Archiwum luty 2009, strona 3


lut 15 2009 Walentynki
Komentarze (12)

Wczoraj stwierdziłem, że święto zakochanych nie jest wcale tak fajne w sytuacji, kiedy nie jest się w nikim zakochanym. Powiem więcej. Dla takich osób Walentynki są tym, czym święta bożonarodzeniowe dla osób pozbawionych rodziny. O ile radzą sobie oni ze swoją sytuacją na codzień, tym razem nie mają szans. Atakowani z wszystkich stron krzykliwą propagandą miłości uświadamiają sobie dogłębnie, że ich życie nie ma sensu, a w samym jego centrum zieje gigantyczna, niemożliwa do zatkania niczym, dziura. Gdy sobie to uświadomią wpadają w panikę. Nie wiedzą co ze sobą zrobić, snują się po ulicach bez celu, a w przypływie kompletnej rezygnacji odłączają się od wszelkich środków masowego przekazu. Włażą do łóżka, przykrywają głowę kołdrą i próbują jedynie przeczekać. W tej sytuacji należałoby się zastanowić nad powołaniem do życia alternatywnego święta. Święta wszystkich nie-zakochanych. Jakieś anty-Walentynki. Lewantynki. Dzień w którym życzymy pomyślności wszystkim zadowolonym z życia singlom. Rozmaitym nieudacznikom, których nikt nie chciał, ale którzy nauczyli się jakoś z tym żyć. I nawet jeżeli jest im ciężko, to niech raz w roku mają swoje święto. Niech idą sobie do restauracji i zjedzą kolacyjkę przy świecach. Niech się cieszą całkowitą swobodą. Niech choć raz skaczą z radości na widok pustego łóżka, w którym budzą się codziennie. Niech ich ktoś poklepie po plecach i powie, że im zazdrości. Byłby to jedyny dzień w roku, w którym łażenie po ulicach i trzymanie się za ręce byłoby źle widziane i spotykało się z jednocznie negatywnym odbiorem społecznym. W którym ostentacyjne całowanie się i przytulanie na ławkach w parku byłoby zabronione. Jak by jeden z drugim dostał po mandacie to by im przeszła ochota na jakiekolwiek romantyczne uniesienia...

 

Zanim jednak takowe święto wreszcie powstanie, a znając życie to może potrwać, musiałem się samemu uporać z tym wszystkim. I z początku nie zapowiadało się to nawet tak źle. Jako osoba kochliwa ponad wszelką miarę i znana ze skłonności do romantyzmu czekałem na te cholerne Walentynki już jakiś czas. Byłem podniecony niczym nastolatek. Bo też to całe obdarowywanie ukochanej kwiatami, szeptanie jej słodkich słówek, komplementowanie, to generalnie bardzo mi się podoba. W każdym momencie jestem skłonny wyśpiewać komuś jakąś romantyczną piosenkę. Sądziłem więc, że co jak co, ale to święto stworzone zostało właśnie dla mnie. Dlatego rano z łóżka poderwałem się z jeszcze większym entuzjazmem i przejęciem co zwykle. Szykując się biegałem po domu jak opętaniec. Z łazienki do pokoju i z pokoju do łazienki. Ubrałem się naprawdę ładnie, wyperfumowałem i usunąłem nadmiar włosów z nosa. I dopiero gdy stałem już w drzwiach, cały drżąc z podniecenia na samą myśl, co to mnie czeka tego dnia, dotarło do mnie, że przecież nie mam nikogo, z kim mógłbym gdziekolwiek iść. Konstatacja ta trafiła mnie niespodziewanie niczym grom z jasnego nieba. Stałem przez kilka minut zupełnie bez czucia, próbując sobie uświadomić, jak w ogóle mogło dojść do takiej sytuacji. I co powinienem teraz ze sobą zrobić. Wracać do pokoju nie chciałem. Uznałbym to za przyznanie się do kompletnej porażki. A to nie jest zgodne z moim charakterem. Postanowiłem więc wszystkiemu zaprzeczać i nie przyjmować do wiadomości faktu, że święto to najprawdopodobniej zupełnie mnie nie dotyczy.

