Najnowsze wpisy, strona 9


cze 11 2009 On
Komentarze (9)

Gdy poprosił ją o spotkanie była zaskoczona. Nagle uświadomiła sobie, że od przeszło roku nie była z nikim. Nie chodziła na randki. Nie spędzała wieczorów w nocnym klubie. Sama myśl o tym, że ma się z kimś umówić wydawał się jej dziwny. Czy jeszcze w ogóle wie, jak się należy zachować w takiej sytuacji? Czy takie rzeczy się zapomina? Odzwyczaiła się od tego, że ktoś ją adoruje i obsypuje kwiatami. Nie lubiła też, gdy prawiono jej komplementy. A zwłaszcza gdy czynili to mężczyźni. Na stwierdzenie, że ma ładny uśmiech reagowała złością. Na uwagę, że ma zgrabne nogi była gotowa stracić panowanie nad sobą. Nie znosiła, gdy idąc ulicą wyczuwała na sobie czyjś męski wzrok. Nie interesowały ją już tego typu rzeczy. Nie potrzebowała ich. Nauczyła się żyć samemu. I koncentrować na innych sprawach. Od dłuższego czasu budowała wokół siebie mur, który miał ją chronić od niepotrzebnych komplikacji. I za nic w świecie nie zamierzała się go pozbywać.

 

Dlatego gdy poznała Go była zdziwiona swymi własnymi reakcjami. Coś działo się w niej, w środku, gdy się pojawiał. Był też pierwszym mężczyzną od dawna, o którym myślala, gdy nie był w pobliżu. Oczywiście próbowała zapanować nad tym, ale nie zawsze się to udawało. Trudno jest ukryć, że ktoś ci się podoba. Nawet jeżeli masz już swoje lata i dawno przestałaś być nastolatką. I bardzo boisz się tego, co może się stać. Mimo to po raz pierwszy od bardzo dawna złapała się na tym, że odczuwa smutek patrząc na puste łóżko wieczorem. Po raz pierwszy czuła, że tęskni do tego, by ją ktoś dotknął i przytulił. A może nawet zrobił coś więcej. Usiłowała sobie przypomnieć kiedy ostatnio całowała się z mężczyzną. I jakie to uczucie. Próbowała cofnąć do czasów, kiedy takie rzeczy kojarzyły się jej z czymś wyłącznie pozytywnym.

 

Gdy spotkali się była bardzo zdenerwowana. Miała wiele wątpliwości, czy w ogóle powinna była się godzić na to spotkanie. Zdecydowała się dopiero wtedy, gdy przyrzekła sobie, że zachowa dystans do tego wszystkiego. Nie miała też zamiaru otwarcie nazywać tego randką. To słowo źle się jej kojarzyło. „Randki” były przeznaczone dla osoby, kto szuka sobie kogoś. A to jej przecież nie dotyczyło. Mimo tych wszystkich oporów i tego jak bardzo była spięta, wieczór był bardzo udany. Mężczyzna, z którym się umówiła, ujął ją tym, jak bardzo był wyrozumiały. Jak cierpliwie słuchał głupot, które plotła w zdenerwowaniu. Nie wyczuwała od niego żadnej presji, której tak bardzo się obawiała. W odróżnieniu do niej wydawał się być na zupełnym luzie. Potrafił żartować z wszystkiego, najbardziej poważne sprawy obrócić w żart. Dzięki temu ona też zaczęła się uspokajać. Poczuła, że wreszcie rozmawia z kimś otwarcie. Że cieszy ją towarzystwa kogoś obcego. I dobrze się czuje, siedząc tak i żartując.

 

Z reguły była bardzo skryta, gdy chodziło o opowiadanie o sobie. Nie zamierzała nikogo wtajemniczać w to, co czuła i co działo się z nią kiedyś. A już na pewno nie kogoś, kogo dopiero co poznała. I kto był przedstawicielem płci, której nigdy do końca ufać nie należy. Ale to on pierwszy zaczął mówić o sobie. O nieudanym związku, o miłości, która nie wiedzieć czemu na jakimś etapie zmieniła się w nienawiść. I gdy tak mówił poczuła, że to co przeżył zadziwiająco pasuje do jej własnych doświadczeń. Jakby mówił o niej, a nie o sobie. Prostymi słowami opisywał rzeczy, które stanowiły dla niej najściślej strzeżoną tajemnicę. I nagle mur obcości zaczął kruszeć. Podniecona jego szczerością sama zaczęła mówić. O sprawach, o których nigdy nikomu nie mówiła. O tym, jak się czuła, gdy ją zostawił. Jak długo nie mogła się po tym pozbierać. Że teraz wie, że nie ma prawa nikomu zaufać. Nie może dopuścić nikogo tak blisko, by sytuacja mogła się powtórzyć. Nie może tego dramatu przeżyć po raz kolejny. Gdy to mówiła czuła, że rozumiał wszystko dokładnie. Nie musiała niczego tłumaczyć. Byli tacy sami. Znajdowali się w takim samym miejscu swojego życia.

 

Tego dnia wracała do domu oszołomiona. Czuła się dziwnie. Z jednej strony cieszyła się, że spotkała kogoś, kto jest w stanie ją zrozumieć. Kogoś, kto być może jest nią zainteresowany. A kto wydaje się być zupełnie inny, niż wszyscy pozostali mężczyźni, jakich zna. Ale była też zaniepokojona. Tym, że być może powiedziała za dużo. Że chcąc nie chcąc dopuściła go zbytnio do siebie. Bała się. Coraz bardziej. Zwłaszcza tego, że może dać się ponieść. Zakocha się w nim i straci kontrolę nad tym, co się dzieje. Niewątpliwie tego należało uniknąć za wszelką cenę. A przecież nie było to takie znowu trudne. Był przystojnym mężczyzną. Interesującym, dowcipnym, obdażonym żywą wyobraźnią. Jak nikt potrafił wprawić ją w dobry nastrój. Skłonić do zwierzeń. Sprawić, by poczuła się tak, jak czuła się dawno temu. Czego chcieć więcej? Czego kobieta może więcej pragnąć od związku? Chyba niczego, o ile mamy do czynienia z kobietą zdrową na umyśle - myślała. „Jedyna pociecha w tym, że ja zdrowa nie jestem”.

