Najnowsze wpisy, strona 8


lip 06 2009 Michael Jackson
Komentarze (8)

Śmierć Michaela Jacksona dowodzi, że nic tak dobrze nie robi artyście jak zgon. Żadna inna rzecz nie wpływa tak pozytywnie na jego popularność i sprzedaż płyt. Artystę kocha się dopiero wtedy, kiedy go już nie ma. Póki żyje jest kłopotliwy. Uwiera nas niczym źle skrojona koszula. Czeka się więc, kiedy wreszcie z łaski swojej kopnie w kalendarz. Artyście ze śmiercią jest zdecydowanie bardziej do twarzy niż z życiem. Jak żyje to robi różne głupoty, które go mogą skompromitować. Np. udziela wywiadów, które pokazują, że jest skończonym idiotą. Z Michaela Jacksona też się wszyscy śmiali i doprawdy tylko śmierć mogła go uratować. Bo jak umarł to nagle wszystkim zrobiło się głupio, że się z niego naśmiewali. I każdy teraz twierdzi, że to nie on się śmiał... Tak samo jest z rodziną. Kocha się ją, o ile jest daleko i za często nie przyjeżdża. W przeciwnym razie staje się uciążliwa i mamy jej dość. To samo dotyczy kraju ojczystego. Bardzo go lubimy, jeżeli tylko w nim nie mieszkamy. Wtedy mamy do niego sentyment i czujemy przywiązanie. Kobietę też się najbardziej kocha albo kiedy nie możemy jej mieć, albo już od nas odeszła, albo akurat flirtuje z kimś innym. Brak czegoś rozpala nas, podczas gdy bliskość tej rzeczy męczy. Dlatego najpiękniejsze miłości kwitną na dystans. Korespondencyjnie albo telefonicznie. Ileż cudownych romansów popsuło się tylko przez to, że się ludzie spotkali. Psuje je też seks oraz wspólne mieszkanie.  I w ogóle wszelka forma bliskości. Aż chciałoby się czasem powiedzieć: „ależ cię kochałem, dopóki cię nie zobaczyłem”. Ze mną jest podobnie. Też zauważam, że bardziej mnie lubią, jak mnie nie ma. Im mniej jestem i mniej się wypowiadam na różne tematy, tym bardziej pozytywnie się mnie odbiera. Nic tak nie ożywia imprez jak moje nie przyjście. Sądzę, że to uratowało bardzo wiele prywatek, które w przeciwnym razie zakończyć by się mogły kompletnym fiaskiem. Dobrze też wpływają na nie moje spóźnienia lub wcześniejsze wyjścia. Mam również wrażenie, że wiele osób uszczęśliwiłem w odpowiednim momencie znikając z ich życia. Przy czym był to wyłącznie wyraz mojej dobrej woli. Jak sobie pomyślę, ile kobiet uratowałem nie zakochując się w nich, to rozczula mnie to. Rozklejam się i wzruszony płaczę przez cały wieczór. A ile zawodów ma się znacznie lepiej dzięki temu, że ich nie wybrałem. Ile firm prosperuje doskonale tylko dlatego, że się w nich nie zatrudniłem. Mam też czasem wrażenie, że moje dzieci są mi bardzo wdzięczne za to, że ich jeszcze nie spłodziłem. Oczami wyobraźni widzę ich uszczęśliwione z tego powodu twarzyczki. I wiem, że tylko się pojawią na tym świecie – od razu mnie znielubią.

 

 

leppus_28   
lip 01 2009 Oderwanie
Komentarze (7)

