota.

4.       Uświęć czasami dzień szabatu.

5.       Czcij ojca swego, o ile jest ci to wygodne.

6.       Nie zabijaj innych Żydów, chyba że jesteś do tego zmuszony.

7.       Nie cudzołóż, chyba że już musisz.

8.       Nie kradnij, chyba że ktoś inny ma czegoś więcej od ciebie.

9.       Nie kłam, że nigdy nie cudzołożysz, bo mnie to wkurza.

10.    Nie pożądaj domu, żony ani chomika bliźniego swego.

 

Na temat występującego w ostatnim przykazaniu słowa „chomik” trwają obecnie wzmożone dyskusje. Wynikają one z faktu, że słowo hebrajskie „Rtsm” (jak wiadomo w starożytnym hebrajskim nie było samogłosek) oznacza jednocześnie trzy rzeczy: rzeczonego chomika, kilogram ziemniaków oraz część ciała kobiecego, uznawanego za intymne. Nie sposób dziś dociec o które ze znaczeń istotnie chodziło. Nie jest to jednak zbyt istotne w porównaniu z rewelacjami, zaproponowanymi przez Moore’a i jego współpracowników. Według nich oryginalny Dekalog brzmiał następująco:

 

1.       Nie będziesz stawiał fasolki ponad jogurt.

2.       Nie będziesz rysował rysunków kredkami świecowymi.

3.       Nie będziesz używał zdań ze słowem „wiadro” oraz zaczynających się na literę „p”.

4.       Nie będziesz gwizdał podczas jedzenia.

5.       Olewaj matkę i ojca swego.

6.       Przed zabiciem bliźniego nie zapomnij ogłuszyć go pałką.

7.       Nie uprawiaj nekrofilii, bo to obrzydliwe.

8.       Nie rozdawaj dóbr swoich, bo powiedzą, że zgłupiałeś.

9.       Nie naśmiewaj się z bliźniego swego, bo dostaniesz od niego po ryju i do nikogo nie będziesz mógł mieć za to pretensji.

10.    Ani żadnej rzeczy która jego jest.

 

Ostatnie zdanie wydaje się najbardziej tajemnicze. Idąc za ciosem Moore po miesiącu przedstawił jeszcze jedną wersję Dekalogu, tym razem, jego zdaniem ostateczną, sporządzoną po dokonaniu niezliczonej ilości analiz tekstów i ich twórczych synoptycznych zestawień. Dekalog ten, nazwijmy go wersją E brzmi:

 

1.       Nie będziesz jadł fasolki.

2.       Nie będziesz jadł fasolki.

3.       Nie będziesz jadł fasolki.

4.       Nie będziesz jadł fasolki.

5.       Nie będziesz jadł fasolki.

6.       Nie będziesz jadł fasolki.

7.       Nie będziesz jadł fasolki.

8.       Nie będziesz jadł fasolki.

9.       Nie będziesz jadł fasolki.

10.    Ani żadnej rzeczy która jego jest.

 

Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że wyniki powyższych badań nie zostaną w pełni zaakceptowane przez prominentnych dostojników kościelnych. Mało tego. Wielu z nich odbierze je jako podstępny atak na własną religijność, a może nawet potraktuje całą sprawę jako niestosowny żart. Nam jednak, którym przyświeca jedynie jeden cel: oddać świadectwo prawdzie, nie możemy przejść do porządku dziennego nad całą sprawą. Kwestię oceny natomiast, jak zwykle, pozostawiamy czytelnikowi.

 

leppus_28   
wrz 04 2008 Znajomi
Komentarze (0)

Jednym z najbardziej uciążliwych i najtrudniejszych do rozwiązania problemów współczesności są tzw. znajomi. W zasadzie jest to wynalazek całkowicie do niczego nie przydatny, wręcz przeciwnie, z reguły powodujący jedynie koszty, czasowe oraz finansowe. Szczęśliwy, czy raczej przewidujący, ten, kto trzyma ich na dystans, z góry zawierając znajomości jedynie z tymi, którzy mieszkają w sąsiednim mieście, a najlepiej, w innym województwie. Pod tym względem najlepsi są znajomi internetowi. Jak się znudzą wystarczy się wyłączyć, albo zmienić konto. Niestety nie wszyscy mają tyle szczęścia i wyobraźni. Tymczasem znajomi potrafią być niezwykle męczący, a dodatkowo dysponują całą masą złych nawyków, z których najgorszym jest zwyczaj „zwalania się” do nas w najmniej stosownym momencie. Gdy tylko uda nam się doczekać wolnej niedzieli, albo w telewizji mają nadać wyjątkowo interesująco zapowiadający się mecz, możemy być pewni, że akurat najdzie ich ochota by nas odwiedzić. I na godzince pogawędki się zwykle nie kończy. Ludzie bowiem, choćby nie wiem jak mało byli ciekawi, choćby nie wiem jak nudne było to, co robią i trywialne to, co mają do powiedzenia, są zawsze przekonani o tym, że największą przyjemnością dla wszystkich innych jest słuchanie tego co ględzą. Wręcz fizyczną odrazą napawają mnie zwłaszcza te wszystkie jowialne typy, ci różni pociągowi „przylepiacze” i „przyssawkowicze”, komunikatywni i szybko nawiązujący znajomość. Staram się ich przedwcześnie wyczuwać i unieszkodliwiać we wstępnej fazie znajomości, wymawiając się bólem głowy albo alergią. Niebezpieczeństwa spontanicznie zawiązanej znajomości nie sposób jednak do końca wyeliminować.