 

Po tym pierwszym spotkaniu zaczęli się spotykać regularnie. Wychodzili wieczorem. Raz do kina, raz do parku. On był zawsze pełen dobrych chęci i pomysłów, w jaki sposób spędzić wolny czas. Czuła się dobrze, gdy był przy niej. Był zawsze miły i szarmancki. Nie usłyszała od niego ani jednego złego słowa. Ani jednego podniesionego głosu. Czy mężczyzna w ogóle może być taki doskonały? Czy tylko udaje takiego, gdy chodzi mu o coś? Przecież już to przerabiała wcześniej. Ten moment, kiedy ktoś zamienia się, niewiadomo z jakiego powodu, z księcia z bajki w najgorszy koszmar. Gdy życie przekształca się nagle w niekończący się ciąg kłótni i pretensji. Gdy ktoś, komu powierzyłaś wszystko co miałaś, zaczyna ci wytykać każde twoje potknięcie. Pomiata tobą na oczach przyjaciół. Aż czujesz się nikim, tracisz poczucie, że cokolwiek jesteś warta. Ilekroć przypominała sobie o tym, uśmiech znikał z jej twarzy. I musiała minąć dłuższa chwila, nim pojawił się znów.

 

Mimo to wszystko toczyło się zadziwiająco dobrze. Lubiła Go i lubiła spędzać z nim czas. Przy Nim rzeczy, które dotąd wydawały się trudne, a nawet niemożliwe, okazywały się zadziwiająco łatwe. Rozmawiali o wszystkim. I coraz trudniej było się rozstać. Coraz trudniej myśleć o czymkolwiek innym, poza kolejnym spotkaniem. Czuła, że powoli, ale nieuchronnie uzależnia się od Niego i nic nie może na to poradzić. Pewnego wieczora tańczyli razem i wyczuła, że ma zamiar ją pocałować. Nie wiedziała jak ma na to zareagować. Zaczęli rozmawiać. Tym razem poważnie. Powiedziała mu, raz jeszcze, o wszystkich swoich obawach. O tym, jak to, co się dzieje między nimi, jest dla niej ważne. Ale jednocześnie poprosiła, by dał jej trochę czasu. By pod żadnym pozorem nie naciskał. I znów był zadziwiająco cierpliwy. Czuły i delikatny. Jakby znał dokładnie wszystko to, co czuła i czego się bała. Kiedy rozstawali się tej nocy pocałował ją w usta. Była to jedna z najprzyjemniejszych rzeczy, jakie ją spotkały w ostatnich latach. Nie mogła przestać się uśmiechać przez cały następny dzień.

 

Wiedziała, że następną rzeczą, jaka się wydarzy, to wspólnie spędzona noc. Powoli przygotowywała się do tego. Powoli przekonywała samą siebie, że to dobra decyzja. Że jest właśnie tym mężczyzną, któremu warto zaufać. Że przy nim wszystko zmienia się na lepsze. Przy nim może wreszcie wyjść ze swojego kokonu i zacząć żyć tak, jak w głębi duszy pragnie. Znowu być z kimś, kochać kogoś. Spędzać z nim każdą wolną chwilę i każdą noc. Budzić się koło niego. Mieć w nim wsparcie w trudnych chwilach. Wszystkie lęki, które miała jeszcze niedawno, zaczęły się w niej przełamywać. Znowu czuła, że potrafi się cieszyć życiem. Ma ochotę spotykać się z ludźmi, tańczyć, bawić się. Czuła się tak, jakby znów miała dwadzieścia parę lat. I jeszcze nic nie wiedziała o tym, jak wygląda dorosłe życie. W pewnym momencie zaczęła ją śmieszyć myśl, że obawia się tego „pierwszego razu”. Kobieta w jej wieku. Że podchodzi do tego tak, jak podchodzi 17-latka, która nigdy wcześniej nie była z mężczyzna. A w końcu było to coś normalnego. Zaledwie seks. Przyjemna rzecz, którą robi się we dwoje. I którą powinni robić wszyscy, bez jakichkolwiek oporów.

 

Kiedy wreszcie to zrobili, była spięta, ale szczęśliwa. Miała poczucie, że to co robi, jest właściwe. Że to ostatni krok, za którym nie ma już strachu i rozczarowania. Było namiętnie i romantycznie. Jak zwykle był taki uważny i troskliwy. I jak zwykle ujął ją tym. Spowodował, że przełamała nieśmiałość. Opadły z niej hamulce, które jeszcze niedawno tak dokładnie unieruchamiały jej kobiecość. Gdy skończyli przytuliła się do niego z całkowitym oddaniem, a On objął ją ramieniem. Poczuła się bezpieczna. Ten mężczyzna, który był przy niej, wydawał się być cudotwórcą. Kimś zesłanym specjalnie dla niej, by ją uwolnić. By pokazać jej raz jeszcze na czym polega radość czerpana z własnego ciała. Przekonać, że miłość nie musi ranić. Że może być taka, jak w telewizji. Pełna czułości i oddania. On zasnął pierwszy. Leżała jeszcze długo, szczęśliwa z tego, że może jedynie wsłuchiwać się w Jego spokojny oddech.

 

Następnego dnia trudno jej było skupić się na pracy. Myślami była zupełnie gdzie indziej. Wiele razy sprawdzała telefon, czy przypadkiem nie dzwonił. W jej głowie kłębiło się tysiące planów. Czy powinna zamieszkać u Niego, czy lepiej byłoby gdy On przeprowadził się do niej? A może należy poczekać z takimi rzeczami jakiś czas? Czy nie jest aby za stara na dzieci? Bardzo by je chciała. No i kiedy powinna poznać Jego rodziców? Czy aby napewno spodoba się im? Ona – kobieta po rozwodzie. Z bagażem złych doświadczeń na karku. Energia i niepokój rozsadzały ją od środka. Nie potrafiła usiedzieć na miejscu. Nie wiedziała tylko, dlaczego nie dzwoni. Może jest zajęty. Ma mnóstwo pracy, albo rozładowała mu się komórka. Gdy nie zadzwonił do wieczora zaczęła się denerwować. Może coś się stało? Wreszcie sama zadzwoniła, ale nie odebrał. Zostawiła mu wiadomość na automatycznej sekretarce. Użyła swego najbardziej radosnego tonu, by zamaskować napięcie. Nie oddzwonił.

