Najnowsze wpisy, strona 11


maj 06 2009 Historia
Komentarze (1)

Kiedy byłem mały, czyli stosunkowo nie tak dawno temu, historia należała do przedmiotów, w których rzeczy były pewne niczym twierdzenia w matematyce. Skoro wiadomo było, że Mieszko I wprowadził w Polsce chrześcijaństwo, to tak było i nie było powodów, żeby w to wątpić. Wprowadził i koniec. Powody, dla których to zrobił też były wiadome. Wypisane w odpowiedniej książce, zwanej „podręcznikiem historii dla szkoły podstawowej”, równiutko, od „a” do „d”. Nie przypominam sobie, by się ktoś wyrwał z sugestią, czy przypadkiem nie zrobił tego dla zgrywy. Albo np. przez pomyłkę. Takich pomysłów nie było, ewentualnie nikt nie zwracał na nie uwagi. Z góry było wiadomo, który władca był w porządku, a który był świnią. Rzecz jasna raz na jakieś 100 lat nastąpić mogła leciutka zmiana klimatu wokół jakiejś postaci. I stwierdzaliśmy wtedy, w wyniku żmudnej pracy grupy twórczo nastawionych badaczy, że jakaś powszechnie uznana świnia być może nie była tak do końca świnią. I miała powody, by zrobić to co zrobiła. Może ją skrzywdzono zbyt pochopną opinią, albo oczernił ją Kościół katolicki. Mimo to poruszaliśmy się po jako tako twardym gruncie. Było pewne, gdzie dół a gdzie góra. Kto dobry, a kto zły, jak w klasycznym amerykańskim westernie. Niestety te czasy minęły i obecnie następuje na naszych oczach dekonstrukcja tego podejścia do rzeczywistości. Teraz już nie wiadomo kto był dobrym szeryfem, a kto wrednym bandytą. Jeżeli jest jakaś postać, która wydaje nam się jednoznacznie pozytywna, znaczy to, że nie podrążyliśmy tematu odpowiednio głęboko. Jak podrążymy, to możemy być pewni, że wcześniej czy później, wyjdą na światło dzienne informacje, od których niechybnie włosy zjeżą nam się na głowach. A co gorsza pojawią się takie, których się do końca zweryfikować nie da. Ktoś tam był agentem UB, a może i nie był. Kennedy’ego zamordowało FBI, a generała Sikorskiego – Anglicy. Albo i nie. Nie wiadomo. Tak wynika z dowodów „a”, „b” i „c”. Jednak z dowodów „d”, „e” i „f” wynika coś przeciwnego. Jak się przyglądamy dzisiaj historii to zaczyna ona przypominać pościg za nieuchwytnym seryjnym mordercą. Skazano kogoś, ale nie sposób dojść do tego, czy była to właściwa osoba. Każdy kolejny dowód w sprawie przekonuje o czymś innym i zaprzecza wcześniej przyjętej tezie.

 

Ta nieokreśloność wynika z ogromu danych, jakie do nas docierają. Gdybyśmy mieli do czynienia z trzema jasno sformułowanymi informacjami, dałoby się to jeszcze jakoś poskładać do kupy. Kiedy jednak ilość ta zaczyna rosnąć, liczba możliwych interpretacji tego co jest, rośnie także. Czym więcej o kimś wiemy, tym mniej jesteśmy w stanie powiedzieć coś konkretnego. Przy odpowiednio głębokiej analizie psychologicznej danej osoby docieramy w końcu do miejsca, w którym jakakolwiek konkluzja jest niemożliwa. A jasne motywacje rządzące rozgrywającymi się wydarzeniami zacierają się. Czym dłużej się komuś, albo czemuś przyglądamy, tym mniej widzimy. Tak jest w przypadku zamachu na World Trade Center. Udowadnia ono, że jeżeli jakieś wydarzenie odpowiednio dokładnie prześwietlimy, to można do niego dorobić każdą teorię. Zawsze znajdzie się jakieś nagranie, na którym prawie że słychać coś, co być może można, w pewnych warunkach, zinterpretować według tego, co akurat usiłujemy udowodnić. Gdyby to wszystko widziała tylko jedna osoba i zarejestrowała tylko jedna kamera, to nie byłoby problemu. Ale jak coś widziało 10 osób, to już się nie da dojść do tego, co się stało. W przypadku World Trade Center widzieli to wszyscy i każdy widział co innego. 13 osób twierdzi, że samolotów były trzy, a nie dwa. Osiem uważa, że nie było żadnego. A dwie przysięgają, że to wieżowce uderzyły w samoloty, a nie samoloty w wieżowce.