 

Wyszedłem więc z domu jakby nigdy nic. Pojechałem do Dublina. Bo jednak co stolica to stolica. Pochodziłem sobie i poprzyglądałem niekończącym się wystawom sklepowym, przystrojonym wielkimi czerwonymi serduszkami. Pogapiłem na ludzi z kwiatami, sunącymi we wszystkich kierunkach. Posłuchałem smętnej muzyki, którą jakiś nieszczęśliwie najwyraźniej zakochany pan wykonywał na saksofonie na środku ulicy. I byłem przy tym bardzo dzielny. Może i miałem chwilami smutny wzrok osieroconego szczeniaka, może i powłóczyłem czasem nogami i wypatrywałem bezradnie za atrakcyjnymi kobietami, które przechodziły koło mnie. Bo a nuż coś w ostatniej chwili się zdarzy? Jakaś miłość jak z bajki wyskoczy niczym diabełek z pudełka. Jakąś piękna dziewczyna, wiedziona nie do końca wiadomo czym, rzuci mi się na szyję zupełnie niespodziewanie. Niestety. Nie zdarzyło się. To wyraźnie nie był mój dzień. Zresztą takie rzeczy w ogóle nigdy mi się nie zdarzają, więc trudno było przypuszczać, że właśnie dzisiaj byłoby inaczej. Ale mimo to nie rozkleiłem się. Nie zacząłem ryczeć. Nie zrobiłem z siebie kompletnego kretyna w tłumie obcych sobie ludzi. I to uznaję za moje największe osiągnięcie tego dnia. Osiągnięcie, którego nikt mi już nie odbierze.

 

Z otępienia wyrwałem się przypomniawszy sobie o imprezie, na którą zostałem zaproszony i która miała się odbyć wieczorem. I prawdę mówiąc uczepiłem się tej myśli jak tonący koła ratunkowego. Stwierdziłem, że jednak nie jest tak źle. Bo też pójdę sobie, rozerwię się. Popiję, potańczę. I jakoś dzień przeleci. Człowiek się oderwie nieco od świadomości, że jest sam jak palec i jego życie dla nikogo nie przedstawia jakiejkolwiek wartości. Dodatkowo musiałem się zająć prezentem dla znajomej, która tego właśnie dnia obchodziła urodziny (impreza była więc niejako walentynkowo-urodzinowa). I cała moja inwencja poszła w stronę tego prezentu. Pomyślałem sobie tak. Nie mogę nikogo zaprosić na kolację przy świecach (to znaczy mogę, ale i tak nikt nie przyjdzie), ale mogę kupić komuś romantyczny prezent. Taki, który rzuci tę osobę na kolana, a ja poczuję się nieco lepiej. I to nic, że mamy kryzys. To nic, że nie mam pieniędzy i nie zapowiada się, żebym miał w najbliższej przyszłości. W tym momencie byłem gotowy wydać na to ostatni grosz. Sięgnąć po najgłębiej schowane rezerwy gotówkowe, te na czarną godzinę, żeby tylko zrobić na kimś wrażenie. Był tylko jeden problem. Otóż kilka dni wcześniej nieopatrznie wyrwałem się w rozmowie z kilkoma osobami, wśród których była też szanowana solenizantka, że kupię jej kajdanki. Dziewczyna jest młoda, dopiero wchodzi w życie, więc prezent taki wydał mi się jak znalazł. Do tego pozostawał w zgodzie z budowanym przeze mnie konsekwentnie wizerunkiem osoby zepsutej moralnie i pozbawionej jakichkolwiek zasad. Wizerunek ten ma rozmaite plusy, ale ma też i minusy. I chyba właśnie w tym momencie miałem do czynienia z jednym z minusów.

 