 

Następnego dnia wieczorem zadzwoniła po raz kolejny. Na dworze było chłodno. Nieprzyjemny wiatr wiał jej w twarz, gdy chroniła się przed nim pod wystawą jednego ze sklepów. Usłyszała jego oddech w słuchawce, ale kiedy chciała się odezwać rozłączył się...

leppus_28   
cze 06 2009 Ona
Komentarze (5)

Niczym jestem. Ty jesteś wszystkim. Gdy Ciebie nie ma – mnie nie ma również. Miłość jest szaleństwem. Miłość jest czekaniem. Na to, że przyjdziesz. Że otworzysz drzwi. Raz tylko popatrzysz. Wypowiesz kilka słów. Bez tego nie istnieję. Nie czuję, bym miała piersi i ramiona. Bez tego duszę się. Powietrze jest kwaśne i wilgotne. Gdy patrzysz na mnie w ciągu jednej sekundy cały świat kurczy się do tak małych rozmiarów, że mogłabym schwytać go w dłoń. Kiedy jesteś, słyszę jak serce moje bije jak szalone. Ale czy ty wiesz o tym? Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że bije ono tylko dla ciebie? Może tylko przechodzisz i nie zauważasz. Może nic dla ciebie nie znaczę. Ale to byłoby dziwne, bo przecież Ty dla mnie jesteś wszystkim. Jak to możliwe? Że stałeś się całą moją radością. Całą nadzieją i całym rozczarowaniem. Przecież zawsze kierowałam się w życiu rozsądkiem. Zawsze kpiłam sobie z miłości i miłostek. Nie ulegałam oszołomieniu. Miałam w sobie umiar i porządek. I nagle zjawiłeś się Ty. Tylko wszedłeś do środka, zaledwie Cię spostrzegłam i nagle poczułam, że się denerwuję. Że pot spływa mi po plecach. Nie byłam w stanie wykrztusić słowa. Z początku nie wiedziałam co się ze mną dzieje. Skąd taka reakcja. Przecież byłeś zwyczajny. Ani nie bardziej przystojny, ani nie wyższy od innych. Od setek tych, których mija się na ulicy każdego dnia. Ale było coś w twoim spojrzeniu. Coś, co nie pozostawiło mi złudzeń. Popatrzyłeś na mnie, zaledwie przez chwilę i przestałam nad sobą panować. Potem przez kilka następnych dni żyłam tylko wspomnieniem tego, co się stało. Chociaż przecież nie stało się nic. Ot, spojrzenie. W końcu nie znamy się wcale. Nigdy nie rozmawialiśmy ze sobą. Nie licząc tych kilku zdawkowych zdań, które wymieniliśmy, nic nie znaczących. Dokładnie takich, które wypowiadają wszyscy, którzy zaglądają do nas. Nie mam pojęcia kim jesteś. Nie mam pojęcia czym się zajmujesz. Nie znam nawet Twojego imienia. Ty zresztą mojego też nie. Dałabym wszystko, by Ci je powiedzieć, ale nie ma ku temu okazji.

 

Tak długo czekałam po tym pierwszym razie, byś pojawił się ponownie. Każdy dzień dłużył się w nieskończoność. Bałam się, że już nie przyjdziesz. Że to był tylko jeden raz. Ta myśl była dla mnie nie do zniesienia. Nie wiedziałam co ze sobą robić. Nie umiałam się na niczym skupić. Czego oczekiwałam? Sama nie wiem. Cudu – to też. Tego, byś mnie zauważył. Byś rozpoczął rozmowę. Ale przede wszystkim byś pojawił się raz jeszcze. Choćby na moment, tak jak za pierwszym razem. Gdy wreszcie Cię zobaczyłam byłam najszczęśliwszą osobą na świecie. Przyszedłeś. Nie pamiętam po co. Ale było to tak, jakbyś przyszedł właśnie dla mnie. Po to tylko, żeby zobaczyć się ze mną. Byłam strasznie podekscytowana. Nie wiedziałam co robię. Pewnie zachowywałam się jak skończona idiotka. Uśmiechnięta od ucha do ucha. Szczebiocząca, byś zwrócił na nią uwagę. Byś obdarzył swoim łaskawym spojrzeniem. Rozkwitająca gdy tylko na nią patrzysz. Nie wiem czy to dostrzegasz. Ale zapewne tak. W końcu nie da się nie zauważyć tej rozpaczliwej próby przyciągnięcia Twojego spojrzenia. Czy nie jestem przypadkiem w Twoich oczach żałosna? Czy nie odbierasz tego jako pozbawionego godności wołania o ratunek? Nie wiem. W mojej głowie myśli kłębią się bezustannie. Rozsądek próbuje je powstrzymać, ale nie jest w stanie zapanować nad tym co się dzieje. Co dzieje się ze mną, gdy tylko pomyślę o Tobie. Jestem cała w rozsypce. W nocy myślę o Tobie, nie mogąc zasnąć. Dotykam swym ud i piersi, wyobrażając sobie, że to Ty je dotykasz. Nie wiem co bym zrobiła, gdyby stało się tak naprawdę. Chyba wybuchłabym. Pragnienie rozsadziłoby mnie od środka.