 

Oczywiście najgorzej jak się do tego dorwą wszelkiej maści internauci. Rozmaici domorośli specjaliści, ogarnięci niepohamowaną chęcią zgłębiania tajemnic świata, połączoną z całkowitym brakiem ku temu kwalifikacji. Tempo powstawania rozmaitych teorii spiskowych jest już obecnie tak duże, że nie sposób za tym nadążyć. Choćby wszyscy naukowcy jakich mamy zwarli szeregi, by dementować to, co się pojawia każdego dnia w Internecie, to choćby się zajmowali tylko tym, to nie dadzą rady. A zresztą i tak nikt ich słuchać nie będzie. Bo teoria spiskowa jest zawsze ciekawsza od wyjaśnienia, udowadniającego ponad wszelką wątpliwość, że jest ona nieprawdziwa. Każdy słyszał o potworze z Loch Ness, ale mało kto o tym, że wszystkie fotografie go ukazujące są mistyfikacją. Wierzymy w UFO i w to, że nie ma dowodów na potwierdzenie teorii ewolucji Darwina. Mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej przypłynęli na nią z Ameryki na drewnianych tratwach, Sfinksa zbudowali Atlantydzi, a jak włożyć tępe żyletki do piramidy, wykonanej choćby z tektury, to się one przez noc naostrzą. By się zorientować, że mamy do czynienia z bujdą należałoby dotrzeć do odpowiedniej fachowej literatury, i mieć w niej jakie takie rozeznanie, co jest trudne i czasochłonne, podczas gdy do przyswojenia teorii spiskowych nie potrzebujemy niczego. Skoro pewien szwajcarski hotelarz jakiś czas temu mógł napisać książkę na temat starożytnej historii Izraela, Egiptu i kilku innych krajów, nie znając ani hebrajskiego, ani pisma hieroglificznego, to teraz każdy może powiedzieć dowolną głupotę, która mu przyjdzie do głowy. Ten zalew ignorancji rozpoczął się zresztą jeszcze wcześniej. W momencie kiedy inny domorosły specjalista przekopał się przez pewne wzgórze w Azji Mniejszej, a gdy dokopał się do fragmentu murów i kilku złotych monet ogłosił, że odnalazł homerycką Troję. To nic, że tysiące badających potem to miejsce archeologów, różnych pozbawionych wyobraźni nudziarzy, ustaliło, że odkryte rzeczy nie pasują do „Iliady” pod żadnym względem. Fama już poszła w świat i nie da się tego cofnąć. Dzisiaj byle dziennikarzyna może napisać co tylko mu się podoba, a czym bardziej będzie to sensacyjne, tym większe szanse na sukces wydawniczy. Dan Brown napisał całą książkę na temat Jezusa, Marii Magdaleny i Leonarda Da Vinci i zrobił na tym miliony, mimo iż każdy fachowiec po zapoznaniu się z jego teoriami kręcił nosem, mrucząc „co za brednie”.