Żeby być pisarzem nie wystarczy talent. Pisarstwo to poświęcenie. Być pisarzem to znaczy pisać przez 10 lat do szuflady. Narażać się na obelgi i niezrozumienie. To głód o poranku i kac wieczorami. I ciągły strach o to, czy zdąży się napisać to coś, do napisania czego jesteś predestynowany. Jeżeli nie poświęcisz dla tego wszystkiego, co masz, nic z tego nie będzie. Jeżeli nie oddasz swej duszy, ciała, głowy, stóp i dłoni, stracisz wszystko. Wszyscy prawdziwie wielcy pisarze, którzy kiedykolwiek żyli, Gombrowicz, Borges, Szekspir, Lem, mieli jedną cechę wspólną: oddanie pisarstwu ponad wszelkie granice. Nie byli ograniczani niczym. Ani duchem czasu, w którym żyli, ani presją społeczną, ani koniecznością zarabiania pisaniem na swe utrzymanie. Ich życie osobiste było bliskie nieistnieniu. Ich biografie zadziwiająco puste. Nie byli nikim, poza tym że byli pisarzami. Karmili się rzeczywistością wyłącznie po to, by ją przejrzeć, zrozumieć i przelać na papier. Nic co działo się wokół nich nie zostawiało na nich samych żadnego wyraźnego śladu. Liczyło się tylko powołanie. Ich wewnętrzny świat, ich własna wrażliwość.

 

Dlatego by być pisarzem musisz wszystko odrzucić. Odsunąć od siebie pokusy, złamać schematy. Zapomnieć o współczuciu, zazdrości i zranionej ambicji. By cię to nie ograniczało, byś mógł przemawiając posługiwać się wyłącznie swoimi słowami. Tylko wtedy dotrzesz do samej istoty tego, co jest. Będziesz w stanie nazwać ból i cierpienie. By to, co stworzysz, mogło ugodzić w sam środek i miało taką siłę, której nie będzie się dało zgnieść. Chodzi o to, żeby głową przebić mur, który masz przed sobą. By zbadać jak daleko możesz się posunąć. Jak bardzo potrafisz się oderwać i jak wysoko wspiąć w swym szaleństwie. Pisząc staramy się pokonywać kolejne szczebla, kolejne poziomy wierząc, że po każdym kroku przyjdzie kolejny, który zaprowadzi nas jeszcze wyżej. I że jest to droga prowadząca do poznania samego siebie. Wierzymy, że kiedyś, w przyszłości, być może odległej, będziemy w stanie napisać coś, co będzie miało siłę druzgocącą. Co będzie doskonałe w swym oderwaniu.

 

I stale musimy pamiętać, że nie piszemy dla kogoś. Ani tym bardziej dla siebie. Piszemy dla samego pisania. Literatura jest Bogiem, któremu oddajemy cześć. Ona jest celem samym w sobie. Dlatego nie wyznajemy żadnej religii. To literatura jest naszą religią. Jej ślubowaliśmy wierność. Jej przysięgaliśmy i tylko przez nią będziemy rozliczeni. Wszystko inne jest tylko tworzywem. Figurą retoryczną, do której nie możemy się zbytnio przywiązywać. Jeżeli masz dziewczynę, albo chłopaka to rzuć go. Jeżeli masz pracę, która zbytnio cię absorbuje – zrezygnuj z niej. Żyjesz tylko po to, żeby pisać. Twoje ciało jest przekaźnikiem, przez który przemawia nieskończony i nieodgadniony absolut. Kierowani jego podszeptem czujemy potrzebę, by wziąć do ręki długopis i spisywać to, co pojawia się w naszych głowach. I liczy się jedynie to, co zostanie ostatecznie napisane. A co się stanie z nami samymi, to już Jego nie interesuje. On wie, że ostatecznie, po latach, zostaną po nas tylko książki i nic więcej.

 

leppus_28   
cze 30 2009 Nieudacznicy
Komentarze (2)