 

Bylebym tylko mogła porozmawiać z Tobą. Zaledwie raz dotknąć twojej dłoni. Ale to tylko marzenie. Które czym dłużej śnione tym bardziej wydaje się nierealne. Gdybyś tylko Ty odbierał mnie tak samo, jak ja odbieram Ciebie. Gdyby to szaleństwo, które ogarnęło mnie, w małym chociaż stopniu ogarnęło też Ciebie. Ale Ty pozostajesz odległy. Nie tracisz głowy, którą ja straciłam już pierwszego dnia. Dzielą mnie od Ciebie miliony kilometrów. Przepaście, których z pozoru nie sposób przeskoczyć. Pewnie masz kogoś. Tacy faceci jak Ty nie bywają samotni. Pewnie kobiety szaleją za Tobą i same wpychają Ci się do łóżka. Znacznie ładniejsze ode mnie. Szczuplejsze i bardziej interesujące. Te, które same potrafią zacząć rozmowę. I umówić się na randkę. Gdy oceniam swe szanse racjonalnie, wydają mi się one niewielkie. Gdy patrzę na siebie w lustrze widzę wyłącznie wady i niedociągnięcia. Jestem nieładna. Nie chodzę w wysokich obcasach. Nie maluję się. Nie błyszczę dowcipem w towarzystwie. Nie mam też wyniosłego spojrzenia kobiety, której mężczyźni pożądają. Nic dziwnego, że nie zwracasz na mnie uwagi. Nic dziwnego, że traktujesz jak jeszcze jedną idiotkę, która traci głowę na Twój widok. Mimo to myślę tylko o tym, żeby znowu Cię zobaczyć. Nie ważne co się stanie. Nie ważne co myślisz o mnie. Po prostu przyjdź jeszcze raz. Otwórz drzwi, tak jak zawsze, wejdź do środka i poproś. O cokolwiek. Wszystko o co poprosisz oddam Ci bez chwili wahania.

 

 

leppus_28   
cze 04 2009 Poranek
Komentarze (1)

Bóg wstał tego dnia w wyjątkowo podłym nastroju. Bolała go głowa, a w ustach czuł niemiły posmak. Poprzedniej nocy zabalował. Trochę go poniosło i teraz miał nielichego kaca. Gdy ciężko podniósł się z łóżka i rozejrzał dokoła zobaczył swój pokój w całkowitym nieładzie. Wszędzie walały się puste butelki oraz części garderoby. Jęcząc i przeklinając pod nosem Bóg powlókł się wolniutko do łazienki, kilkakrotnie potykając po drodze. Niewiele jeszcze widząc spojrzał na swoją twarz w lustrze i zajęło mu dłuższą chwilę uzmysłowienie sobie, że on to on. Oczy miał zapadnięte i podkrążone. Niemyte od kilku dni włosy aż krzyczały o odrobinę szamponu. Do tego prawie tygodniowy zarost. Skrzywił się z niesmakiem, załatwił najważniejszą w tym momencie potrzebę fizjologiczną i leniwie podreptał z powrotem do łóżka. Jednocześnie postanowił, że choćby się miało walić to przynajmniej do południa nie rusza się z niego. „Dajcie mi wszyscy święty spokój” burknął tylko i ponownie zwalił się w wymiętą, przepoconą pościel.

 

Leżał tak aż do godziny pierwszej, na przemian drzemiąc i marudząc. Po drodze przyplątało się kilka niezdrowych fantazji seksualnych, od początku skażonych mdłościami i nadmiernym spożyciem alkoholu. Parę odzianych w lateks i wysmarowanych olejkiem do opalania kobiet walczyło ze sobą w misce pełnej budyniu. Dalszy rozwój akcji był tak wyuzdany, że bałbym się go nawet z grubsza opisywać. Gdy wreszcie ocknął się poczuł, że ślina wypływa mu z ust, a lewą nogę pogryzły komary. Widocznie znowu zapomniał domknąć okno wieczorem. Upał od dłuższego już czasu doprowadzał go do szału. Nie bez wysiłku podniósł się do pozycji siedzącej i zaczął powoli zbierać rozpierzchnięte na wszystkie strony myśli. W pokoju panował zaduch. Czuć było też piwo, które wylało się poprzedniej nocy na dywan. Myśl o czyszczeniu wykładziny, idealnie dopasowanej kolorystycznie do koloru ścian od razu przyprawiła go o ponowną migrenę. Już postanowił, że nie pójdzie dzisiaj do pracy. Weźmie chorobowe i po problemie. Wystarczy jeden telefon. Najchętniej w ogóle nie wychodziłby z pokoju. Stwierdził też, że jeżeli ktoś przyjdzie i zacznie zawracać mu głowę, to nie ręczy za siebie.

 

By się nieco rozerwać sięgnął po leżącą na stoliku gazetę i zaczął ją pobieżnie przeglądać. Ano tak. Wojna w Ruandzie. Miał się tym zająć już przeszło miesiąc temu, ale jak zwykle wyleciało mu z głowy. Nie znosił Afryki. Jak tylko udaje mu się załagodzić gdzieś jeden konflikt, od razu gdzie indziej wybucha następny. Do tego jest tam gorąco i jest masa komarów. Byłby szczęśliwy, gdyby go ktoś uwolnił kiedyś od tego ciężaru. Albo gdyby się ci wszyscy cholerni idioci któregoś dnia pozabijali, raz a dobrze. Byłoby po sprawie. W nocy spadł do oceanu samolot lecący z Brazylii do Francji. Dokładnie wtedy, kiedy wypijał drugą skrzynkę Carlsberga. A tuż po tym jak zwymiotował pierwszą. 286 osób zabitych. No cóż, zdarza się. Ale naprawdę nie miał wczoraj głowy do takich spraw. A zresztą czy on się prosił o tę posadę? Czy ktoś się go pytał, czy chce zawiadywać tym światem przez następne 15 miliardów lat? Bez wolnych sobót i niedziel... W takich chwilach marzył o tym, żeby być kimś zupełnie innym. Kolejarzem albo piekarzem. Albo pomocą dentystyczną. Czymkolwiek. Co nie wymagałoby specjalnych kwalifikacji i większego zaangażowania. Gdzie byłoby dużo wolnego i gdzie nikt nie zaglądałby ci przez ramię, czy to co robisz jest aby dobrze robione.