 

Tymczasem w Internecie można wypisywać, co się komu podoba, bez żadnej odpowiedzialności. Tutaj każdy ma się za specjalistę i niedocenianego geniusza. Ilość ludzi, którzy piszą wielokrotnie już przekroczyła ilość tych, które czytają to, co piszą ci pierwsi. W rezultacie w eter przedostają się całe tony przez nikogo nie weryfikowanych nonsensów. Rzeczy pozbawione ładu i składu. Nazwanie tego grafomanią byłoby nieuzasadnione, w sytuacji kiedy wcześniej za grafomańskie uznawaliśmy np. dokonania Paulo Coelho. U niego może to wszystko nie było zbyt mądre, ani zbyt głębokie, ale jednak trzymało się kupy. Były w tym czasowniki, rzeczowniki i przysłówki. Tok myślowy, choć niezbyt odkrywczy i pełen radosnych banałów, dało się jednak jako tako śledzić. Tymczasem w Internecie dominuje radosna twórczość, prowadzona z pominięciem wszelkich zasad. Młodociani pisarze, bez jakiegokolwiek przygotowania, zaprzeczają sami sobie. Silą się na dowcipy, które nikogo nie śmieszą, snują intrygi i obdarowują nas niekończącą się litanią życiowych rad. Nade wszystko jednak uważają, nie wiedzieć czemu, że przemyślenia, dokonane na bazie ich niezbyt udanego życia, są właśnie tym, na co czeka stęskniona i udręczona ludzkość. Że ich poglądy na temat mężczyzn, kobiet i związków, mają taką siłę rażenia, że zdolne są do odmienienia czyjegoś losu. Uratowania jakiegoś małżeństwa i uszczęśliwienia wszystkich dokoła. Nie wiadomo skąd im się wzięło to przekonanie. Ale przypominają w tym uczestników karaoke. Ludzi, którzy nie mają głosu ani pojęcia o śpiewaniu, którzy jednak mimo to, po wypiciu kilku piw, usiłują nas obdarować swym niedocenianym talentem.

 

Dlatego z tego miejsca chciałbym zaapelować do wszystkich. Ludzie! Piszcie mniej. Mówcie mniej. Niech wtorek, albo środa będzie dniem całkowitego milczenia. Niech każdy zanim cokolwiek napisze, nawet malutkiego i zanim wrzuci to na jakiegoś bloga, przeczyta najpierw coś przynajmniej 10-krotnych rozmiarów w stosunku do tego co sam ma zamiar naskrobać. Przywróćmy znów tę szlachetną proporcję pomiędzy ilością rzeczy, które czytamy i tych, które piszemy. Przecież książek i tak jest już za dużo. Wystarczy przejść się po księgarniach.

 

leppus_28   
kwi 22 2009 Urodziny
Komentarze (4)

W związku z tym, że wielkimi krokami zbliżają się moje urodziny postanowiłem, że pora wydorośleć. Spoważnieć i zacząć zachowywać się odpowiedzialnie. Wystarczy już tych wygłupów i prowokacji. Koniec z drażnieniem się i wsadzaniem kija w mrowisko. W końcu lata lecą, człowiek nie jest już młodzieniaszkiem i pora się zachowywać stosownie do swojego wieku. Trzeba wreszcie popatrzeć na siebie, bez egzaltacji i znaleźć swoje miejsce w świecie. Zamiast stale bujać w obłokach.

 

Na początek, w ramach krytycznego podejścia do samego siebie, stwierdziłem że jestem: nieciekawy, nudny i pozbawiony talentu w jakiejkolwiek dziedzinie. Przyglądam się swoim własnym zdjęciom z ostatniego weekendu i aż nie mogę uwierzyć, jaki jestem nieatrakcyjny. Na mojej twarzy dosłownie nic nie jest na swoim miejscu. Nic do niczego nie pasuje. Do tego garbię się i fatalnie się ubieram. Nie ma we mnie nawet krzty uroku osobistego. To zaskakujące, że w ogóle ktoś ma ochotę ze mną rozmawiać. Inteligencją też nie grzeszę. Nie mam poczucia humoru i prawie na niczym się nie znam. Nie umiem prowadzić inteligentnej dyskusji na żaden temat. Te kilka osób, które znam, musi mieć nie po kolei w głowie, że się ze mną przyjaźnią. Nigdy nie uda mi się napisać nic naprawdę sensownego. I prawie nikt nie ma ochoty czytać tego, co piszę. Jestem puchem marnym, unoszonym przez wiatr. Jednym wielkim nieporozumieniem. Sumą sprzeczności, które znoszą się wzajemnie. Rysunek nabazgrany ręką 4-latka ma w sobie więcej ładu i składu niż ja.