Sam pomysł był oczywiście bardzo dobry. Cena też nie była jakimś specjalnym problemem. Trzeba było tylko wejść do najbliższego sex shopu. To okazało się jednak łatwiejsze do powiedzenia niż zrobienia. Na miejscu bowiem uświadomiłem sobie, że pomimo swego ostentacyjnego libertynizmu, przy którym nawet wice hrabia de Valmont musiałby uznać się za pokonanego, aż wstyd się przyznać, ale chyba nigdy w życiu nie byłem w takim miejscu. To znaczy zrozumcie mnie dobrze. Nie mam absolutnie żadnych zahamowań. Jestem wyzwolony jak to tylko możliwe. Żadne tabu dla mnie nie istnieje. Mogę robić co tylko chcecie. Ale np. jak mam pójść do kiosku i poprosić o paczkę prezerwatyw to wymiękam. W dwie sekundy znajduję się w stanie przedzawałowym. Zalewa mnie pot, jakbym przebiegł maraton. Język przykleja mi się do podniebienia i zapominam jak się nazywam. Nie jestem w stanie wypowiedzieć słowo „prezerwatywa”. Zwłaszcza obcej osobie. I to niezależnie od tego kto to jest. Młoda dziewczyna, facet, staruszka. Wszystko jedno. Nawet nie wiadomo co gorsze. W tym momencie największe bezeceństwa świata wydają mi się niczym w porównaniu do tego, co mam zrobić. Seryjne morderstwa, gwałty, masakry ludności cywilnej, pedofilia i zoofilia, to jest tylko niewinna igraszka w porównaniu do tego co mnie czeka. I dosłownie zrobię wszystko, byleby mnie nikt nie zmuszał do takich rzeczy.

 

Tak więc wejście do środka zajęło mi może z 30 minut. Chyba pięć razy przechodziłem tamtędy, raz idąc w jedną, raz w drugą stronę. Za każdym razem przejście przez drzwi wydało mi się jednak nad wyraz niestosowne. A co jeżeli ktoś mnie zobaczy? Co jeżeli obserwuje mnie ktoś obcy i coś sobie pomyśli. Wiadomo bowiem, że do takich miejsc wchodzą jedynie najgorsi zwyrodnialcy i przestępcy seksualni. Pewnie byłoby mi łatwiej, gdyby nikogo w pobliżu nie było. Ale tego dnia kręciło się tam mnóstwo rozmaitych ludzi, którzy najwyraźniej specjalnie tam przyszli tylko po to, żeby mnie przydybać jak wchodzę do sex shopu. I jak ja mam im wytłumaczyć, że to pierwszy raz i że to nie dla mnie, ale dla znajomej? Jacyś poczciwi staruszkowie z psami, uśmiechający się do mnie życzliwie (nieświadomi po co się tam szwędzam), jakieś wycieczki szkole. No po prostu wszystko się sprzysięgło, żeby uniemożliwić mi kupienie tego całego prezentu. I dopiero gdy zbliżała się już pora zamknięcia sklepu postanowiłem, że muszę wziąć się w garść. Przecież nie mogę stchórzyć. Bo już powiedziałem, że to kupię (ależ sobie plułem w brodę że to zrobiłem, bez wnikliwszego przeanalizowania sprawy) i teraz będzie mi ciężko się wyłgać, że mi się nie udało. Poza tym przecież jestem dorosłym mężczyzną. Przynajmniej tak sądzę. Stwierdziłem, że raz kozie śmierć i ruszyłem przed siebie. Byłem tak zdecydowany, że nic by mnie nie zatrzymało w tym momencie. Nawet po trupach bym się dostać do środka. Nawet gdybyby było zamknięte. Gdybym w drzwiach spotkał moją własną matkę, to by mnie nie powstrzymało. I tak rozochocony, tym chwilowym przypływem odwagi znalazłem się wewnątrz, zdeterminowany by wyglądać tam jak najbardziej na miejscu. Tzn. jak osoba, która była w podobnych miejscach wielokrotnie.

 