Sympatyzuję z ludźmi, którym nie wychodzi. Tymi wszystkimi, którzy robią coś i nie mają o tym pojęcia. Albo wybrali nieodpowiedni zawód i fatalnie minęli się z powołaniem. Ze sportowcami, którzy są stale kontuzjowani i ciągle przesiadują na ławce rezerwowych. Z lekarzami, którym ani razu nie udało się postawić właściwej diagnozy. Inżynierami, mającymi problemy z tabliczką mnożenia. I odpowiedzialnymi przez to za poważne katastrofy budowlane. Aktorami, którzy nigdy nie wyjdą poza role statystów. Luzakami, zatrudnionymi na etacie głównego chirurga. Muzykami, którzy pomimo braku umiejętności dzielnie kontynuują swoje kariery. Ludzie ci tworzą najbardziej barwną zbieraninę pokraków i nieudaczników, jaką można sobie wyobrazić. Są wśród nich najrozmaitsi ignoranci, megalomani, bumelanci i zwyczajni idioci. Ci, którzy zdają sobie sprawę z tego, że są do niczego i nie przejmują się tym. Niepoprawni marzyciele, wiecznie z głowami w chmurach. Samorodni geniusze, snujący nieprawdopodobne plany, ale mający problemy z przejściem przez ulicę. Domorośli poeci, zatrudnieni w sklepach spożywczych. Lub też przeciwnie. Natchnieni odszczepieńcy święcie przekonani, że w tym co robią są naprawdę nieźli, a tylko świat ich jeszcze nie docenił. Samotni i nie zdający sobie sprawy z własnej beznadziejności. Szaleni wynalazcy, autorzy patentów pozbawionych praktycznego zastosowania. Politycy, uzyskujący wynik wyborczy bliski błędowi statystycznemu. Ekonomiści, których prognozy nigdy się nie sprawdzają. Niestrudzeni podrywacze, którym nigdy nie udaje się nic poderwać, ale mimo to każdego dnia próbują znowu.

 

Sytuacja, w której komuś coś nie wychodzi jest niezwykle malownicza. Filmiki pokazujące piłkarzy, którzy nie trafiają w piłkę w decydujących momentach meczu są znacznie ciekawsze niż te pokazujące ich trafiających. Katastrofalne kiksy przechodzą do historii i są często wspominane dłużej niż efektowne zwycięstwa. Np. sławne pudło Kevina Keegana na mistrzostwach świata w 1982 roku. Nikt już nie pamięta żadnej bramki strzelonej przez tego zasłużonego napastnika, ale tego zagrania wymazać z pamięci się nie da. To samo dotyczy pamiętnych pomyłek na polu bitwy, których było co niemiara. Nieudane szarże kawaleryjskie, ostrzelanie własnych lub sojuszniczych oddziałów (tzw. friendly fire), błędy, w wyniku których armia pomaszerowała nie w tą stronę co trzeba. Tak jak ten dzielny admirał rosyjski, dowodzący w bitwie pod Cuszimą. Najbardziej pechowa postać w historii marynarki, którego wszystkie decyzje, jakie podjął, okazały się błędne. Któremu okręty tonęły, wpadały na rafy i zderzały się same ze sobą.  To dzięki takim postaciom historia nie jest nudna. Dzięki takim pospolitym ofiarom losu mamy możliwość identyfikowania się z tym, o czym czytamy. Bo niby z kim mamy się identyfikować? Przecież nie z patosem, którym próbuje się nas karmić na lekcjach historii. Bo cóż my mamy wspólnego z jakimś tam Napoleonem albo innym Robbespierem? Naszym naturalnym bliźnim jest żołnierz, który usnął i przespał całą ofensywę pod Verdun. Kierowca rajdowy, który rozbił się już na pierwszym zakręcie. Bokser, który miał szansę zostać mistrzem olimpijskim, ale pomylił pociągi i spóźnił się na swoją własną walkę (autentyczna historia). To ich niepowodzenia pozwalają tchnąć w nasze życie nieco optymizmu. Dzięki nim możemy powiedzieć sobie: „A jednak nie jestem największym baranem jakiego nosi ta ziemia”. Czy może być coś bardziej budującego?

leppus_28   
cze 29 2009 Jestem niemiły
Komentarze (1)