                Z tego właśnie powodu nie jestem i nigdy nie byłem specjalnie towarzyski. Jeden przyjaciel mi w zupełności wystarczy, bardziej jako alibi zresztą, byle nie był zbyt uciążliwy, większa ich ilość natomiast jest mi całkowicie do szczęścia niepotrzebna. Dobrze jeszcze jeżeli ten przyjaciel nie jest zbyt rozmowny i nie mamy dużo wspólnych zainteresowań. Dzięki temu udaje mi się jeszcze czasami pobyć samemu, zwyczajnie, po ludzku, pooglądać telewizję, poleniuchować, wyjść z psem na spacer albo poczytać książkę. Dzisiejsi ludzie jak wiadomo nie czytają i unikają leniuchowania, co powoduje, że posiadają niebezpiecznie dużo wolnego czasu. Możecie w tym miejscu zapytać, dlaczego jestem tak negatywnie nastawiony do innych, skąd ten sceptycyzm względem drugiego człowieka. Przecież kontakt z innym człowiekiem jest podstawą zdrowego i prawidłowego rozwoju ludzkiej osobowości. Ja jednak wyraziłbym to inaczej. Kontakt z drugim człowiekiem jest przykrą koniecznością, której nie sposób uniknąć, w żadnym jednak razie nie jest wzbogacający intelektualnie, wręcz przeciwnie. Ludzie towarzyscy, zabawowi, to zwykle najzwyczajniejsi w świecie idioci, u których instynkt stadny próbuje rekompensować wyraźnie widoczne ubóstwo umysłowe i duchowe. Ludzie naprawdę ciekawi i poważni trzymają się zwykle z boku, są małomówni i nie skorzy do spędzania czasu w towarzystwie szerszym niż ich własne. Człowiek może zmądrzeć po przeczytaniu dobrej książki, obejrzeniu dobrego spektaklu teatralnego, może wznieść się na wyższy poziom duchowego przeżywania życia na drodze kontemplacji artystycznej albo teologicznej, zawsze jednak dokonuje tego w pojedynkę, w odosobnieniu. W grupie może co najwyżej zgłupieć, albo schamieć.

        I to są ogólnie rzecz ujmując powody, dla których, jak już na wstępie zaznaczyłem, nie jestem zbytnio towarzyski. Zazwyczaj nie wychodzę z domu, kiedy nie muszę. Wolę posiedzieć sobie sam, pomyśleć, odpocząć. A gdy ktoś przychodzi, to wiadomo co się dzieje. Usta mu się nie zamykają. Trzeba z nim gadać, nierzadko parę godzin. Straty czasu bywają w tym wypadku nieodwracalne. Z drugiej jednak strony nie można zupełnie żyć bez znajomych. W izolacji bowiem człowiek zamienia się w odludka, mizogina, popada w niekontrolowany religijny lub rewolucyjny entuzjazm, czyli przekształca się w tzw. brakujące ogniwo teorii Darwina. Posiadanie jednego czy dwóch znajomych jest więc absolutnie konieczne, choć zasadniczo nieprzyjemne (jak już mówiłem), pytanie tylko gdzie się z nimi spotykać. Do lokali nie chodzę, a do kogoś, do mieszkania nie pójdę. Od dziecka czuję wręcz fizyczny strach przed pójściem do kogoś do domu. Zawsze mi się bowiem wydaje, że w szafach, w wannie, pod stołami walają się zwłoki poprzednich gości, do których domownicy stracili cierpliwość. Sam wiem przecież doskonale, co to znaczy męczący gość, który nie chce się wynieść. Zapraszam więc znajomych do siebie. Dzwonię do nich, by wpadli mniej więcej za godzinkę. Potem ubieram się, zamykam drzwi na klucz i wychodzę. Parę następnych godzin spędzam krążąc po mieście. Oczywiście nie zawsze byłem taki. Kiedyś zapraszałem przyjaciół i zostawałem w domu, jak normalni ludzie. Ale trudno było wytrzymać! Przychodzili, walili do drzwi, nierzadko i godzinę. Co za natrętni goście! Wreszcie jednak wpadłem na pomysł, by wychodzić. Niech walą ile im się podoba. Co to mnie niby obchodzi. Z drugiej strony muszę przyznać, że ludzie coraz rzadziej do mnie przychodzą. W zasadzie pozostali mi tylko jedni znajomi, na których zawsze mogę liczyć. Ilekroć zadzwonię, zaraz przychodzą. Zaczyna mnie to już pomału irytować. Każdy inny po kilkokrotnym wystawieniu do wiatru dałby sobie spokój, ale nie oni. Oni przychodzą, dzwonią... O co im chodzi? Żeby tego było mało, to jeszcze tacy grzeczni są, kulturalni, dobrze wychowani. Nie plują, dywanu nie brudzą. Gdyby nie to, można by ich było za drzwi wyrzucić, na zbity ryj, zwymyślać od najgorszych i to z czystym sumieniem, a tak? Nie wiadomo co z nimi robić. Na dodatek bynajmniej nie robią tego na odczep się. Skąd. Zjawiają się z kwiatami, elegancko ubrani, rozanieleni, z przekąskami pod pachą. Stoją pod drzwiami, dowcipkują, a potem nie mogą wyjść ze zdumienia, że mnie nie ma. Wieczorem dzwonią do mnie i pytają, gdzie byłem. Powtarza się to dość regularnie, mniej więcej co tydzień. Co za upierdliwi goście! I co ja im zrobiłem? Nie mogliby mnie zostawić w spokoju? Doprawdy niektórzy ludzie zachowują się dziwnie.

 

leppus_28