Oczywiście nie było to łatwe. Miałem świadomość, że pomimo podejmowanych wysiłków, jestem nader łatwy do zdemaskowania i dla każdego jest oczywiste, że jestem gamoniem, który nie ma pojęcia gdzie się znalazł. Jest jak zwierzę schwytane w potrzask, które jak najszybciej chciałoby się wydostać na zewnątrz. Myślę, że kobiety są bardziej odważne w takich sprawach. Nie spotkałem się nigdy z żadną, która miałaby problemy z wejściem do sex shopu czy z kupieniem „Playboya”. Ja natomiast takiej odwagi zupełnie nie posiadam. Zwłaszcza gdy jestem sam i nie mogę tak łatwo obrócić całej sytuacji w żart. Zacząłem się więc kręcić po sklepie, próbując wyglądać naturalnie i dokładając wszelkich starań, żeby broń Boże nikogo i niczego moralnie nie oceniać. Wiadomo. Ludzie są różni. Różne rzeczy ich podniecają. Czasami bardzo dziwne. I nie ma co z tego robić jakiegoś problemu. Ich sprawa. Niech sobie robią co im się podoba, skoro im się podoba. Ale nawet postawa całkowitej akceptacji wobec ułomności ludzkich nie zmieniała faktu, że nie mam kompletnie pojęcia, jak się mam zachować w takim miejscu. Gdy otaczają mnie jakieś góry gadżetów, których połowy przeznaczenia mogę się jedynie domyślać. Gdy w oczy kłuje mnie widok monstrualnej wielkości sztucznych członków. Czy chodzi o to, żeby podejść do tego okiem chłodnym? Jak do koszuli, albo spodni. Jakoś nie potrafię. Nie umiem się skupić na kolorze, albo na cenie, jeżeli zdaję sobie sprawę do czego to służy. A myśl o tym, że w każdej chwili podejść do mnie może sprzedawca, dziwnie wyglądający jegomość z obrożą na szyi, i zacząć wypytywać o to, czego potrzebuję, by moje życie seksualne było pełniejsze, dostaję wysypki. Nie wiem co mam robić. Wiem tylko, że nigdy w życiu nie czułem się bardziej nie na miejscu. Chociaż zupełnie nie wiem dlaczego. Skąd u mnie ten efekt obcości.

 

No i kupiłem wreszcie te całe kajdanki. Nie myślcie sobie że nie. Obiektywnie rzecz biorąc nawet poradziłem sobie z tą całą sytuacją. Wybrałem jedne niezwykle efektowne, w bardzo ładnym kolorze i byłem zbyt przejęty sytuacją by ocenić, że przepłacam i że nie stać mnie na nie. I przeżyłem też wyrzuty sumienia związane z tym, że była to chyba najgrzeczniejsza rzecz, jaką tam sprzedawali. Że obok mnie kłębiły się rzeczy zupełnie niewyobrażalne, podczas gdy ja kupiłem coś tak banalnego, wręcz pruderyjnego. I że wyszedłem stamtąd skromnie, z podkulonym ogonem. Najważniejsze, że prezent się podobał. Wywołał malutką sensację. Maleńki błysk w oku. Ledwie dostrzegalny uśmiech. To spowodowało że na moment zapomniałem, jak wiele musiałem przejść tego dnia by go kupić.

leppus_28   
lut 13 2009 Chmurki i humorki
Komentarze (7)

Że też nikt nigdy nie napisał „Historii Ludzkiego Przygnębienia”. Monografii wszelkich możliwych depresji. Leksykonu marudzenia. Księgi załamań nerwowych i humorów w sześciu tomach. Chciałbym mieć taką książkę i móc ją postawić na eksponowanym miejscu, pomiędzy "Protokołami Mędrców Syjonu" i dziełami zebranymi Lenina. Trochę na lewo od literatury new age i w bliskiej odległości od astropaleontologii. To jest dopiero temat do zgłębiania dla umysłów ścisłych! To jest pole do popisu dla psychologów, psychiatrów, socjologów i innych hochsztaplerów. Ja zresztą chętnie dorzuciłbym swoją cegiełkę do takiego opracowania. Bo zagadnienie to fascynuje mnie od zawsze. I mam na jego temat całe mnóstwo przemyśleń. Można nawet uznać niniejszy tekst za rodzaj wstępu do takiego dzieła, które zresztą jak znam życie pewnie nigdy nie powstanie. Pozostając na zawsze, tak jak wiele innych rzeczy, jedynie w obszarze mojej wyobraźni. Nieuchwytne niczym polskie tłumaczenie „Szatańskich Wersetów”, tudzież dzieła kabalistyczne.

 