 

Największym problemem była dla niego nuda. Wszechogarniająca i beznadziejna. To ona powodowała, że po pewnym czasie przestał się przykładać do tego, co robił. I trudno mu się dziwić. Można się czymś zająć przez jakiś tydzień albo dwa, ale co robić z milionami lat? Zwłaszcza gdy nic ciekawego nie ma w telewizji. Przecież nie można żyć wyłącznie pracą. W ciągu nieomal wieczności, jaka minęła od stworzenia świata Bóg chwytał się wszelkich sposobów, żeby nie zwariować. Przerobił wszystkie możliwe hobby, które tylko przyszły mu do głowy. Zbierał znaczki i puste puszki po piwie. Sklejał samoloty i konstruował zdalnie sterowane balony na rozgrzane powietrze. Kolekcjonował żaby i pisanki wielkanocne. Ale w końcu ile można? Każde zamiłowanie któregoś dnia się wyczerpuje. Każda, największa nawet pasja, kiedyś zaczyna zwyczajnie wkurzać. Zbierzesz milion puszek i nagle czujesz, że wystarczy. Że już dość. Już nie możesz na nie patrzeć. Myślisz sobie: jeszcze jedna puszka więcej i szlak mnie trafi. I któregoś pięknego dnia wywalasz wszystko do śmieci. Z całkowicie czystym sumieniem. Nawet ci powieka nie dgnie, kiedy to robisz. I jednocześnie zaczynasz mieć wszystkiego dość. Przestajesz dbać o siebie i o higienę osobistą. Żywisz się w fast foodach, przestajesz mówić „proszę” i „dziękuję”. Zamiast wychodzić z domu leżysz do południa w łóżku i oglądasz najobrzydliwszą z możliwych pornografię. Popadasz w alkoholizm i gorsze jeszcze rzeczy. A jak to nie pomaga to zaczynasz rozrabiać. Zaczepiasz nieznajomych na ulicy, włazisz gdzieś, gdzie włazić nie powinieneś. Jednym słowem szukasz guza. Nosi cię i od razu widać, że się to skończy czymś niedobrym.

 

Każdy to zna z autopsji. Gdy nic cię już nie cieszy i wszystko wydaje się bez sensu. Z Bogiem było tak samo, tyle że gorzej. Bo on to wszystko przerabiał i to po milion-kroć. Po 48 tysiącach depresji i 8 tysiącach załamań nerwowych zaledwie w ciągu ostatniego tysiąclecia naprawdę można mieć wszystkiego dość. Po 847 nieudanych próbach samobójczych dopada człowieka taka znieczulica, że sobie nie wyobrażacie. I brak zainteresowania czymkolwiek. Uzmysławiasz sobie, że próbowałeś już wszystkiego. Ciąłeś się już wszystkim, czym można się było ciąć. Topiłeś się i wieszałeś. Wrzucałeś sobie toster do wanny pełnej wody. Skakałeś na głowę z 10 piętra. Łykałeś wszystko, co tylko medycyna zdołała wymyśleć. I nic to nie dało. Przychodzi rano, budzisz się i znowu nie masz co ze sobą zrobić. Dzień Świstaka pomnożony przez tysiąc, a do tego jeszcze do kwadratu. Doprawdy nie ma nic gorszego od sytuacji, kiedy nawet zabić się nie możesz. Wszechmoc jest zabawna, ale do czasu. Po tysiącu lat ustawicznego stwarzania i niszczenia zaczyna zwyczajnie mierzić. Gdy wiesz, że możesz zrobić wszystko, co tylko przyjdzie ci do głowy i to bez jakichkolwiek konsekwencji. Że nie jesteś ograniczony niczym. Gdy nie masz nad głową nikogo, kto gdy przeholujesz mógłby ci dać po gębie. To wszystko powoduje, że absolutnie nic nie chce ci się robić. To coś jak dzieci, które zostały same w domu na noc. Po tym jak już napchają się wszystkimi ciastkami, jakie uda im się znaleźć i wyżrą cały cukier z cukierniczki, robi im się niedobrze. Jak już się zachłysną wolnością przychodzi smutek i bezsilność. Znurzenie sytością. Zniechęcenie przesytem. Które prowadzą do tego, że zamiast robić coś sensownego leżysz przez większą część dnia i dłubiesz w nosie.

 

Do tego doskwiera ci samotność. Nie ma z kim pogadać, ani pooglądać meczu w telewizji. Nie mając nic do roboty ślęczysz do czwartej nad ranem oglądając powtórki brazylijskich seriali. Żeby nie zgłupieć do cna stwarzasz sobie wymyślonego przyjaciela. Potem drugiego i trzeciego, żeby wam było raźniej. Jak ci się nudzi to napuszczasz jednego na drugiego, żeby coś się działo. Jak i to nie działa idziesz do psychoanalityka. Kładziesz się na kozetce i mówisz, że czujesz się samotny i niekochany. Że żaden z wymyślonych przez ciebie przyjaciół nie chce już z tobą gadać. Spotykają się tylko w swoim gronie, a gdy przychodzisz udają, że ich nie ma. Mówią, że już cię nie lubią i że mają cię po dziurki w nosie. A gdy się odwracasz śmieją się z ciebie za twoimi plecami. Zdaniem psychoanalityka wpadasz w paranoję. Ale to cię wcale nie uspokaja. Bo jeżeli Bóg ma paranoję, to może się okazać, że wszyscy jesteśmy jej przejawem. Efektem psychozy maniakalno-depresyjnej. Wynikiem czyjegoś nieumiarkowania i braku dobrego gustu. Narkotyczną halucynacją. Może się okazać, że powstaliśmy na skutek czkawki. Chwilowej niepoczytalności. Błędu w dodawaniu przy wyprowadzaniu teorii względności. Że jesteśmy poślizgnięciem się na równej drodze. Czyimś lekiem na migrenę. Klinem, przy pomocy którego Bóg leczy się z alkoholowego uzależnienia.