Muszę się przyznać, że miałem w życiu wiele kobiet. Nie wynika to jednak z tego, że jestem nadzwyczaj przystojny. Bo nie jestem. Nie jestem też specjalnie interesujący. Ani tym bardziej obdażony męskim magnetyzmem. Czy odrobiną chociażby wdzięku. Jedynym powodem tego, że byłem w tak wielu związkach jest to, że żadna kobieta nie jest w stanie ze mną dłużej wytrzymać. To, że mam całe mnóstwo paskudnych nawyków to jedno. Prawdziwym problemem jest to, że zawsze gdy poznaję jakąś kobietę to jestem bardzo miły. Mówię „dzień dobry”, „przepraszam” i na różne sposoby wykazuję zainteresowanie. Zachowuję się jak prawdziwy dżentelmen. Przepuszczam kobietę w drzwiach, odwożę ją do domu, jestem wyrozumiały i współczujący. Wprost ideał cnót wszelakich. Moja technika seksualna i skupienie na potrzebach kobiet, wprawiają je w zdumienie. Minie jednak trochę czasu i zmieniam się nie do poznania. Zaczynam być niemiły i uciążliwy. Wprost nie sposób ze mną wytrzymać. Olewam sobie wszystko, nie sprzątam jak nabrudzę, a na wszystkie próby nawiązania ze mną kontaktu reaguję jak rozhisteryzowane dziecko. Podczas gdy z początku jestem pełen pozytywnej energii, gotowy zrywać się każdego dnia o szóstej nad ranem, by jogingować, już po miesiącu wszystko przechodzi mi jak ręką odjął. Libido spada mi do zera. Zaczynam marudzić, opowiadam nieśmieszne dowcipy, staję się męczący i nie da się mnie odciągnąć od telewizora. Nie wiem skąd mi się to bierze, ale nie sposób się tego pozbyć. Poczucie szczęścia i życiowej stabilizacji najwyraźniej działa na mnie tak, że popadam w całkowite otępienie. Nie nadaję się do dłuższych związków tak samo, jak nie nadaję się do wielu innych rzeczy. Tracę poczucie humoru, pisarską wenę, staję się nietowarzyski i opryskliwy. Nawet włosy na głowie przestają mi się układać. Tak jak dzisiaj. Obudziłem się rano i stwierdziłem, że nie chce mi się nic. Do tego pachnę jakoś dziwnie. Menstruacyjnie. Nigdy wcześniej tak nie pachniałem i nie potrafię ustalić, skąd mi się wziął taki właśnie zapach. Tak czy owak mój organizm odmówił dalszej współpracy. Na jakąkolwiek próbę zrobienia czegokolwiek wysyła sygnały, jakby znajdował się u progu wytrzymałości. Podniesienie w górę nogi, nawet nieznaczne, wydaje się trudniejsze niż wspięcie się na Kilimandżaro. No trudno. Trzeba będzie spędzić w łóżku resztę dnia. A może i tygodnia.

leppus_28   
cze 29 2009 Wycieczka do Rzymu
Komentarze (1)

Ostatnie kilka dni spędzałem w Rzymie. Pogoda była piękna, upał aż lał się z nieba. Jak to we Włoszech wszędzie piękne kobiety. Wszystkie szczupłe, wysokie i świetnie ubrane. Jednym słowem raj na ziemi, gdyby nie to, że żadna nie zwracała na mnie uwagi. W czwartek rano, kiedy minęło mi pierwsze otępienie, wstałem i postanowiłem trochę pozwiedzać, pierwsze swe kroki kierując w stronę Watykanu. Planowałem przejść się najpierw po Bazylice św. Piotra, ale chroniąca ją grupa ochroniarzy robiła co mogła, by mi to uniemożliwić. Dosłownie czepiali się o wszystko. Przede wszystkim o mój strój, chociaż byłem ubrany jak standardowy angielski turysta. Tzn. miałem na sobie koszulkę Chelsea Londyn, z numerkiem „10” na plecach i napisem „Kopnij Mnie” zamiast nazwiska. Do tego nieco znoszone żółte trampki oraz czerwone spodenki, które nie pasowały kolorystycznie ani do butów ani do koszulki. Usiłowali mi też wmówić, że jestem pijany. Istotnie, przyznaję, byłem lekko zawiany, bo poprzedniego dnia był mecz Lazio Rzym z Genuą (0:0 oczywiście, jak to w lidze włoskiej). Ale żeby od razu mówić, że jestem pijany to lekka przesada. Zawsze zwiedzam po alkoholu i jakoś nikt wcześniej nie miał o to pretensji.