Niewątpliwie historia depresji jest tak samo stara jak ludzkość. Według niektórych źródeł cierpiał na nią już biblijny Adam, będąc jeszcze w Raju. Inni twierdzą, że Bóg starożydowski wykazywał dalece posuniętą hipochondrię. O czym świadczą nagłe zmiany nastrojów, mściwość, zaprzeczanie samemu sobie. Nie wiadomo tylko z czego się ona brała. Bo to, że miała podłoże genetyczne, albo była efektem niewłaściwego wychowania należy raczej odczucić. Potem natomiast było coraz gorzej. Na nieuzasadnione niczym przygnębienie cierpieli najwięksi wodzowie, mężowie stanu i najświatlejsze umysły. Aleksander Wielki, Juliusz Cezar, Napoleon, to tylko najbardziej jaskrawe przykłady. A z artystów Wolter, Beethoven, Van Gogh, no i oczywiście Witkacy, który wręcz specjalizował się w depresjach. Angielski przywódca Winston Churchil był stale w złym humorze. Podobnie jak Józef Stalin. Nic dziwnego, że podczas konferencji w Jałcie najbardziej radosny i sypiący dowcipami (zresztą nie najlepszymi) był prezydent Roosevelt, jeżdżący na wózku inwalidzkim i cierpiący na polio. Ogólnie cała historia ludzkości, a w szczególności XX wiek, to przykłady kolejnych załamań nerwowych rozmaitych ludzi. Nic dziwnego, że obecnie, dzieci czytając o tym w szkole, załamują się jeszcze bardziej i samo obcowanie z historią jest dla nich źródłem daleko posuniętego zgorzknienia.

 

To samo widzimy dzisiaj na ulicach, w pubach, w sklepach i w biurach. Człowiek jest istotą przygnębiającą się bez żadnego wyjątkowego powodu, natomiast rozśmieszyć go, jest bardzo trudno. Smucimy się chętnie i z najróżniejszych przyczyn. Że idziemy do pracy i że nie idziemy. Że jest zimno, albo że jest gorąco. Że za dużo pracujemy, albo że za mało. W końcu że nas nikt nie kocha. To ulubiony powód. Jesteśmy brzydcy i do niczego. Nikt nas nie lubi. Nawet gadać z nami nie chcą. Twierdzą, że jesteśmy stale w złym humorze i to jest właśnie powód naszego złego humoru. Nie mamy pracy, a jak mamy, to się boimy że możemy ją stracić. Jesteśmy samotni. Albo jesteśmy z kimś, ale nie podoba nam się ta osoba. Chocielibyśmy być z kimś innym, ale ta osoba nas nie chce. Rodzą nam się dzieci, których nie lubimy. Zostają mechanikami samochodowymi, zamiast lekarzami i nigdy nie wysyłają nam kartek bożonarodzeniowych. W dodatkowe przygnębienie wprawia nas oglądanie telewizji. Ale jak wyłączymy telewizor to jest jeszcze gorzej. Zaczyna wtedy panować totalna nuda. Inni ludzie nas drażnią i wkurzają. Wszystko sprzysięgło się przeciwko nam. Z rozpaczy sięgamy po alkohol. Upijamy się, a pijani smucimy się jeszcze bardziej. Bo dopiero wtedy dociera do nas cały ogrom bezsensowności wszystkiego, co nas otacza. I wiemy, że to już koniec. Nic tylko wziąć sznurek i się powiesić.

 

A drugi tom dzieła to będzie „Historia Samobójstw”. Dzieje najrozmaitszych pomyleńców, postrzeleńców i obszczymurków, którzy w toku błyskotliwego wywodu logicznego doszli do wniosku, że najlepszym wyjściem będzie strzelić sobie w łeb, podciąć sobie żyły, rzucić pod pociąg, skoczyć z dachu, wypić kwas solny albo podłączyć do prądu. Panowie. I panie. Dzisiaj wieczorem piję zdrowie wasze i waszych cudownych odchyleń umysłowych! I dziękuję wam za wszystko. W imieniu partii i światowego proletariatu.

leppus_28   
lut 13 2009 Wieczności smutek
Komentarze (5)

Spotkała się chwilka z wiecznością.

 

Wieczność powiedziała: - Jestem wszystkim, czego ludzie pragną. Wszystkim, do czego dążą. Jestem pragnieniem i spełnieniem. Nieskończonością. Przy mnie wszystko jest malutkie i nie ważne. Królowie upadają, imperia walą się w gruzy, miłość umiera. Twarze blakną, słońce się wysłonecznia, a najpiękniejsze wiersze przykrywa kurz. I nie pozostaje nic. Tylko żal i wspomnienie. Naga wypalona ziemia. Bez Ciebie, bez jutra...

 

A na to chwilka: - Być może...