 

Na pewno być człowiekiem jest łatwiej. Dlatego tak bardzo im zazdrości. Tej ich chwilkowatości. Tego, że się rodzą i umierają. Gdzieś idą i skąś przychodzą. Że choćby nie wiem jakie głupoty nawyprawiali i jakie zbrodnie popełnili, to jest to zawsze zaledwie kropla w morzu, biorąc pod uwagę rozmiary wszechświata. Mogą się zakochać, albo odkochać. Być wiernymi, albo zdradzać. Kłamać i oszukiwać. Mają mnóstwo dróg, które mogą wybrać. On natomiast nie może nic, chociaż pozornie może wszystko. Ale pomylić się nie ma prawa. Wygłupiać też nie. I zachowywać nieodpowiedzialnie. Nawet jak kiedyś stracił panowanie nad sobą i zalał cały świat wodą, tak z czystej złośliwości, z chęci spieprzenia czegoś i zrobienia tego z wielkim hukiem, to i tak mu to wybaczono. I tak wielu stwierdziło, że jest wspaniały i nieomylny. Wprost czysty ideał. Poczciwy ojciec, zawsze kochający swoje dziatki, czy to ładne czy brzydkie. Nawet te bez nóżki, bez rączki i bez rozumku. Do tego wybaczający wszystkim, nie ważne jak wielkim jest się grzecznikiem. A przecież czasem na pewno ma ochotę być inny. Na pewno od czasu do czasu pojawia się w nim nieodparta chętka żeby zaszaleć. Upić się. Poszlajać nie wiadomo z kim i gdzie. Przespać z kimś, z kim nie powinien. Nawciskać komuś ciemnoty. Złamać czyjeś serce. Umówić się i nie przyjść. Albo po fakcie nie zadzwonić. Jednym słowem być skończoną męską świnią. Gnojem i bydlęciem. Nie wartym nawet splunięcia. Do tego stoczyć się i rozczarować wszystkich dokoła. Wpaść w jakieś uzależnienie. Obojętnie jakie. O nie, tego nie może zrobić. Tego prawa mu odmówiono. Ten przywilej jest mu wzbroniony.

 

Może być tylko taki, jakim go sobie wymyśleliśmy. Musi dźwigać ogrom ludzkich oczekiwań. A przy okazji dostosować się do wynaturzonych wizji rozmaitych dewotów i dewiantów, którzy się pod niego podczepiają. Do nudziarzy, którzy bezwstydnie szafują jego imieniem. Uśmiechać się pogodnym uśmiechem z kiczowatych rysunków, które umieszcza się w książkach i na ścianach kościołów. Wysłuchiwać bzdur szeptanych przez schorowane, pozbawione zębów staruszki. Umizgów chorych i umierających. Przebić się przez nielogiczności historii snutych przez najpokraczniejszych hipokrytów i nieuków. A i tak się mu wygraża. I tak zwala się na niego winę o wszystko co tylko możliwe. Najwięksi tego świata rzucają w niego kamieniami. Najtęższe głowy wytaczają najzmyślniejsze argumenty, żeby go okpić, a najpaskudniejsi nieudacznicy urągają mu przy kuflu piwa. Sądzicie, że łatwo być Bogiem w takiej sytuacji? Słuchać tego wszystkiego każdego dnia. Próśb z jednej strony i gróźb z drugiej. „Dobry panie Boże, jakbyś mógł, trochę pieniędzy, i zdrowie dla moich dzieci, żeby im się...”. A co go to obchodzi? Czasami zwyczajnie nic. Czasem jest zmęczony i musi trochę, jak każdy, pobyć sam. Zamknąć się w sobie. Pójść na ryby, albo do kina. Wyjechać. Odreagować. Powiedzieć: „pieprzcie się wszyscy, mam was dokładnie gdzieś”.

 

Ja go rozumiem...

leppus_28   
maj 12 2009 Teatr eksperymentalny
Komentarze (13)

Mija właśnie trzecia rocznica śmierci Zacka Macanaya, jednego z najbardziej śmiałych innowatorów współczesnego teatru. I jednocześnie jednego z tych, których nie zrozumiano. Odtrącono i szybko zapomniano. Nie trafił on do podręczników, ani na cokoły. Jego imieniem nie nazywa się ulic. Tym bardziej warto przedstawić tę ciekawą i barwną postać.

 

Macanay należał do tych twórców teatralnych, którzy starali się przekraczać tradycyjne ramy teatru. Zacierać granice między widzem i aktorem. Niewątpliwie szedł on drogą, wyznaczoną przez wielkie nazwiska Stanisławskiego, Grotowskiego i innych, ale w swym zdecydowaniu posuwał się dalej. Zdaniem wielu zbyt daleko...

 

Przedstawienia Macanay’a przerywane były dziwnymi wydarzeniami. Na scenę wdzierali się ludzie, żądający ich przerwania. Dochodziło do bójek. Podczas jednego z występów widz, zniesmaczony kiepską grą jednego z aktorów, wszedł w pewnym momencie na scenę i uderzył go w twarz. Widzowie byli stale zaskakiwani obrotem wydarzeń i nie byli w stanie powiedzieć, jak wiele z nich było zainscenizowanych przez autora, a co rozgrywa się naprawdę. Przedstawienia spóźniały się o całe godziny. Podczas jednego z nich na scenie pojawiły się dwie różne grupy teatralne, prowadząc niekończący się spór o to, kto ma wystąpić. Aktorzy często mylili się i nie pamiętali swoich kwestii. Niekiedy pojawiali się pijani, dostawali czkawki, tudzież wtrącali do tekstu przekleństwa. Czasem brakowało kogoś z ekipy, albo pojawiał się spóźniony. Wbiegał na scenę zdyszany, z pianką do golenia na twarzy i ze skarpetkami w różnym kolorze. Pozostali z reguły udawali, że nic się nie stało, co było trudne, zwłaszcza gdy nieobecny miał do wypowiedzenia większość tekstu.