 

I ciekawe jest to, że mimo tych wszystkich wad, które mam i których jestem świadomy (przynajmniej w chwili obecnej), zdaża mi się czasem spotkać kogoś, kto tych wad nie dostrzega. Kobietę, której z niewiadomych powodów, wydaję się być atrakcyjny. Która patrzy na mnie i stwierdza, że jestem przystojny. Że moje usta pasują do jej ust i że ma ochotę je całować. Że moje dłonie pasują do jej piersi, podczas gdy ja sądziłem, że nie pasują do niczego. Patrzy na moje stopy i stwierdza, że są to najładniejsze stopy, jakie w życiu widziała. Patrzy na moje uszy i twierdzi, że to najpiękniejsze uszy, jakie mieć można. Z tego powodu ma ochotę mnie słuchać i przytulać się do mnie. Spija z mych ust każde słowo, które wypowiadam. Uśmiech nie schodzi z jej twarzy i mówi, że jest szczęśliwa tylko dlatego, że jestem przy niej.  Tylko ze mną ma ochotę się kochać. Tylko mnie rodzić dzieci i koło mnie budzić się każdego ranka. Lubi mnie, nawet gdy gadam głupoty. Gdy nic mi się nie chce i staję się uciążliwy. Gdy budzę się, z włosami w nieładzie i zaspanymi oczami.  I co ważne, ma odwagę, by mi o tym mówić. Nie boi się, nie zasłania. Chce mnie i jest tego pewna. W odróżnieniu do tuzina innych, które się bały i wahały.

 

Uważam, że to cud. I to taki, przy którym cuda starotestamentowe to bułka z masłem. I nawet taki głupek jak ja wie, że czegoś takiego nie można wyrzucić do śmieci. Nie można powiedzieć komuś, by sobie zabrał tę miłość i poszedł gdzie indziej. Nawet jeżeli takie widzi mi się jest typowe dla mojej natury. A przynajmniej było do tej pory.

leppus_28   
kwi 22 2009 Pijaństwo
Komentarze (0)

Istnieje pewien typ kobiet, który zawsze mnie fascynował. Kobiety, które przez większą część życia są bardzo grzeczne i spokojne, ale gdy tylko dasz im trochę alkoholu tracą jakiekolwiek hamulce. Nagle z szarej myszki, która nie odzywa się publicznie i ma zwyczaj odwracać wzrok gdy na nią popatrzeć, przemieniają się w osobę wyzwoloną z wszelkich konwenansów i moralnych ograniczeń. To co mówią zaczyna skrzyć się dowcipem i seksualną dwuznacznością. A tematyka, dotąd stateczna i wyważona, zmienia się nie do poznania. Nagle nie czują jakiegokolwiek skrępowania, by mówić co tylko przychodzi im do głowy. I dowiadujemy się o nich rzeczy, o które nigdy byśmy je nie podejrzewali. Przy czym im bardziej są one niewinne na codzień, na trzeźwo, tym bardziej niestworzone androny wygadują, jak się upiją. I dziewczyna, którą znałeś dotąd jako wcielenie cnót wszelakich, osobę odpowiedzialną i nudną aż do przesady, okazuje się niespodziewanie tak zepsuta i wyuzdana, że aż nie wiesz co powiedzieć. Choćbyś był samym Markizem de Sade to nie przebijesz tego, co się wyprawia w jej głowie. Myślę, że kobiety te są kobiecym odpowiednikiem facetów, którzy odważni są jedynie po piwie albo wódce. Takich, którzy będą milczeć i podpierać ściany, póki się nie spiją. Wtedy dopiero wstępuje w nich lew i by nadrobić stracony czas popadają w całkowite szaleństwo. Dowcipkują, uwodzą kobiety i rzucają się na wszystkich z pięściami, nie wiedzieć czemu wychodząc z założenia, że wszystkim dadzą radę.