 

Chociaż z drugiej strony do większości zabytków w Rzymie już mnie nie wpuszczają. Na bramie prowadzącej do Forum Romanum wywieszone są moje ogromnych wielkości portrety pamięciowe. Dozorca Panteonu jak tylko mnie widzi od razu dzwoni po policję. Nigdy nie udało mi się też przekonać władze muzeum na Kapitolu, że rozbicie 83 bezcennych waz greckich nie było z mojej strony działaniem celowym. Nikt nie mógł uwierzyć, że można się poślizgnąć tyle razy w ciągu jednego zaledwie dnia. Niedawno UNESCO uznało mnie za główne zagrożenie dla współczesnych zabytków. Wyprzedziłem wyraźnie takie plagi jak wilgoć, wojny i trzęsienia ziemi. W raporcie podkreślono, że nawet Talibowie przez rok nie są w stanie poczynić takich spustoszeń jak ja przez jedno popołudnie. Jednak moim zdaniem główną przyczyną moich starć z włoską policją nie jest alkohol, ale słynny u Włochów brak poczucia humoru. Np. bieganie po galerii Borghese i krzyczenie „pożar” prawie nikt nie uznał za zabawne. A zwłaszcza sędzia, który zasądził mi 50 godzin prac publicznych na rzecz miasta. Rasista... Jestem też rekordzistą jeśli chodzi o sikanie w niedozwolonych miejscach. Ale w Rzymie jest tak wiele zabytków i tak mało publicznych ubikacji, że naprawdę trudno jest nie nasikać na coś cennego. Największego pecha mam do Bazyliki Santa Maria Magiorre. Na sikaniu na nią łapano mnie już cztery razy. Za ostatnim razem kazali mi wyczyścić za karę całą tylną fasadę, co ze względu na wielkość budynku zajęło mi tydzień.

 

Stąd to, że nie wpuścili mnie tego dnia do Bazyliki św. Piotra, pomimo moich gwałtownych protestów, nie zdziwiło mnie zbytnio. A już na pewno nie zbiło mnie z tropu.  Już po jakiejś pół godzinie przeklinania i żądania audiencji u papieża dałem za wygraną.  Postanowiłem zamiast tego pójść do Muzeum Watykańskiego, żeby zobaczyć Kaplicę Sykstyńską. Prawdę mówiąc byłem już w Rzymie z osiem razy, ale Kaplicy nie widziałem ani razu. Ilekroć się tam wybierałem zawsze wypadało mi po drodze coś ważniejszego. Była to więc idealna okazja, by nadrobić tę zaległość. Do Muzeum wpuszczono mnie bez problemu, co mnie nieco zdumiało. Niewątpliwie ktoś za to poleci, ale to już nie moja sprawa. Nie wiem czy byliście kiedyś w Muzeach Watykańskich. Są one dość rozległe, ale kolejne pokoje ustawione są w jednym ciągu. Tak, że teoretycznie nie sposób się zgubić. Nawet najgłupsza i najgorzej przygotowana wycieczka parafialna, nie mówiąca w ząb w żadnym cywilizowanym języku, powinna sobie poradzić. Oznakowanie jest tak ostentacyjne, że doprawdy trzeba być matołem, żeby tam pobłądzić.

 

Mimo to pobłądziłem. To znaczy nie tyle pobłądziłem, ile obszedłem wszystko trzy razy i żadnej Kaplicy Sykstyńskiej nie zauważyłem. Po trzecim razie zacząłem podejrzewać, że albo ktoś nabija mnie w butelkę, albo ta cała Kaplica jest tak malutka, że jej nie zauważam. Wszyscy inni twierdzili jednak, że ją widzieli i to już za pierwszym razem. I że wprost nie sposób jej ominąć. Wkurzyło mnie to i ruszyłem na obchód po raz czwarty. Miałem przy sobie trzy różne plany, z zaznaczonym rozkładem pomieszczeń, oraz radę samego dyrektora Muzeum, którego zagadałem na tę okoliczność. Była ona łatwa do zapamiętania. „Idź cały czas prosto i kieruj się strzałkami”. Mimo to po 20 minutach doszedłem do miejsca, gdzie nie wiedziałem gdzie iść dalej i wpadłem w panikę. Stwierdziłem, że musiałem skręcić w niewłaściwy korytarz, bo w pewnym momencie zostałem zupełnie sam. Do tego znalazłem się gdzieś, gdzie jeszcze tego dnia nie byłem. Otoczenie wydawało się coraz dziwniejsze i w coraz mniejszym stopniu przypominało muzeum. Próbowałem się stamtąd wydostać, ale pomimo podejmowania rozpaczliwych wysiłków sytuacja była coraz gorsza. Najwyraźniej brnąłem wgłąb nie bardzo wiadomo czego. Trwało to może  z 10 minut, w czasie których musiałem przejść dobre kilkaset metrów.