 

Na prowokacyjnym przedstawieniu „Króla Leara” według Szekspira aktorzy omyłkowo wystąpili w strojach z Moliera, za co osobiście przepraszał Macanay po zakończeniu. Na kolejnej inscenizacji, tym razem „Hamleta” doszło do jeszcze większego zgrzytu. Występujący w głównej roli męskiej aktor wypowiadał bowiem tekst „Hamleta”, natomiast partnerująca mu aktorka posługiwała się tekstem z „Makbeta”, co doprowadziło na scenie do kompletnego chaosu. Kontynuowanie jednego z przedstawień zostało uniemożliwione przez osobnika, który siedząc w środku widowni notorycznie dopowiadał kwestie od siebie do tych wypowiadanych ze sceny. Podczas wystawiania „Pygmalionu” George’a Bernarda Shawa jeden z aktorów stwierdził nagle, że nie ma zamiaru dalej ciągnąć tej szmiry i zszedł ze sceny. Na „Śniegach Kilimandżaro” według Hermingwaya aktorka rozkleiła się niespodziewanie i zamiast tekstu zaczęła opowiadać o swoim nieudanym małżeństwie. Co zresztą okazało się bardziej interesujące od samej sztuki. Do prawdziwego buntu doszło podczas „Czarownic z Salem”. Aktorzy, niezadowoleni z przebiegu akcji, zaczęli ją samowolnie zmieniać, usiłując doprowadzić do happy endu. Doszło do przepychanki między nimi i reżyserem, który stracił panowanie nad sobą i próbował sam odegrać rolę głównego inkwizytora. Na szczęście powstrzymano go.

 

Z czasem przedstawienia Macanay’a zaczęły przybierać formę coraz bardziej gwałtowną i nieprzewidywalną. Kiedyś na scenę wpadł mężczyzna, oskarżający jednego z aktorów o sypianie z jego żoną. Wydobył sporej wielkości pistolet i zastrzelił dwie główne postacie. Został szybko obezwładniony przez policję, a pozostali przy życiu aktorzy wykazali się wielkim chartem ducha, usiłując dograć przedstawienie do końca. Co nie było łatwe, jako że była to komedia. Kiedy indziej do teatru wdarła się grupa islamskich zamachowców samobójców, terroryzując i aktorów i widownię. Tym razem sprawa była podejrzana, bowiem sam Macanay twierdził, że nic o tym nie wiedział. Pojawiła się teoria, że coraz więcej osób przychodzi na jego przedstawienia na rozróbę i że nie panuje on nad tym, co się dzieje. Z tego powodu opinia publiczna zaczęła się domagać, by uniemożliwić mu dalszą twórczość. Kilku wpływowych krytyków teatralnych rozpętało kampanię oszczerstw przeciwko niemu, żądając zamknięcia jego teatru, a nawet jego samego.

 

Sprawa niejako rozwiązała się sama. W maju 2006 roku Zack Macanay zginął tragicznie, w wieku zaledwie 33 lat. Odszedł tak jak przystało na prawdziwego człowieka teatru, czyli na scenie. Podczas przesadnie realistycznej sceny ścięcia Ludwika XVI.

 

Ale pamięć o jego dokonaniach wciąż żyje w naszych sercach. Zack. Nie zapomnimy o Tobie...

 

leppus_28   
maj 12 2009 Katolicyzm
Komentarze (1)

W związku z tym, że lubię prowokować i wkurzać ludzi, na pytanie o to, kiedy wrócę do Polski odpowiadam niezmiennie, że wrócę, kiedy zaistnieją dwa warunki. Po pierwsze na prezydenta naszego kraju wybiorą kobietę. A po drugie, gdy przestanie być to kraj katolicki. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że są to być może, że się tak wyrażę, warunki zaporowe. Coś jak: zrobię to, o ile Oskara za najlepszą rolę męską dostanie Steven Seagal. Ja jednak traktuje to poważnie. W sensie, że powiedziałem swoje i zamierzam się tego trzymać. I choćbym miał skonać, to nie popuszczę. Przez 28 lat mieszkałem w kraju, który był zmaskulinizowany i zkatolicyzowany ponad wszelki rozsądek. Przeszło 3 lata temu stwierdziłem, że mam dość i nie potrzebuję ani minuty dłużej. Od tego czasu nie tylko nie zmieniłem zdania, ale utwierdziłem się w raz podjętej decyzji. Życie w kraju katolickim jest trochę jak chodzenie z katolicką dziewczyną. Jedyny radosny i ekscytujący moment z tym związany to ten, gdy z nią zrywamy. Przez te 28 lat wypróbowano na mnie wszystkie dobrodziejstwa tego systemu. Wszystkie środki rażenia, które miały na celu zabicie we mnie przyrodzonego mi indywidualizmu, wrażliwości i radości życia. Niestety nie udało się. Od dziecka jestem oporny i nieczuły na rozmaite sposoby perswazji. Nie dałem się przekonać moim rodzicom, że mnie kochają, chociaż dostawałem za swój upór regularne lanie. Czasem ręką, czasem pasem, a czasem gumowym kablem. W zależności od tego jak wielkie zbrodnie przeciw ludzkości popełniałem jako anty-społecznie nastawiony 8-latek. Nie ufałem szkole, autorytetom ani politykom. Nie uwierzyłem też kościołowi katolickiemu, gdy ten przekonywał, że chce mnie sobą uszczęśliwić. Bylebym tylko stał się taki, jacy byli ci, których stawiano mi na wzór. Ale jakoś żaden nie przypadł mi do gustu. Ani męczennik, którego ukrzyżowano, bo nie chciał się wyprzeć swojego Boga, ani asceta, który siedział w jednym pokoju przez 30 lat, wyrzekając się wszystkiego, ani ta, która poświęciła życie by pracować z trędowatymi w Afryce. Na wszystko to reagowałem w typowy dla siebie sposób, czyli przekornie i niestosownie do sytuacji. Za co niezmiennie wypraszano mnie z lekcji, katechez i mszy świętych. Doprawdy nie sądzę, by kogokolwiek wyrzucano z kościoła częściej ode mnie. I to za najrozmaitsze przewinienia. Głównie za rozpuszczanie nieprzyzwoitych dowcipów i wygłupianie się w najmniej odpowiednich momentach. Ale także za robienie głupich min, przedrzeźnianie prowadzącego msze księdza i przesadnie głośne chrapanie. W ogóle nie przypominam sobie, bym kiedyś dosiedział na jakiejś mszy do samego końca. I pewnie dlatego moje zrozumienie istoty katolicyzmu jest tak pobieżne i niewłaściwe. Nie sądźcie jednak, że nie starałem się jej zrozumieć. I skupić uważnie na tym, co mi się wykłada. Zwłaszcza gdy widziałem wokół twarze pełne skupienia i pobożności usiłowałem się zachowywać należycie. Nie byłem jednak w stanie. Nie potrafię z powagą słuchać tonu, jakim posługuje się ksiądz. Tych powtarzanych w kółko formułek i zaśpiewów. I całego tego zadęcia, które temu towarzyszy. Podobnie reaguję na operę. Jest to dla mnie kicz, który kłuje mnie w oczy, uszy i rozum jednocześnie. Dlatego wytrzymam wszystko, prócz siedzenia w kościele albo w filharmonii. Wyrywanie paznokci i przypalanie żelazkiem nie wywołuje we mnie takich negatywnych odczuć jak te właśnie miejsca. Dosłownie po 2 minutach jestem już tak znudzony, że przestaję panować nad własnym organizmem.