 

Oczywiście ktoś mógłby powiedzieć, że to normalne, a może nawet właściwe. Że alkohol jest właśnie po to, żeby trochę poszaleć, a na codzień lepiej jest być nudnym i niezdecydowanym. Jest tylko jeden problem. Gdy następnego dnia widzimy kobietę, która poprzedniej nocy tańczyła na stole i sypała nieprzyzwoitymi dowcipami, i uświadamiamy sobie, że jest ona z powrotem taka, jaka była wcześniej. Że znów nie da się z nią rozmawiać, bo jest za grzeczna i zbyt ostrożna. I gdy wydawało się nam, że coś iskrzy między nami, wszystko trzeba zaczynać od nowa. To tak jak z kolegą, którego kiedyś miałem, z którym potrafiłem się dogadać tylko po pijanemu. Wtedy byliśmy najlepszymi kumplami. Mogliśmy konie razem kraść. Rozumieliśmy się bez słów. Ale gdy trzeźwieliśmy rozmowa zupełnie się nie kleiła. Następowało niezręczne milczenie, którego nie sposób było przerwać. To ciekawe, ale istnieją kobiety, z którymi mam ochotę flirtować wyłącznie, gdy są pijane. I to mocno.

leppus_28   
kwi 22 2009 Szczęście
Komentarze (2)

Najgorszą rzeczą, jaka się może przydażyć artyście, lub też osobie, która stara się być artystą, to jakaś forma życiowej stabilizacji. Pan artysta poznaje dziewczynę, zakochuje się w niej i pech chce, że z wzajemnością. Z tego powodu czuje się szczęśliwy i spełniony. Wreszcie się uspokaja i zaczyna prowadzić w miarę normalne życie seksualne. W tym momencie potrzeba pisania, malowania czy układania wierszy, tak dotąd olbrzymia i wprost rozsadzająca go od środka, spada niemal do zera. Brak mu czasu, tematu i motywacji. Słowa nie kleją się tak jak dawniej, a metafory tracą na frywolności. Jakby stały się nagle nieśmiałe i zalęknione. Miały nadwagę i nie chciało im się za bardzo ruszać. Już nie ma ochoty nikogo prowokować, ani nic nikomu udawadniać. I z łezką w oku wspomina czasy, gdy był sam jak palec. Niekochany i nierozumiany, odepchnięty na margines życia. Conajwyżej beznadziejnie zakochany w pewnej podłej kobiecie, która nie zwracała na niego uwagi. Gdy wieczory dłużyły się słodko i nieprzytomnie. A twórczość wyskakiwała z niego niczym diabeł z pudełka. Niestety te czasy się skończyły. Być może nawet raz na zawsze. Teraz nie ma już o czym pisać. Szczęście zabiło w nim artystę. Tę palącą potrzebę zgryźliwości, którą zawsze miał w sobie. Niezgodę na wszystko, co widział dokoła, młodzieńczą bezkompromisowość i nieodpowiedzialność. No cóż. Jak widać zawsze wszystkiemu winna jest jakaś kobieta.

leppus_28   
kwi 15 2009 Dom rodzinny
Komentarze (7)