 

leppus_28   
lut 12 2009 Być kobietą, być kobietą
Komentarze (13)

Ostatnio ilekroć jestem w jakimś nocnym klubie, albo mówiąc inaczej na dyskotece, wychodzę stamtąd wkurzony i poirytowany. Przy czym zdziwicie się. Wcale nie chodzi mi o to, że nie udaje mi się nikogo poderwać. Ani o intelektualny i moralny upadek otaczającego mnie świata. Prawdę mówiąc tego typu sprawy nie zajmują mnie bardziej niż to, kto wygra debla w najbliższym Wimbledonie. To, co mnie wkurza to fakt, że nie jestem kobietą. I choćbym nie wiem co zrobił, to się tak poruszać nie będę. Choćbym nie wiem ile trenował, w domu, przed lustrem, to na parkiecie będę nieodmiennie wyglądał jak każdy facet. Czyli będę tylko tłem, epizodem, dodatkiem do tego, co tańczy koło mnie. Ja oddałbym wszystko, żeby mieć tę grację, tę subtelność. Tę umiejętność zatrzymania się w pół słowa, gry niuansów, poezji niedomówień. Bo kobieta ma w sposób naturalny dane coś, do czego mężczyzna musi dopiero dojrzeć. Gust, takt, wrażliwość, skłonność do czystości i porządku. Jeżeli mężczyzna chce się zbliżyć do czegoś takiego, choćby na chwile, do takiego przeżywania wszystkiego, to nie ma wyjścia: musi zostać artystą. Być malarzem, albo pisarzem, albo czymś w tym stylu. By choć na moment móc zatrzymać to, co się przelewa bezustannie wokół nas. Żeby się czymś głębiej zachwycić. No i ile to się człowiek musi namachać tym długopisem, tudzież innym pędzlem, żeby osiągnąć to, co kobieta potrafi zrobić jednym gestem, jednym uśmiechem. Jakby na to nie patrzeć, to jest po prostu niesprawiedliwe.

 

Jako kobieta wystarczyłoby, że byłbym piękny i już byłbym ustawiony. Najmądrzejsi faceci traciliby dla mnie głowy, a poeci pisaliby wiersze na moją cześć. Przy czym ja wiem, że bycie kobietą ma też minusy. Poród, menstruacja, depilacja, operacyjne usunięcie rozstępów, to są wszystko rzeczy, których żaden mężczyzna by nie przeżył. Nawet Mickey Rourke. Ja na samą myśl dostaję gęsiej skórki. Ale z drugiej strony jest ten cały kosmos doznań i wrażeń, o których my, mężczyźni, możemy tylko pomarzyć. Przecież seksualność mężczyzny w porównaniu z seksualnością kobiety to jest jak hulajnoga w porównaniu do Jumbo Jeta. Mężczyzna ma jedną strefę erogenną, a kobieta - 318! I to na całym ciele! To się wprost w głowie nie mieści! Poza tym ja bym tak chciał, żeby mnie ktoś pouwodził, pozabiegał o mnie, starał się. Prawił mi komplementy. Przecież to musi być cudowne. Kwiaty mógłby sobie darować. Ale mógłby być np. szarmancki, otwierać drzwi przede mną i zapraszać do drogiej restauracji. I to wyłącznie z tego powodu, że chce się ze mną przespać. To byłoby miłe. I jeszcze zawsze mógłbym się wykręcić, bólem głowy, napięciem przedmiesiączkowym, czymkolwiek. On by i tak nie rozumiał o co chodzi. Naprawiałby mi kran w kuchni, jakby się popsuł i koło w samochodzie. A pozostałe obowiązki podzielilibyśmy po połowie. W ramach równouprawnienia. Jeżeli w łóżku byłoby coś nie tak, to zawsze byłaby jego wina. Bo mnie nie rozumie, nie potrafi mnie rozpalić i myśli tylko o sobie. A jak byśmy się rozchodzili, to bym zabrał dzieci, a on by mi musiał płacić alimenty. No normalnie żyć nie umierać.

 

I moim zdaniem to jest tylko jeden prawidziwy minus bycia kobietą. To, że musiałbym się zadawać z tymi wszystkimi wkurzającymi, pozbawionymi wyobraźni i ogłady gnojkami. Facetami. Brrr...