 

Kościoły lubię tylko, gdy są puste. Obecność ludzi w środku psuje mi wszystko. Nie mówiąc już o duchownych. Sama świadomość, że ktoś jest księdzem paraliżuje mnie i nie jestem w stanie z nim rozmawiać. Nawet jeżeli miałbym o czym. Myślę, że wynika to z tego, że po pierwsze nie widzę sensu w rozmowie z kimś, kogo i tak nie da się do niczego przekonać. Po drugie osoba, która ma tak mocne przekonania, że aż gotowa jest poświęcić dla nich życie, wywołuje we mnie lęk jak mało co. Po trzecie zaś czuję się skrępowany świadomością, że mam przed sobą kogoś, kto z założenia nie uprawia seksu. Nawet z samym sobą. Jest to dla mnie coś tak nieludzkiego i nie zrozumiałego, że zatyka mnie zupełnie. Z tego samego powodu nie przepadam za wegetarianami. Ja rozumiem, że ktoś może sobie nałożyć szlaban na coś przyjemnego, w zgodzie ze swoimi przekonaniami. Że niby np. od dzisiaj nie piję. Albo nie zażywam środków halucynogennych. Za to co rano wypijam mleko i biegam. Albo nie sypiam z kobietami poniżej 21. roku życia (bardzo mądre postanowienie). Ja też sobie czasem coś takiego ustalam. Ale jednak po kilku dniach mi przechodzi. Bo też człowiek z założenia jest istotą nie stałą i skłonną do lenistwa. A nade wszystko do łamania zasad, które sam sobie wcześniej ustalił. Dlatego ktoś, kto sobie raz coś założył i się tego trzyma, przez 50 lat, jest dla mnie dziwny. Nie czuję do niego nawet cienia sympatii, niezależnie od tego, co takiego sobie odmawia. Tak jak para, która przeżyła wspólnie 30 lat jest mało interesująca. Poznali się jeszcze w podstawówce. Nikogo innego nigdy nie mieli. On sklejał samoloty, zbierał znaczki i chodził na kółko matematyczne. Ona śpiewała w chórze kościelnym i nigdy nie odwiedzała dyskotek. Razem są niesamowicie szczęśliwi. Mają zamknięte grono przyjaciół, którzy są tacy sami jak oni, a jak chcą zaszaleć to robią sobie herbatkę z rumem. I wszystko jest super, prócz jednego. Umieśćcie mnie na godzinę z nimi w jednym pokoju, żebym nie był w stanie z niego wyjść, a będę próbował zakłuć się widelcem. To nie jest religijność, tylko brak wyobraźni.

 

Czasem słyszę, że Biblia to arcydzieło. A Ewangelie to genialna prostota stylu i myśli. Przykro mi, ale ja tego nie widzę. Chociaż dostrzegam genialność frazy Szekspira czy Platona. Porywa mnie prostota stylu Borgesa i Murakamiego. Tutaj jednak ziewam i nudzę się. Rażą mnie brednie i banały. I oczywiście to czyniło mnie zawsze osobnikiem podejrzanym. Przynajmniej tam, skąd pochodziłem. Wyznanie tego, że jednak „nie zachwyca”, choć wszyscy twierdzą, że zachwyca, zawsze wywoływało burzę. Bo w takim żyjemy kraju (ja od jakiegoś czasu już nie) i taka jest właśnie istota katolicyzmu. Jak ktoś jest inni, to go trzeba zniszczyć. Mimo to nie żałuję niczego co w życiu robiłem. Bo to mi daje satysfakcję, że nikt mnie nigdy nie przerobił. Że zawsze szedłem swoją drogą. I zawsze pod prąd. Nikomu też nie udało się obrzydzić mi ani życia ani miłości. Nikt mnie nie przekonał, że są świętości, których nie można szargać. Że eunuchowatość i lizusowatość to cnota. A małżeństwo - obowiązek, który trzeba znosić z pokorą. I dalej potrafię się uśmiechnąć, gdy ktoś splunie mi w twarz i przeprosić, jak mnie potrąci. Co powoduje, że jestem w tym kraju osobą całkowicie nieprzystosowaną do życia. Nie pasującą do żadnych ścierających się tu sił. Nie zostanę przyjęty do żadnej znaczącej grupy społecznego nacisku. Będę zepchnięty na margines. Nie zrobię kariery. Nikt nie poda mi swojej dłoni na przywitanie. Żadna piękna dziewczyna nie spojrzy nawet na mnie. Nikt mi nie przyzna kredytu na dom i nowy samochód. I nikt nie opublikuje książki, którą napiszę. Bo to nie jest kraj dla takich treści. To nie jest miejsce dla kogoś, kto pisze o lataniu. Tutaj ludzie chodzą na kolanach. A gdy otwierają usta, żeby coś powiedzieć, to przemawiają homiliami.

 

leppus_28