W moim rodzinnym domu nigdy nie mówiło się o seksie. Był to całkowicie temat tabu. Nikomu nie przyszłoby do głowy nawet użyć tego słowa. Nigdy nie słyszałem też, by moi rodzice kochali się ze sobą. Nigdy nawet nie widziałem żeby się całowali. Nie liczę niewinnego całusa w usta, jak całują się dzieci. Mówię o prawdziwym, głębokim pocałunku. Takim, po którym kobieta przymyka oczy, uginają się jej kolana i ma prawo stracić przytomność. Z tego powodu w ogóle nie kojarzę moich rodziców z czymkolwiek co miałoby coś wspólnego z seksem. Kojarzę ich z gotowaniem, sprzątaniem, z wydawaniem poleceń, z pouczaniem, ale nigdy z tym. Kilkakrotnie zastanawiałem się nawet, czy mój ojciec ma w ogóle jakiś organ płciowy czy też nie. Bo wiele wskazywało na to, że nie. Jestem też całkowicie przekonany, że moja mama nie posiadała niczego takiego. A przynajmniej nigdy tego nie używała. Nawet więc jeżeli istniało kiedyś, to z całą pewnością na jakimś etapie uległo zanikowi. Jak skrzydła u strusi. Jak w takich warunkach zostałem poczęty, nie było dla mnie całkiem jasne. Nigdy też nie dociekałem tego zdając sobie sprawę z trudności, z jaką przychodzi mojemu ojcu wypowiedzieć takie słowa jak seks, kochać, a nawet kobieta. To słowo zawsze brzmiało w jego ustach jakoś dziwnie. Coś jak Karol May piszący o Indianach. Albo Michel Houllebaq o rozwiązłości. Od razu się wyczuwa, że ktoś nie ma pojęcia o czym mówi. Mój tata znał się na wielu rzeczach i to mu trzeba oddać. Na budownictwie, na historii i mechanice silnika spalinowego. Mógł mi wytłumaczyć wszystko, poza tym co robi się z kobietą. I po co w ogóle taki wynalazek został wymyślony. Poza tym, że ktoś musi nam gotować i robić pranie. Jeżeli pojawiała się jakaś pouczająca historia w tym temacie, to zazwyczaj miała ona charakter ostrzeżenia. Na kobiety należy uważać. Zachowują się one nieracjonalnie, są humorzaste i nie wiadomo o co im chodzi. Z całą pewnością doprowadzą nas do zguby. Dlatego lepiej zostać w domu i poczytać książkę. Dzięki temu jako mały chłopak miałem już dużą jasność w kwestii skali zagrożenia z tym związanego, nie wiedziałem tylko czym te kobiety nas kuszą, byśmy zeszli ze ścieżki moralności i pogrążyli się w występku. Na ten temat nikt mi nie zrobił jakiejkolwiek pogadanki. Nikt nie wytłumaczył, czego się można spodziewać i jak wygląda, gdy się zostaje z kobietą sam na sam. Nie miałem jakichkolwiek wytycznych. Wszystko musiałem że tak powiem spenetrować samemu. Niczym saper, którego nikt nie przeszkolił, ale od razu wysłali go samotnie na spacer po polu minowym.

 