 

leppus_28   
lut 09 2009 Szalone życie
Komentarze (8)

Kochana dziewczyno. Piszę do Ciebie, bo wiem, że się wachasz, czy pokochać i zaufać, czy jednak nie. Ja rozumiem. To trudna decyzja, obarczona poważnymi konsekwencjami. Jakże wiele jest elementów, które trzeba w takiej sytuacji wziąć pod uwagę. Bo przecież wszyscy szukamy tej jednej, idealnej dla nas osoby. Ja z mojej strony nie chciałbym Ci obiecywać zbyt wiele. Że wszystko między nami zawsze będzie tak cudownie jak teraz. Że nie będzie problemów, a te które się pojawią będziemy umieli bez wysiłku rozwiązać. Ale jedno mogę Ci obiecać ponad wszelką wątplwiość. A mianowicie życie pełne uniesień i szaleństwa. Takie, które porwie Cię, że aż poczujesz, jakbyś się znalazła na rozpędzonym rollercoasterze.

 

Np. wstajemy rano i robimy razem śniadanie. Potem idziemy do pracy. Wieczorem jedziemy po zakupy do domu handlowego. Powiedz mi. Czy może być coś bardziej ekscytującego od tego? Gdy idziesz po koszyk. Stoisz w kolejce do kasy. Gdy buszujesz między regałami, w poszukiwaniu swojego ulubionej puszki z zielonym groszkiem. A następnie pakujesz to wszystko do bagażnika i odjeżdżasz. W takich sytuacjach zdażyć się może wszystko. A potem siadamy razem przed telewizorem i oglądamy nasz ulubiony program. Adrenalina skacze. Krew szybciej buzuje w naszych żyłach. Człowiek wreszcie czuje, że żyje. A raz na tydzień przychodzi weekend. Ten czas totalnej nieodpowiedzialności. Upojnych doznań. Możemy np. leżeć w łóżku do południa. W środku dnia obiadek w wykwintnej restauracji. Wszyscy pięknie wystrojeni, jedzenie idealne. Moje kolano przypadkiem dotyka Twojego i oboje czujemy ten sam erotyczny prąd przepływający przez nasze ciała. Tak, że aż podstakujemy do góry. A wieczorem idziemy do kina. Zatapiamy się w jakąś cudownie sfotografowaną historię miłosną. Czy mogłabyś sobie wyobrazić coś bardziej podniecającego?

 

Gdy wracamy do domu widzę, że kręci Ci się w głowie. Że jesteś oszołomiona. Że nie nadążasz za potokiem zdażeń. Staram się więc nie naciskać, ale zwolnić nieco. Robię Ci Twoją ulubioną herbatkę ziołową, przynoszę krakersy. Dla rozładowania nadmiaru wrażeń opowiadam o swojej pracy. Ale unikam przy tym jakichś wielkich słów. Staram się udawać, że jest ona zwyczajna, a nawet nudna. Że nic się w niej nie dzieje. Ale widzę w Twoich oczach, jak się zapalasz do tego, o czym mówię. Jak łykasz każde moje słowo. Jak dopytujesz się o każdy, z pozoru nieistotny techniczny szczegół. Wreszcie nie wytrzymujesz i dajesz się porwać temu, co się w nas dzieje. I Twoje usta zupełnie niespodziewanie znajdują moje usta. I całujemy się ze sobą. Omdlewasz w moich ramionach. Nasze upojenie nie zna granic. Delikatnie dotykam dłonią twego ramienia i oboje czujemy, że w swym szaleństwie posuwamy się zbyt daleko. Że jesteśmy w takim stanie, że nie jesteśmy już zdolni się kontrolować. I padamy na łóżko wyczerpani, zmęczeni, nasyceni sobą do granic możliwości. I zasypiamy zdyszani i spełnieni, wtuleni w siebie niczym jedna wielka szczęśliwa rodzina reniferów...

 

Przepraszam. Poniosło mnie trochę. Wiem, że to co do Ciebie piszę, jest wysoce niestosowne. Że jest zupełnym nietaktem z mojej strony. W końcu spotykamy się dopiero od miesiąca. A ja już mówię o dotykaniu się i zasypianiu razem. Wybacz. Chcę tylko powiedzieć, że jestem pewien, że właśnie przy mnie przeżyjesz najbardziej szalone rzeczy w swoim życiu. Bo wiem, że sama jesteś bardzo spontaniczną, wyzwoloną z konwenansów osobą, pełną dzikich, zwariowanych pomysłów. Dlatego sądzę, że wyjątkowo pasujemy do siebie. Napisz proszę, co o tym myślisz. I jakie dokładnie kanapki lubisz? Wolisz jak szynka jest na serku, czy serek na szynce? Twój na zawsze...

leppus_28