 

W pewnej chwili otworzyłem drzwi, wszedłem do środka i znalazłem się w niedużym pomieszczeniu, które najwyraźniej było sypialnią. W jego centrum znajdowało się pościelone łóżko, obok którego stał nieduży staruszek w samej tylko piżamie. Zobaczył mnie i zdębiał. Ja też skamieniałem i staliśmy tak dłuższą chwilę. Jego twarz wydała mi się znajoma, ale nie mogłem sobie przypomnieć gdzie ją już wcześniej widziałem. Stwierdziłem jednak, że musi to być ktoś znaczący, bo inaczej nie sypiałby w takim miejscu. Odruchowo chwyciłem więc za aparat fotograficzny i zacząłem robić zdjęcia jak opętany, niczym rasowy papparazzi. Staruszek próbował się czymś zasłonić, ale nie bardzo miał czym. Krzyczał też coś po włosku, ale nie wiedziałem co, bo nie znam włoskiego.

 

Dopiero kiedy w drzwiach pojawiła się gwardia papieska uznałem, że najwyższa pora brać nogi za pas. Rzuciłem się do ucieczki, a oni ruszyli za mną. Apartamenty Borgiów przebiegłem w czasie, którego nie powstydziłby się klasowy 100-metrowiec rodem z Trinidadu i Tobago. I daję słowo, że bym im zwiał, gdyby nie to, że znowu pomyliło mi się gdzie jestem i niepotrzebnie wbiegłem do Biblioteki Watykańskiej. W pierwszym momencie sądziłem, że jestem uratowany, bo słyszałem, jak wszyscy goniący mnie pobiegli dalej ku wyjściu. Zacząłem przemykać się cichaczem, starając się robić jak najmniej chałasu. Znalazłem okno, prowadzące na dziedziniec i właśnie w momencie, kiedy przeciskałem się przez nie poczułem, że ktoś łapie mnie od tyłu. Odwróciłem się i spostrzegłem, że to on: staruszek w piżamie. Miał nie więcej niż 1.60 wzrostu, ale dłonie zadziwiająco silne. Twarz zdradzała, że jest całkowicie wyprowadzony z równowagi. Przez dłuższą chwilę mocowaliśmy się na środku pokoju, a ja poczułem, że tracę siły i zaczynam ulegać. Powalił mnie na ziemię, wyraźnie dążąc do założenia mi podwójnego nelsona. Na szczęście w ostatniej chwili dostrzegłem stojący obok świecznik, tak na oko z czasów etruskich. Mógł to być VI-VII wiek p.n.e. Niewiele myśląc złapałem go i z całej siły walnąłem staruszka w głowę. Padł niczym rażony piorunem i przestał się poruszać. Dołożyłem mu jeszcze raz, żeby mieć pewność, że już się nie pozbiera, po czym przelazłem przez okno i już mnie nie było.

 

Na lotnisko dotarłem bez przeszkód. Chociaż będąc na ulicy widziałem wozy policyjne, jadące na sygnale w kierunku Watykanu. Przeszedłem przez kontrolę paszportową i usiadłem sobie na fotelu, w oczekiwaniu na samolot. Obok mnie był umieszczony telewizor, w którym oglądać można było wiadomości CNN. Rozumiałem je piąte przez dziesiąte. Wydaje mi się, że podali, że poważnemu wypadkowi uległ papież Benedykt XVI. Nie powiedzieli dokładnie co się stało, ale jego stan jest poważny. Przez chwilę zastanawiałem się, czy ma to coś wspólnego ze mną, ale stwierdziłem, że chyba nie. Potem skupiłem się na przeglądaniu zdjęć, które tego dnia zrobiłem. Były bardzo udane. Jak tylko wrzucę je na galerię internetową wyślę wam linka. Mam przeczucie, że zrobią sporą furorę. A tymczasem planuję już kolejną wycieczkę. Tym razem do Pałacu Buckingham w Londynie. Kto wie, może też mi się uda spotkać kogoś znanego?

leppus_28