Choć trudne jest to do uwierzenia, ale wychowałem się w świecie, który do tego stopnia różnił się od obecnego, że mam wrażenie jakby minęła nie jedna, ale kilka rewolucji obyczajowych w tym czasie. Jakby moi rodzice pochodzili jeszcze z czasów jakiegoś tam Franciszka Józefa i przez zupełny przypadek zagubili się w epoce internetu i prezerwatyw. Moja mama i mój tata, po tym jak wzięli ślub i urodził się mój starszy brat, mieszkali wspólnie z rodzicami mojego ojca, czyli moimi dziadkami i z moim wujkiem, który był chory, w jednym mieszkaniu. Mieszkanie miało tylko jeden pokój, malutką kuchnię, jeszcze mniejszą łazienkę i kawałek przedpokoju. Na tej powierzchni gnieździło się 6 osób, bez gazu i centralnego ogrzewania, nie mówiąc już o telewizji i innych atrakcjach. Ciepła woda była tylko wtedy, gdy napaliło się w piecu, węglem, który trzeba sobie było samemu przynieść z piwnicy. W zimie przez jednoczęściowe okna wiało zapewne jak jasna cholera. Jak w takich warunkach udało się moim rodzicom spłodzić mojego brata to ja nie wiem. Wiem natomiast że sam fakt był tu już osiągnięciem, niezależnie od stylu w jakim się odbył. Takie to były zresztą czasy. Nikt nie zastanawiał się nad rzeczami, nad którymi zastanawiamy się teraz. Kobieta nie musiała być piękna, by się z nią żenić. Po trzecim dziecku nawet nie powinna być, żeby nie doszło do czwartego. Nikt nie słyszał o pozycjach w łóżku. Seks dzielił się raczej na: seks bez ogrzewania i z ogrzewaniem. Nikt się nie zastanawiał czy jest on dobry czy zły, bo nikt nie miał żadnego porównania. Prawdopodobnie 80% ludzi w ogóle nie miało pojęcia jak to coś, z grubsza chociaż, powinno wyglądać. Jak nastała w pewnym momencie era video i niemieckich filmów pornograficznych to się pewnie niejeden zdziwił. Ludzie wiązali się ze sobą, uprawiali seks bez żadnych zabezpieczeń, w rezultacie od razu zachodzili w ciążę. Po kilku cyklach dawali sobie spokój, bo w końcu ile może mieć dzieci? Tak więc zazwyczaj ilość współżyć w danym związku była zdecydowanie niższa od ilości gwarantującej jako takie obeznanie się z podstawowymi przynajmniej sprawami. Kwitła więc kompletna niekompetencja w tej dziedzinie, szalała nieudolność i wstrzemięźliwość. Nic dziwnego że młodzi, zdrowi mężczyźni marzyli o jakiejś wojnie, najlepiej światowej, jako jedynym prawnie dozwolonym sposobie na bezkarne współżycie płciowe. I to takie, w którym gdy kogoś przelecisz nie koniecznie oznacza to, że musisz się zajmować dzieckiem, które się potem urodzi.

 

Dzisiaj na szczęście jest inaczej, to znaczy są pigułki, spirale domaciczne, kondony, seks shopy i łatwy dostęp do darmowej pornografii w Internecie. W tych warunkach jeżeli komuś nie idzie i jest do niczego to tylko do siebie może mieć pretensje. Co oczywiście jest samo w sobie bardzo przygnębiające. Ta niemożliwość zwalenia na coś odpowiedzialności jest źródłem głębokich frustracji i urazów. Ludzie zamykają się w sobie i we własnych domach. Na zewnątrz każdy się chwali, z iloma to kobietami w życiu spał, ale w istocie nie ma o niczym pojęcia. Mają 25 lat i ich znajomość kobiecej anatomii jest więcej niż pobieżna. Byli z kobietą raz, przez chwilę, ale niewiele pamiętają. Mimo to zapytani upierają się, że mieli ich tysiące. I wszystkie doprowadzili do stanu wrzenia. Oczywiście krótka i treściwa rozmowa na ten temat pozwala szybko wykryć, że nie posiadają zwykle elementarnej znajomości tematu. Że mylą im się najprostsze rzeczy i są zupełnymi nogami w tej dziedzinie. Że, podobnie jak nam, nikt im nie wytłumaczył o co chodzi. Od czego trzeba zacząć i na co zwrócić uwagę. Że istnieje różnica pomiędzy grą wstępną a wymianą oleju w samochodzie. Bo do tego pierwszego trzeba podejść z pewnym wyczuciem, podczas gdy to drugie to czynność czysto mechaniczna. Że kobieta to zwiewność i poezja, lekko tylko przyobleczona ciałem. Że ważne jest zdobywanie, a nie zdobycie. Że istotna jest kolejność, a zaczynanie od końca jest wyrazem nietaktu. Chociaż czasem trzeba też umieć złamać tę zasadę. I sztuką jest wiedzieć kiedy. Wreszcie że kobieta to sensor. Reaguje na dotyk, zapach i na nastrój chwili. I że w tej właśnie reakcji zawiera się cały sens tego, że istniejemy na tym świecie. To jest właśnie esencja. Dzięki takim rzeczom chce się rano wstawać z łóżka. Dla tych rzeczy warto sobie komplikować życie. I tego właśnie nikt mi nie powiedział. To sam musiałem odkryć.

leppus_28